Jeżeli pytasz mnie, jaki jest przepis na sukces, na przebój, który będą grać wszystkie rozgłośnie radiowe, to powiem ci, że nie ma żadnego przepisu. Możesz być największym beztalenciem jakiego ziemia znała, możesz na koncertach rąbać koślawe dźwięki, a i tak będą cię kochać, ustawiać się w kolejkach po autograf. Możesz nie znać ani jednej nuty, a twoje piosenki i tak będą puszczane we wszystkich stacjach. Żeby być na fali, trzeba jechać po brzytwie, niczego nie kalkulować. Należy grać i żyć, jak wyobraźnia podpowiada.

W latach dziewięćdziesiątych jeździliśmy po całej Polsce. To były lata, w których rodził się kapitalizm. Kapitalizm to, kapitalizm tamto. Wszystko można było nim wytłumaczyć, wszystko  rozgrzeszyć, każde skurwysyństwo, każdą niegodziwość.

W tamtym czasie najlepsze koncerty graliśmy na Mazurach. Gdy przyjeżdżaliśmy, dziewczyny z pobliskich miejscowości przynosiły nam bimber, jak partyzantom. W dziewięćdziesiątym szóstym Gazeta Olsztyńska zamieściła artykuł o młodym zespole pop-rockowym, przestrzegając młodzież przed deprawacją. W liceach pod koniec roku szkolnego nauczyciele przeprowadzali z młodzieżą pogadanki na temat Pale Mexico. Puszczali im nasze piosenki, sprowadzali świadków, czasami straszyli piekłem. Tak się akurat składało, że piekło na nowo powróciło do programu nauczania. W dziewięćdziesiątym siódmym ostatni raz graliśmy w suwalskim, piękne lato było, słońce drżało nad wodami.

Po którymś koncercie Olek wypożyczył z ośrodka sportów wodnych łódkę, zaprosił na nią najładniejszą dziewczynę z fanklubu Pale Mexico i wypłynął na środek jeziora. Na środek jeziora, które według zeznań Bożeny zdawało się nie mieć końca, zlewając się od Starych Sadów z nieskończonym kosmosem. Prokuratorowi Maciuszkowi wyznała, że najpierw pokazał jej Wielką Niedźwiedzicę, opowiedział przypowieść o rybakach, zrobił to, co robi pijany mężczyzna z zakochaną kobietą, a później zwyczajnie wskoczył w toń jeziora i już nie wypłynął.

No i skończyło się. Po pogrzebie gitarzysta wyjechał do Berlina. Klawiszowiec otworzył lombard. Ja mimowolnie załapałem się na wokal do studenckiego jazzbandu. Czterech dystyngowanych chłopców. Dobre dzieciaki z jeszcze lepszych domów. To nie to, co Pale Mexico. Olek, Bury, Fizyk i ja  ̶  wszyscy po uszy umoczeni w sprawy tego świata. Wszyscy z męczącą koniecznością permanentnego istnienia w undergroundzie, w każdym aspekcie życia. Krótko trwała nasza znajomość. Ostatni występ ze mną na wokalu zapisał się złotymi zgłoskami w świecie nieodgadnionego jazzu. Była sobota, dosyć wykwintny klub w przygranicznym mieście, frekwencja dopisała, studenci, adiunkci ̵  ogólnie towarzystwo dosyć przewidywalne i sztampowe, jak na tamte czasy. Nóżka na nóżkę, rozciągnięte swetry, papieroski w kościstych paluszkach, transcendentalne rozmowy o chuj-wie-czym. A laski? Laski dopięte do ostatniego guzika, jak mniszki. Słabo mi się zrobiło po drugim utworze; myślę, że to przez melorecytację tekstu dziewczyny lidera. W przerwie na lanie i konsumpcję grzmotnąłem 0,5 i ochoczo wróciłem na scenę. Uniwersytecka gawiedź nieco się rozluźniła, albo mi się tylko tak wydawało, bo nogi zmiękły jak do twista, sufit zaczął pulsować. Przy drugiej zwrotce, w której poetka połączyła ze sobą serduszka i dłonie, ulało mi się i to dosłownie. To był mój ostatni koncert z tym zespołem. Po sześciu miesiącach bezskutecznego poszukiwania pracy, zatrudniłem się tam, gdzie nikt nie chciał. Tam, gdzie jeszcze pozostawał ostatni wolny etat na tym świecie.

Firma Eden. Mycie, ubieranie, dowożenie, przywożenie. Standardowe usługi, które świadczą ludzie żywi ludziom umarłym. Szybko zaaklimatyzowałem się w nowej pracy, w niej też poczułem nieodpartą potrzebę bycia lepszym człowiekiem. We wrześniu dziewięćdziesiątego ósmego rozpocząłem liceum wieczorowe.

Eden ku uciesze szefa był na fali wznoszącej, ludzie jakby chętniej umierali. Pracy było co niemiara. Czułem się spełniony. Byłem jak kapitan statku kosmicznego, wystrzelonego z Przylądka Canaveral; jak najważniejszy dyrektor NASA, z tą różnicą, że nie przygotowywałem ludzi do podróży w gwiazdy, a w głąb ziemi.

Po maturze dostałem się na studia muzyczne. Na drugim roku odszedłem z firmy. Dłonie przestały pachnieć śmiercią. Śmierć pachnie tak, jak gnijąca trawa, na której woń, prędzej czy później, ktoś musi zwrócić uwagę. Na przykład najładniejsza dziewczyna na roku. Po pięciu latach rozwijania talentu muzycznego na ostatnim piętrze domu studenta i uzyskaniu tytułu, stanąłem w progu Powiatowego Urzędu Pracy. Muszę ci wyznać, że to był najwspanialszy okres w moim życiu. Zacząłem zarabiać grając w przejściach, na dworcach kolejowych, handlując papierosami z przemytu. Nie traktowałem tych zajęć jak pracy, traktowałem je raczej jak hobby, które przynosiło dochód, ale nie zakładało chomąta na szyję.

Lata płynęły, Lewandowski strzelał bramki dla Znicza Pruszków, siwizna postępowała jak ocieplanie klimatu. Starzenie się to jednak przykry obowiązek, który może przerwać tylko śmierć. W dwa tysiące siódmym roku całe lato grałem w Tarnowie. Ludzie chętnie rzucali bilon, niekiedy trafił się też papier. Któregoś przedpołudnia przy jednym z lokali zauważyłem jakieś zamieszanie, płacz, śmiech, przekleństwa, po chwili przyjechała policja. Patrzę i nie dowierzam  ̶  skuty Fizyk wyszarpuje się mundurowym, a za nimi idzie Bury, przesadnie gestykulując rękoma. Krzyknąłem:

 ̶  Bury, Bury! BURY!

Bury odwrócił się tylko i odszczeknął:  ̶  Spierdalaj!

Nazajutrz znów przyszedłem grać na rynek, dzieci masowo pochłaniały lody, kobiety odsłaniały piersi, mężczyźni w przykrótkich T-shirtach wygrzewali bebzony. Powietrze falowało od skwaru. Na jednej z takich fal, niemalże biblijnie, szli w moją stronę Fizyk i Bury.

 ̶  No jak tam ciulu, zapomniałeś, że kiedyś kumpli miałeś? Gramy dziś w „Argentynie” u Mietka Bąka. Chodź, pogadamy.

Usiedliśmy, Fizyk zamówił trzy piwa, Bury jak za dawnych lat wyciągnął ze skórzanej torby flaszkę-niespodziankę i poprosił kelnerkę o kieliszki do U-Bootów. I tak oto rozpoczęliśmy tę wojnę.

Rano megafon dworcowy obudził mnie w Nowym Sączu, niewiele pamiętałem z dnia poprzedniego. Pochylająca się nade mną Cyganka recytowała zaklęcia, wypełniając po brzegi pauzę gulnięciem Schweppsa:

Pieńdziesiąt grosików sercu Panu dobra
Pieńdziesiąt grosików Jezus Maryja
(gul gul)
Pieńdziesiąt grosików sercu Panu dobra
Pieńdziesiąt grosików Jezus Maryja

Po chwili, przy moim dworcowym legowisku, wyrósł trzęsący się jak osika Bury.

 ̶  Nie widziałeś Fizyka? Nigdzie go nie mogę znaleźć. Nie mogę sobie go przypomnieć od wysiadki z pociągu.

Człowiek potrafi zobaczyć rzeczy, których nie ma. Stworzyć na własny użytek najdoskonalszą projekcję. Pamiętać wydarzenia, które w rzeczywistości się nie wydarzyły. Niektórzy tłumaczą to efektem Mandeli.

Okazało się, że Fizyk wcale nie wsiadł z nami do pociągu. A co za tym idzie, wysiąść też z niego nie mógł; po prostu nie było takiej fizycznej możliwości. Co więcej, tego wieczoru nie wychylił łba z „Argentyny”. Tuż przed zamknięciem w lokalu pojawił się Mietek Bąk, przedstawił Fizykowi znajomą, która po krótkiej prezentacji swojej osoby zaproponowała Pale Mexico zagranie kilku koncertów dla Polonii w odległym kraju Ibsena. Po wielu latach znów mieliśmy wspólnie ruszyć w trasę.

Może tego nie wiesz, ale w czasach naszej największej popularności nagraliśmy dwie płyty, nie zyskały one dużego uznania w oczach krytyków muzycznych, ale jeden kawałek przebił się do zbiorowej świadomości ̶  Dom na wzgórzu. Muzykę skomponował Fizyk, tekst napisał Olek.

Nie obejrzę się za siebie
choć drżysz z oddali
niech sny mają dobre
ci którzy zostali
Nie obejrzę się za siebie
choć drżysz z oddali
będziemy wielcy choć byliśmy
mali

Około południa wsiedliśmy w powrotny pociąg do Tarnowa. Po trzech godzinach na nowo siedzieliśmy w „Argentynie”. Mariola szczegółowo przedstawiła nam plan koncertów, podpisanie kontraktu przypieczętowaliśmy zimnym, jak koło podbiegunowe, Bolsem. Wróciłem do domu. Dni zaczęły upływać w oczekiwaniu na wyjazd. Dziewiętnasty grudnia przywitał nas przed Balicami, lotnisko pękało w szwach, ludzie przylatywali do kraju na święta. Fizyk pierwszy raz w życiu miał lecieć samolotem, a że bał się tego czego nie rozumiał, w strefie bezcłowej kupił butelkę wódki i co chwilę wychodził z nią do kibla. Po godzinie był już tak zrobiony, że gdy rozległ się komunikat, zapraszający na pokład pasażerów lecących do Oslo, zwyczajnie osunął się bezwładnie jak wór gruli. Na szczęście, ja i Bury byliśmy trzeźwi. Chwyciliśmy go pod pachy i ustawiliśmy do pionu. Do samolotu dostaliśmy się też z niemałym trudem. Wątpliwości co do tego, czy pan Fizyk może lecieć, wyraziła przemiła dziewczyna z odprawy paszportowej.

 ̶  Panowie, ale wasz kolega jest nietrzeźwy, nie wpuszczę go na pokład.

Bury na te słowa nie wiele myśląc przybliżył się do jej służbowego oblicza i obniżonym tembrem głosu zapytał:

 ̶  A z zna pani Dom na wzgórzu?  ̶  na szczęście znała. W ułamku chwili jej twarz nabrała pogodnego wyrazu szczęśliwej dziewczyny z podkrakowskiej wsi. Fizyk zaraz po zajęciu miejsca w samolocie usnął jak niemowlę.

Na lotnisku w Oslo czekała na nas Mariola z mężem. Jan przywitał nas życzliwie w miejscowym dialekcie brzmiącym, jakby ktoś mówiąc jednocześnie konsumował wielkie pierogi z mięsem.

Państwo Bogdańscy mieszkali w domu nad brzegiem morza, które podczas sztormu zdawało się wlewać do przedpokoju, z przedpokoju do sypialni, z sypialni do kuchni. Cudowne miejsce, zwłaszcza w obliczu palących problemów tego świata. Spodobałoby ci się. Człowiek obcując z naturą, od razu staje się lepszym, choćby tylko dla siebie. Nawet Fizyk szybko wytrzeźwiał, wziął kąpiel, założył najlepszą koszulę i usiadł w fotelu pod oknem. Przez cały wieczór gapił się tępo w horyzont, jakby go chciał siłą woli przełamać w pół. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy to kac, ujawniająca się choroba, o której jeszcze nic nie wiemy, czy może tylko wrażliwość na otaczający świat.

Rano byliśmy gotowi. Słońce wznosiło się rytmicznie, zrobiliśmy dwie próby a capella.

Nie obejrzę się za siebie
choć drżysz z oddali
niech sny mają dobre
ci którzy zostali
Nie obejrzę się za siebie
choć drżysz z oddali
będziemy wielcy choć byliśmy
mali

Bury zaproponował po kieliszku za spokój duszy autora tekstu:

 ̶  Pokój jego duszy ̶  i butelkę skończyliśmy. Spakowaliśmy instrumenty do furgonetki i wraz z Mariolą ruszyliśmy do miejsca, w którym mieliśmy zagrać pierwszy koncert.

Jakie było nasze zdziwienie, gdy po kwadransie podróży zaparkowaliśmy pod ceglanym kościołem.

 ̶  Jesteśmy na miejscu, pokażę wam salę.

 ̶  Mariolu, gdzie nas przywiozłaś?  ̶  zapytał rozbawiony Fizyk.

 ̶  Tu dziś zagracie. Jesteśmy na polskiej parafii. Tu polscy artyści, pisarze, spotykają się z Polonią. To taka nasza „Mała Polska” w pigułce. ̶  Na przeczyszczenie  ̶  wymamrotał Fizyk.

Rzeczywiście, Polska w pigułce. A najgorsze było to, że sala, ba, salka mogła pomieścić najwyżej trzydziestu dorosłych, a my w kontrakcie mieliśmy zapisany zysk od sprzedaży biletów.

Zaczęliśmy rozkładać instrumenty. Z południowej ściany nasze poczynania śledziła Święta Rodzina, a w drzwiach jaśniejący w słońcu ksiądz Władysław Mazurek, posturą przypominający biblijnego Goliata, albo bramkarza z jakiegoś szanującego się klubu. Pomachał nam życzliwie, jakby błogosławiąc, uśmiechnął się i wyszedł. Wybiła osiemnasta, światła nad widownią zgasły, ale nie na tyle, by nie móc dostrzec ze sceny reakcji publiczności. Nasze obawy o wielkość sali okazały się nieuzasadnione. Na widowni zasiadło kilka młodych matek z dziećmi, dla których głównym tematem była kawa z automatu, którą z ojcowską serdecznością fundował ksiądz Władysław.

Nie obejrzę się za siebie
choć drżysz z oddali
niech sny mają dobre
ci którzy zostali
Nie obejrzę się za siebie
choć drżysz z oddali
będziemy wielcy choć byliśmy
mali

W tym dniu faktycznie nie było warto oglądać się za siebie, ani nawet patrzeć przed. Zamiast stać się nieco większymi, skurczyliśmy się do rozmiaru ziarnka piasku. Publika nie patrzyła w naszą stronę, dzieci biegały po sali, ksiądz Władysław dowcipkował z Mariolą. Fizyk półszeptem liczył ludzi, obliczając w ten prosty sposób zysk ze sprzedaży biletów.

Wreszcie skończyliśmy. Ludzie się rozeszli.

Wróciliśmy do domu, nikt nie miał ochoty na rozmowę. Zapanowała cisza, jak na nocnej zmianie w Edenie, morze dobijało się do szyb. Położyliśmy się spać. Przed siódmą obudził nas Jan.

 ̶  Czas wstawać panowie. Przed nami długa droga, za godzinę wyjeżdżamy.

W pośpiechu zjedliśmy jajecznicę z krewetkami i załadowaliśmy się do samochodu. Miałem   jakieś dziwne wrażenie, że Fizyk nadal rozkminia przychody i rozchody po wczorajszym koncercie. W każdym razie, mamrotał coś pod nosem, piętnaście razy pięćdziesiąt równa się… odjąć, dodać…

Wetknąłem nos w szybę, otworzyłem piwo. Pomyślałem, że jeżeli mamy być pod kreską, to chociaż zachowam w pamięci to, co zobaczę z samochodu. Lało, jakby z zemsty za wszystkie nasze grzechy, które popełniliśmy i za te, które jeszcze popełnimy. Przeszło mi przez myśl, że ten kraj musi być naprawdę piękny, jeżeli człowiek zdoła zobaczyć nieco więcej niż tylko ścianę deszczu.

Wreszcie przestało padać. Nadpobudliwa wycieraczka w samochodzie Jana zakończyła pracę. W przedniej szybie dostrzegłem napis Bergen. Po kwadransie podjechaliśmy pod lokal, w którym mieliśmy zagrać. W progu przywitał nas Heniu Mokry, właściciel polskiej oazy w tym rozpłakanym mieście.

 ̶  Velkommen til Bergen, czego się napijecie panowie?

Nie żebym narzekał, ale za każdym razem to samo, gdzie byśmy nie przyjechali, zawsze: Czego się napijecie? Można było podejrzewać jakiś spisek. Bury odpowiedział śpiewająco, niczym wzorowy uczeń: ̶  Wiadomo czego. Henio Mokry poszedł na zaplecze i przyniósł zero siedem jakiejś rosyjskiej czyściochy.

 ̶  No to pod tę deszczową niepogodę, co by wam się dobrze grało. Liczę, że frekwencja dopisze, bo ostatnie miesiące były nie najlepsze, ale dziś mamy gwiazdy z Polski, plakaty na mieście od dwóch tygodni wiszą. No, to myk, co by się wiedło! No, to jeszcze po maluszku!  ̶  Po maluszku, kurwa, w szklankach rozlewał.

Wybiła dwudziesta, rozgościliśmy się na małej scenie, przewidzianej chyba do występów karaoke. Henio Mokry chwycił w dłoń mikrofon.

 ̶  Przed państwem Pale Mexico!

Fizyk zagrał pierwsze akordy i od razu wpadł w pułapkę liczenia publiczności. Ze dwanaście osób przyszło. Tyle, że bardziej niż koncertem byli zainteresowani telewizorem wiszącym nad barem, na którym w trybie „mute” leciał konkurs skoków w Lillehammer.

Nie obejrzę się za siebie
choć drżysz z oddali
niech sny mają dobre
ci którzy zostali
Nie obejrzę się za siebie
choć drżysz z oddali
będziemy wielcy choć byliśmy
mali

Po piątym utworze skończył się konkurs skoków, restauracja jeszcze bardziej się przerzedziła. Nawet mąż Marioli, który do tej pory wiernie stał pod sceną i klaskał w dłonie, gdzieś się ulotnił. Pod koniec w lokalu został tylko Heniu Mokry, kończący w rogu sali kolejną butelkę.

W pewnym momencie Bury, choć wrażliwą duszę miał, o której mało kto wiedział, zszedł ze sceny, podszedł do Henia i bez żadnej gry wstępnej chwycił go za klapy marynarki.

 ̶  Co jest kurwa? Publika miała być. To my się przez pół kontynentu tłukliśmy, żeby grać do pustej sali?!

Mietek niczym piskorz wywinął się z rąk Burego, szlachetnie poprawił klapy marynarki, dwa razy zakaszlał i oznajmił:

 ̶  Miejcie pretensje do siebie, żeście taki kontrakt podpisali! Mariola bierze forsę na promocję kultury z funduszy norweskich i wygląda na to, że was nie uwzględniła w projekcie. Ale nie martwcie się, pieniądze za sprzedane bilety na pewno wam wypłaci. Z koncertu u mnie to będzie…

 ̶  Jakieś 1000 koron  ̶  dokończył Fizyk.

Wyszliśmy z lokalu, po Janie nie było śladu. Powiedziałem chłopakom, że to chyba definitywny koniec Pale Mexico, że mogliśmy siedzieć w Polsce na dupie. Fizyk usiadł na chodniku, nieco teatralnie, wyciągnął z paczki ostatniego papierosa i powiedział:

 ̶  Ja tam nie żałuję, w drodze widziałem Olka. Głaskał na poboczu martwego renifera. Chyba wie, że tu jesteśmy.

Sylwester Gołąb – Pale Mexico
QR kod: Sylwester Gołąb – Pale Mexico