Pamiętam czasy szkolne. Złota, pachnąca dostatkiem jesień, skradająca się tuż za pochylonymi ze zmęczenia plecami odchodzącego w zaświaty lata. Z przyszkolnego ogrodu, przez otwarte okno, do nagrzanej słońcem sali wsączał się zapach słoneczników i jabłek. Fioletowe głowy ostów, ciężkie kielichy malw, umierające płatki kwiatów. Wszystko to w zastygłym, kolorowym powietrzu września oczekiwało niecierpliwie na ostatnie pieszczoty kręcących się w powietrzu pszczół, które z głośnym brzęczeniem osiadały leniwie na gotowych już do przekwitnięcia kwiatach. W takiej to, królującej już od pewnego czasu, atmosferze: pieszczot z litości i braku wyboru, ginącego w złotym świetle życia, sennego nucenia owadów i cicho skradającej się, w takt pszczelej muzyki, śmierci – wsłuchiwaliśmy się w cichy głos pana od matematyki.

Byliśmy świadkami pasjonującej, ze wszech miar tragicznej, walki; człowiek zmagał się z nieokreślonością. Pan profesor-  ubrany w rzymską togę lub grecki chiton, nie pamiętam dokładnie, do której z antycznych tradycji nawiązywał strój tego herosa – próbował ten zapach, ten dźwięk, ten sen zamknąć w bryłę lub płaszczyznę. Biegał więc po klasie to z rombem, to z kwadratem, kulą lub stożkiem. Za każdym razem, gdy brał te przedmioty do ręki i podnosił do góry, patrzył na nas błagalnym wzrokiem. My natomiast kręciliśmy przecząco głowami; niestety ten zapach, ten dźwięk, ten sen nie chciał opuścić klasy przenosząc się w kwadrat lub stożek. Żadna z tych figur, brył, płaszczyzn nie okazywała się na tyle godna, aby stać się niczym skorupa dla żółwia lub muszla dla ślimaka czułym schronieniem jesiennych wspomnień.

Wtedy pan profesor siadał cały roztrzęsiony za biurkiem, a po dłuższej chwili, gdy już się nieco uspokoił, zaczynał  grozić palcem stojącym na biurku bryłom. Później podchodził do otwartego okna, wychylał się zeń i wsłuchiwał w senną melodię owadów. Następnie wracał za katedrę, osuwał na stojące za nią krzesło. Wyglądał teraz jak nadmuchiwany manekin, z którego uleciało powietrze. W końcu zamykał oczy. I gdy już wydawało się, iż zasnął z lekko rozchylonych warg matematyka wylatywało pszczele: bzzy. Wtedy wiedzieliśmy już, że dziś znów zwyciężyła jesień. Do końca lekcji, w towarzystwie pogrążonego w głębokim śnie pana profesora, w ciszy i narastającym lęku, wsłuchiwaliśmy się w ledwo słyszalne kroki skradającej się śmierci.

Dyrektor siedział w pierwszej ławce. Był prymusem. To on jako pierwszy kiwał z dezaprobatą głową, gdy kolejny przedmiot w rękach nauczyciela matematyki okazywał się za słaby na moc jesieni. To on najintensywniej wsłuchiwał się w ciszę nagrzanej słońcem klasy i on też najszybciej kulił się pod ciśnieniem grozy dźwięków dochodzących zza okna, gdzie z rozłożonymi szeroko nogami-konarami usychała nie chciana przez nikogo, przez nikogo nie żałowana, kobieta z bujną brodą –  brzoza płacząca.  Dyrektor zawsze był obecny na lekcjach matematyki. Nigdy się też nie spóźniał!

Jednak owego dnia przyszedł kilka minut po dzwonku. Pod pachą dźwigał jakiś pakunek owinięty w szary papier. Pan profesor próbował właśnie, za pomocą pisanych na tablicy  ułamków i liczb  całkowitych, wyciągnąć współrzędne jesieni. Olbrzymia, czarna tablica pokryta była w całości białymi znakami. Wysokie, blade czoło matematyka zrosił zimny pot. Długie, kościste palce drżały lekko, gdy kreda dochodziła już do końca tablicy, do prawego dolnego rogu, a wynik nadal był zagadką.

Dyrektor usiadł na swoje miejsce. Nie odpowiedział, co zwykł był do tej pory czynić, na niski ukłon nauczyciela, a właściwie pokłon, za pomocą którego uczniowie tajemnych praktyk dalekowschodnich witają swojego mistrza, tylko po chwili przypatrywania się upstrzonej kredą tablicy podszedł do niej i nie zważając na to, iż pan profesor załamuje z rozpaczy ręce starł jego wielogodzinną pracę, bowiem gdy wchodziliśmy do klasy nauczyciel zapisywał na kartkach, które w dużej liczbie walały się po sali, obliczenia a na tablicy umieszczał ostateczne wyniki działań matematycznych.

Dyrektor spojrzał na nas i powiedział, że chce zrobić wykład na temat  zaściankowości i wstecznictwa niektórych cyfr, oraz o wyższości niektórych cyfr, jako postępowych i światowych, nad innymi cyframi. Następnie zapisał na tablicy kilka liczb i powiedział, że są to liczby wsteczne. Po czym na tablicy pojawiły się, również naniesione ręką dyrektora, nowe znaki.

– Tych cyfr wyższość nad innymi nie ulega żadnej wątpliwości. – Zakomunikował. – To wszystko jest napisane w tej Księdze. – Wskazał palcem na pakunek, który przyniósł do klasy.

Przepisaliśmy wszystko do zeszytu, a matematyk przeniósł cały wykład Dyrektora,  najlepszego ucznia jakiego kiedykolwiek nosiła ziemia, do notesu. Dyrektor wrócił do swojej ławki, a nauczyciel matematyki podszedł do tablicy i ostrożnie, żeby nie zamazać tego co napisał Uczeń,  oznajmił drukowanymi literami: ZA BARDZO CIEKAWY WYKŁAD PIĘĆ Z PLUSEM. Bowiem w czasach o których mowa piątka była najwyższą oceną szkolną, a pięć z plusem otrzymywali tylko bogowie, oraz boginie, herosi  i heroiny. Nie było ich wielu. A wśród tych nielicznych Dyrektor w swej własnej osobie  był najliczniejszy.

Dyrektor wiele przecierpiał, Dyrektor wiele musiał znieść. Lecz on był silny, bardzo silny. Wrogowie, którzy sprzysięgli się przeciwko niemu otaczali go czarnym, zaciskającym się jak obręcz, kręgiem. Dyrektor miał przeciwko nim słowo i gest. Moc tkwiąca w geście i słowie rozbijała siłę czarnego kręgu. Dyrektor wydał walkę wrogom w swoim i naszym imieniu. Walczył za swoją i naszą sprawę. My zbyt młodzi jeszcze i zbyt słabi, żeby stanąć przeciwko czarnej sotni, przeciwko hamulcowym postępu, patrzyliśmy tylko ze strachem i z niemym podziwem dla śmiałości Dyrektora, gdy ten owego, jesiennego, dnia przyszedł do szkoły z karabinem na ramieniu; wyglądał w ten dzień jakby zszedł z brazylijskiej ikony. Dyrektor wyjaśnił nam, potrząsając orężem, że jego przodkowie wyganiali nim wroga. Bili się nim ze wstecznikami, z przeciwnikami nowego, z wszelkiej maści wrogami struktur. Teraz kolej na niego, na Dyrektora.

Wysportowany, obdarzony smukłą, silną sylwetką. Sprężysty krok, dumnie podniesiona głowa, karabin na ramieniu. Raz, dwa, raz, dwa; przemierzał energicznie szkolny korytarz. Profesor od matematyki biegał za Dyrektorem, próbując naśladować jego ruchy. Oczywiście nie udawało mu się dotrzymywać kroku bojownikowi o sprawę naszą i cudzą.  Zaczerwieniony, spocony, wstydliwie spuszczał głowę i chyłkiem, pod ścianą umykał do pokoju nauczycielskiego: nie opuszczał go , aż do czasu, kiedy zniecierpliwieni czekaniem na pasjonującą walkę pana profesora z nieokreślonym, siłą, trzymając pod ręce,  wywlekaliśmy go na korytarz, a  stamtąd  do klasy.

Dyrektor nie zwracał uwagi ani na scherlałego krzywula, który plątał mu się pod nogami, ani na zamieszanie, jakie czyniliśmy wyciągając matematyka siłą z pokoju nauczycielskiego. Nasz obrońca, wsłuchany w jesień, patrzył wprost przed siebie. Patrzył w dal, bo wiedział, doświadczony wojownik, że najgorszy wróg przybywa z dali, spoza struktur, których jest najbardziej zawziętym przeciwnikiem. Dlatego Dyrektor, obrońca norm nienormatywnych, cierpliwie czekał na wroga, aby dać mu stanowczy odpór, aby zgładzić go bronią swych jedynie słusznych poglądów na wszystko i salwą władczego śmiechu, którym był nabity niczym katiusza przed szturmem ostatecznym.

Gdy po lekcjach odchodziliśmy do domów on zostawał na posterunku. Sam w pustej szkole przemierzał  lekcyjne sale i   korytarze, rezonujące pod butami Stróża echem zdającym się mówić: jesteś sam, jesteś sam, jesteś sam. Czasami przystawał, nasłuchiwał, stroszył się, a kiedy wydawało mu się, że wróg nadchodzi tupał groźnie nogą.

Rano, powracających z domów do szkoły, przyjmował  nas Dyrektor już w progu: grono pedagogiczne, pion administracyjny oraz techniczny, młodzież, wszyscy witani byliśmy niskim ukłonem, chlebem i solą. Dyrektor, który zamieniał się, na tę chwilę, z bezwzględnego dla wroga postępu fajtera w gościnnego gospodarza, witał nas sobolową czapką do ziemi: w kontuszu, owinięty słuckim pasem, zamiatał przed nami szkolny próg czaplimi piórami.

Bardzo miły był Dyrektor; najwyraźniej chciał nam jakoś wynagrodzić trudy związane z życiem w oblężonej szkole, z przebywaniem w osaczonej ze wszystkich stron twierdzy. W tłumie kłębiących się przed wejściem do budynku – ze względu na bezpieczeństwo zbieraliśmy się tam na pół godziny przed rozpoczęciem lekcji by następnie, na dany przez Dyrektora sygnał, wchodzić do środka czwórkami krzycząc swoje imię i nazwisko – potrafił wypatrzyć  co bardziej wymizerowanych; tych częstował chlebem z solą i śmietaną. Ostrym jak miecz wojownika ze wschodu nożem ciął słuszne pajdy własnoręcznie wyrabianego chleba i pokrywał je skrzącą się w promieniach porannego słońca solą. Na to wszystko kładł słuszną warstwę puszystej śmietany. Wieczne głodomory, niesyte dyrektorskich wyrobów, wchłaniały w siebie te delicje, czując jak ścieka im po brodzie słona śmietana plamiąca suknie. Pani od plastycznego miała dekolt wieczorowej sukienki cały w plamach, woźny już przestał zwracać uwagę na nogawki spodni upstrzone białymi kropkami.

Dyrektor był bardzo zmęczony; nie spał już od bardzo wielu tygodni. W tym oblężonym przez   wrogów szańcu on jeden był wodzem i żołnierzem. Idąc do szkoły już z daleka widzieliśmy jego postać: wysoki , spięty, nieodmiennie wpatrzony w czający się w dali horyzont. Mijając go rzucaliśmy ukradkowe spojrzenia na jego z dnia na dzień coraz bardziej zmęczoną twarz; ze względów bezpieczeństwa istniał przepis bezwzględnie zakazujący patrzenia w oblicze Dyrektora: lepiej żeby nasz obrońca nie był zbyt dobrze znany.

Od jakiegoś czasu podczas lekcji w salach panowała cisza i mrok. Zamykaliśmy okna i zasłanialiśmy je kotarami z czarnego pluszu; wróg nie mógł  nas widzieć i słyszeć, nie mogliśmy mu też dostarczać żadnego pretekstu do komentarzy na nasz temat, a zwłaszcza na temat Dyrektora. W tej sytuacji seanse, które odbywały się na lekcjach matematyki trzeba było zawiesić. Pan profesor musiał zmienić tematykę wykładów. Opowiadał nam teraz o Morzach Południowych, nucił pieśni z tych mórz. Pokazywał nam również, młodym i niedoświadczonym, na czym polegają tańce, za pomocą których mieszkańcy wysp aromatyzowanych zapachem  mango,  pomarańczy  i  piżmu pobudzają swoich leniwych bogów płodności do tego by  zesłali srebrny deszcz  na nierodzące od dawna drzewa: niechętne do przyjęcia brzemienia życia kobiety – jałówki i krowy leciwe. Klasa zamieniała się w zagubioną w oceanicznych przestworzach wyspę dudniącą  bębnami, których siła brzmienia zdolna była pobudzić do tańca drewniane bożki.

Matematyk stawał się teraz tubylcem, synem mórz, rozedrganym w tańcu płodności południowcem. Zrzucał okrywający jego tors barchan i stawał się toczonym w hebanie idolem, wirującym w rytm bębnów bogiem, herosem rzeźbionym w czarnym marmurze, który ożył po to by tańczyć. Jego wąska, przepasana czarnym pasem tancerzy flamenco, kibić poruszała się jak u człowieka, który miał ogromną wiedzę na temat sposobu przekazywania życia; było dla nas, oniemiałych świadków wielkości profesora, oczywiste, że nauczyciel chce podzielić się z nami swą wiedzą oraz pragnie zachęcić nas do tego, abyśmy  nigdy nie pozwalali  by ci, którzy mogą rodzić nie rodzili.

Poprzez ekstazę tańca nauczyciel opowiadał o tym jak w duszne, zwrotnikowe noce dziewczęta i chłopcy  zbierali się przy ogniskach podsycanych sandałowym drewnem i ryżowym chrustem i opowiadali o wydarzeniach z czasów, których nie pamiętają bezzębne mastodonty- stuletni starcy grzejący się przy ogniu i patrzący łakomie na  tak dosadnie obecną obok nich młodość. Młodzi opowiadali o historiach nie znanych również  żonom mastodontów; rozdeptanym ciężkimi butami, jakie zwykły były nosić rozwiane nadzieje, galernicom przykutym do błyszczących wioseł – drutów, spod których wypływały noszone później przez ich mężów szaliki i serdaki.  Robiące na drutach również patrzyły na rozbawione pary młodych: nie żałując jednak lat, które strawiły w gorączce oczekiwania na przyjście lepszych czasów, nie narzekały na swój los półumarłych. W przeciwieństwie do mężów – mimo przeżytym wielokroć rozczarowaniom oraz doświadczeniu druzgocącej siły przemijania – nie poddawały się tak łatwo i brały sobie, drwiąc z powierzchownych mniemań ludzi  przesądnych, kochanków lub  same stawały się kochankami.  

Młodzi śpiewali o czasach, w których cnota była w zasięgu wyciągniętej do niej ręki, dobre uczynki były tak liczne jak perły zalegające dna płytkich zatok Ciepłych Mórz, a powietrze przesycał zapach kakao, czekolady i  fajkowego tytoniu palonego przez wiecznie nieobecnych. Bezzębnym nie mieściło się w głowach, że były kiedyś takie czasy, śmiali się więc z bajdurzenia młodych szczerząc starte od przeżuwania gorzkich potraw dziąsła. Kara spotykała ich za to okrutna i natychmiastowa, albowiem zamieniali się w kłębowisko pełzających bezkręgowców; pierścienic, robaków płaskich i obłych rozdeptywanych bezzwłocznie przez, niekryjące najwyższego obrzydzenia, stuletnie małżonki, które nie przywdziewając nawet żałoby po swoich tragicznie zmarłych mężach rzucały się w odmęty najbardziej wyuzdanej rozkoszy, najbardziej wyrafinowanych form korzystania z życia, najbardziej zdziczałych przejawów wybujałej  starości. Pan od matematyki przekazywał nam te historie z samego życia wzięte słowem i gestem.

Czasami, a nawet bardzo często, misterium odprawiane przez  mistrza opowieści  przerywał Dyrektor; wchodził, stukając podkutymi butami żołnierza, do naszego Eleusis i gwałtownie wypowiadanym: ciiii, przywoływał rozpalonego tańcem nauczyciela do porządku. Dyrektor groził palcem matematykowi, niekiedy dziobał go lekko, ale odczuwalnie, lufą karabinu i wychodził.

Dostawało się też  dziewczętom z klasy; Dyrektor wymierzał im ojcowskie klapsy w wypięte, podczas oddawania pokłonów przed matematykiem, bogiem pląsów, pośladki. Dopiero pod wpływem tego drastycznego środka nasze koleżanki budziły się z transu w jaki zostały wprawione przez gwałtowne ruchy tancerza, którymi wyrażał tak ważny,  i coraz ważniejszy, dla nich problem. Obudzone dygały grzecznie przed Dyrektorem i wracały cicho do swoich ławek. Opowiadały później szeptem rozgorączkowanym, namiętnym jak śniły sen, w którym ich tatusiowie o twarzach herosów z kina akcji  strugali im z drewna przyszłych narzeczonych nucąc słodkie kołysanki.

Przywołany do porządku dyrektorskim pouczeniem matematyk natychmiast kończył swoją opowieść znad Ciepłych Mórz, gasł, szarzał, pokorniał by następnie w milczeniu i wielkim smutku położyć się w kącie sali i zasnąć. My najczęściej robiliśmy to samo; starając się, przed zaśnięciem, ułożyć jak najbliżej naszych, śniących już długi sen, koleżanek. Wydawało nam się,  że to co czujemy teraz, gdy tak leżymy obok  dziewcząt wdychając zapach ich świeżo umytych włosów i słuchając ich cichych oddechów, najbardziej zbliża nas do klimatu opowieści snutych przed chwilą przez nauczyciela matematyki. Gdy wyrzeźbieni przez wymowne wargi opowiadającego mulaci nie chcieli zniknąć wraz z końcem opowieści tylko sadowili się jakby nigdy nic wygodnie na ścianie, wówczas  na tej swoistej scenie teatru cieni zaczęła się rozgrywać dalsza część historii rozpoczętej przez wymownego nauczyciela.

Pan profesor kontynuował  przez sen tworzenie narracji swojego życia. Z lekko rozchylonych ust śpiącego matematyka wychodził, niczym z projektora filmowego, różnokolorowy snop światła osadzając się na ścianie w postaci barwnego filmu. Znikali wtedy cieniści mulaci; teatr szarych form eksplodował znienacka bengalskimi ogniami barw kinematografu.

Mary ustępowały miejsca krwi i kości; Hades zamieniał się w radosny lupanar. Ze ścian wabiły nas tęczowe motyle o zmysłowych twarzach modelek z popularnych miesięczników dla onanistów. Przyciągały wzrok dorodne krowy o złoconych rogach, szminkowanych ustach i sinobarwnych piersiach mlekiem i miodem płynących. Wodziły na pokuszenie smukłe jak kalifornijskie sosny, pachnące libańskim cedrem kobiety sukcesu i kariery zawodowej; laureatki wszelkich możliwych konkursów prasy kobiecej, pozujące swoimi waginami do zbiorowego zdjęcia pierwszych dam z towarzystwa. Przyjmując pozy rozkoszne siedziały teraz, te korony stworzeń, przed nami, uczniami szkoły oblężonej, wymieniając  między sobą podpaski oraz modne uwagi na temat męskich hormonów. Zaszumiało wodą z pisuaru i wielkim światem. Czuliśmy się oczarowani, wyróżnieni, wielcy, owiani zapachem tego świata; oto doświadczone magiery, szlachetne kokoty, klacze pełnokrwiste zwróciły na nas uwagę, zapragnęły nauczyć nas jak  żyć, zachciały uczynić z nas,  wśród których zaledwie kilku było dopiero co pełnoletnich, swoich zalotników. Mieliśmy wejść w dorosłość przez bujne i soczyste ogrody Semiramid. Czuliśmy, że nikt nie mógł nam ofiarować więcej i lepiej; że tylko śmierć mogłaby ukoić nas skuteczniej.

Och, jakże kwaśne zdały się w tym momencie zakazane owoce śpiące obok nas, wtulone policzkami w pluszowe misie, szmaciane lalki, trzymające w rękach przeglądane przed snem zdjęcia z urodzin, na których główną postacią był tatuś przyciskający do serca  ukochaną córeczkę, bądź przebrany za misia Puchatka wujek. Drobne dziewczyny o kocim oddechu, nieatrakcyjne jak napisane niewprawną ręką licealisty wypracowanie z lektury obowiązkowej. Wszystko w nich było zbyt chude, zbyt małe, wszystko było, ostentacyjnie wręcz, niebujne; żałosne apokryfy kobiecości mogące jedynie stać się obiektem tkliwych uczuć ojców i młodszych braciszków. Leżały obok  nie budząc już tych tajemnych, wciągających w ciepłą otchłań, uczuć; nie ukrywajmy, nasze śpiące koleżanki drażniły nas, a przypominając swoją obecnością o wzruszeniach jakie  jeszcze do niedawna  wywoływały, stawały się też powodem naszego zażenowania.

Nie trwało to jednak długo, albowiem wszystkie uczucia, emocje, młodzieńcze nadzieje ofiarowaliśmy tym rozbudowanym szczodrze magierom, pogromczyniom smoków, dosiadającym nago i swobodnie skrzydlatych potworów, które pokrywały się – po każdym uderzeniu szpicrutą wymierzanym białą ręką  Amazonki –  lepką, bezbarwną mazią. Ściana obrośnięta obfitującymi we wszystko kobietami stała się przedmiotem kultu młodzieży męskiej, dla której kolorowy świat kinematografu i miesięcznika o błyszczących okładkach był teraz biblią nowego tysiąclecia.

Porzuciliśmy artefakty dziecięcej cywilizacji; plastikowe żołnierze, pistolety na wodę,  samochody resoraki, klasery ze znaczkami, worki z obuwiem zastępczym ułożyliśmy w stos po czym podpaliliśmy go ogniem swego pożądania żywionego do obiektów nowych, pokrytych karminową szminką i ochrą. Pamięć dzieciństwa spłonęła szybko i cicho; białe czaszki pluszowych misiów toczyły się przed naszym rozgorączkowanym wzrokiem nie budząc w nas poczucia winy. Resztki tlących się popiołów ugasiliśmy natychmiast wylewającym się z nas życiem.

Byliśmy szczęśliwi tańcząc, w rytm wydostającego się z naszych gardeł rechotu, z obnażonymi włóczniami przed ruchomym obrazem przedstawiającym bezpruderyjne święte krowy dopiero co odkrytej wiary. Zwyczajem tancerzy kultur wyższych, ukrywających przed panującym od stuleci barbarzyństwem swoją lepszość w głębokich zaroślach amazońskiej dżungli, markowaliśmy, owładnięci pląsem, ciosy dzirytami  niby to wymierzane w królowe naszych serc, tętniących teraz znacznie niżej niż w dawnych czasach unicestwionego na stosie dzieciństwa. Wszechmocne kobiety, przy których mogliśmy zaznać raju już  dziś, bez zadawania sobie trudu zmartwychpowstania, patrzyły ze ściany na nasze wyczyny taneczne z lekkim rozbawieniem, choć w sumie obojętnie, leniwie zmieniając pozy na jeszcze bardziej pobudzające do gwałtownego wyrażania władającymi nami uczuć.

Tańczyliśmy wytrwale jak najęci do tej czynności derwisze, jak pijani jogowie, jak baletmistrze uwolnieni z  pęt krępujących przez lata ich stworzone do tańca nogi. Nie chciało się nam ani jeść, ani też pić. Nie pragnęliśmy odpoczynku, bo nie czuliśmy zmęczenia. Byliśmy młodymi kapłanami bogów w koronkowej bieliźnie, którym pragnęliśmy służyć bez wytchnienia z nadzieją  na przeżycie krótkiego urlopu w raju. Nie zważaliśmy na spękane od pragnienia usta, na zapadnięte od niewyspania, w ciemną czeluść czaszki, oczy, na nabrzmiałe, pokryte bąblami, nogi. Dbaliśmy tylko o to by obiata wylewała się często i obficie.

Chudliśmy, nasze kości zaczęły wypychać skórę, coraz bardziej suchą, coraz bardziej przezroczystą, coraz słabiej ukrywającą fakt, że nasze wnętrza wypełnia trawiący wszystko ogień. Obiekty nowego kultu nie zważały na nasze starania prowadząc na dosiadanych bestiach rogatych konwersację na tematy modne; chiromancja i celtyckie talizmany oraz umiejętność wróżenia z fusów kawy zbożowej pochłonęły uwagę kapłanek soboru tworzącego korpus dogmatów wiary trzeciego millenium.

Nasze szkolne koleżanki budziły się od czasu do czasu, ale nie mogąc rozpoznać w wyginających się przed ścianą, wymachujących dzidami, wychudzonych szamanach bohaterów swoich juweniliów zapadały ponownie w ciężki, nieprzynoszący ukojenia, sen. Nie wiem co stałoby się z nami, gdyby w pewnym momencie kolorowe magiery nie znikły nagle ze ściany; to nauczyciel odwrócił się na drugi bok wtulając w dodatku twarz w zgięty łokieć. Projektor przestał działać, wargi naszego matematyka zaznały dawno zasłużonego odpoczynku. Zapadła cisza, do sali wrócił mrok. Wszystko było jak przedtem. Z korytarza dochodził znajomy stukot podkutych butów czuwającego nad nami Dyrektora. Strudzeni zapadliśmy natychmiast w sen. Dyrektorski krok dźwięczał teraz w uśpionej szkole.

Robert Kościelny – Szkoła, ach szkoła! Cudowne o niej wspomnienia
QR kod: Robert Kościelny – Szkoła, ach szkoła! Cudowne o niej wspomnienia