[C]zyż moralnym obowiązkiem poety, nie mówiąc już o cyniku, nie jest niemoralność?
John Fowls, „Mag”; przeł. E. Fiszer

Dla P.

… i nie miał racji Sebald, gdy pisał, że „[j]est wiele form pisania, ale tylko w formie literackiej, poza rejestracją faktów i naukowym poznaniem, chodzi o próbę restytucji”[1]. Literatura piękna z samej definicji literatury pięknej nie może zajmować się rejestracją faktów, gdyż — podatna na stylizację, wyłaniająca uprzywilejowany punkt widzenia, zawsze subiektywna i indywidualistyczna — stanowi wypaczenie prawdy rozumianej jako zgodność sądów z faktycznym stanem rzeczy […] daleka jest też od pełnienia jakiejkolwiek funkcji poznawczej (to z kolei domena literatury naukowej). Dobrze ujął to Nabokov, gdy stwierdził, że oskarżenie o prawdziwość obraża tak literaturę, jak i prawdę. […] Tak więc tylko literatura o charakterze ludycznym, zdystansowana i autoironiczna, do tego w pełni podporządkowana formie — oulipijska par excellence — jest cokolwiek warta, choćby i cała jej doniosłość była spowadzalna do blagi, a istotność miała się najpełniej ujawnić w jej bezideowości oraz bezcelowości. Nie sposób tym samym nie zgodzić się z diagnozą Pessoi: „Gdyby serce mogło myśleć, przestałoby bić”[2]. Gdybyśmy zdali sobie sprawę z tego, co robimy, przestalibyśmy pisać.

***

Karolinę poznałem zupełnym przypadkiem, na czyichś tam urodzinach, wyprawianych od niechcenia, samą siłą inercji, za to obchodzonych dość hucznie w niedoborowym towarzystwie i przy nie najlepszej muzyce schlebiającej niewyszukanym gustom, urodzinach, na które się (nawiasem mówiąc) w ogóle nie wybierałem, dysponowałem w końcu co najmniej tuzinem lepszych bądź gorszych wymówek oraz całym arsenałem ambitnych planów na wieczór, obejmujących zbyt długo leżakujące wino oraz zaniedbaną lekturę, i na które jednak wbrew swej woli zostałem zaciągnięty niemalże siłą, gdyż solenizantka za nic miała moje lepsze bądź gorsze wymówki i moje ambitne plany, więc uległem jej mało wyrafinowanym, za to bardzo przekonywającym namowom, wzmocnionym ponadto kilkoma groźbami w towarzystwie paru zdecydowanie nienadających się do przytoczenia soczystych wulgaryzmów, przywodzących na myśl raczej kurwę portową niż subtelną intelektualistkę o czerwonych włosach, z kolczykiem w nosie i nazwiskiem Joyce’a na końcu języka. Przykleiłem więc — jak to mam w zwyczaju w tego typu sytuacjach — sztuczny uśmiech do twarzy (szybko — pewnie zbyt szybko, biorąc pod uwagę jej krytyczne spojrzenie niepozostawiające miejsca na domysły — przeszedł w znużenie i zniecierpliwienie) i zjawiłem się tak, jak stałem, bez prezentu ni nadziei na interesujący wieczór, za to w minorowym nastroju, bez najmniejszego nawet zamiaru poddania się radosnej i powierzchownej celebracji oraz pozostania tam dłużej niż to konieczne, najwyżej godzina lub dwie, tłumaczyłem sobie cierpliwie, by i dobremu obyczajowi nie uchybić, i na śmierć się przy okazji nie zanudzić, w końcu istniało takie ryzyko, ryzyko tak zwanej „dobrej zabawy”.

Dopiero gdy dwanaście godzin później wychodziłem z jej mieszkania — przysiągłbym, że minęła zaledwie chwila, zbyt krótka, by warto ją było uparcie rozpamiętywać albo rozdrapywać jak zasklepioną rankę, którą nie do końca świadomie maltretujemy w chwilach głębokiego namysłu czy niepewności, trochę jeszcze zamroczony i zdecydowanie niewyspany — uświadomiłem sobie z całą mocą, jak bardzo się zasiedziałem i, co nie powinno dziwić w kontekście tego, co się wydarzyło w nocy, intensywnie myślałem o stopach;  myśli te zaś były bardzo konkretne i spersonalizowane. Tak, poznanie Karoliny dziwnym trafem zbiegło się w czasie i miejscu z trywialną konstatacją o nietrywialnych stopach. Naturalnie nie jakąś tam prostacką tudzież interesowną wzmianką rzuconą w tłum, przeznaczoną dla dziesiątek uszu i obliczoną na poklask czy przynajmniej wzbudzenie powszechnej uwagi i ciekawości, tylko intymnym i pełnym rewerencji wyznaniem miłości, dość dobrze oddającym mój ówczesny, egzaltowany stan ducha i wynikającą z niego podatność na kobiece wdzięki, nawet te zlokalizowane dystalnie, najczęściej pomijane w pietystycznych, za to skupiających się na akcydentaliach, opisach literackich.

Cofnijmy się jednak, cofnijmy o parę godzin i zacznijmy, jak nakazują zasady dobrego prowadzenia narracji, od początku, nie samego początku jednak, lecz od momentu, który okazał się cezurą dla mojej przeszłości i mojej przyszłości. Otóż po szybkim zlustrowaniu wzrokiem zebranego towarzystwa (nic interesującego, słowo daję, wszyscy byliśmy jacyś tacy cherlawi i wypluci, sterani mało zajmującą codziennością), wypatrzyłem Karolinę — rzecz jasna nie wiedząc jeszcze, jak ma na imię, ponieważ nikt nas sobie nie przedstawił należycie — zobaczyłem więc niewysoką i bardzo uroczą już na pierwszy rzut oka dziewczynę o szczerym i szerokim uśmiechu, obejmującym całą twarz, o drobnych dłoniach i żywych radosnych oczach, krótkich włosach w nieładzie, a do tego w objęciach jakiegoś ponaddwumetrowego dryblasa, którego, rzecz jasna, z miejsca znienawidziłem za niewymuszoną nonszalancję i nielichą posturę. Prędko sprawdziłem więc, czy szpada, wierna towarzyszka pojedynków z aroganckimi ponaddwumetrowymi dryblasami, spoczywa na swoim miejscu, gotowy w każdej chwili sięgnąć po nią bez wahania, by wybić mu zęby i oszpecić tę dość symetryczną twarz (nie ma znaczenia, że szabla stanowi zaledwie symbol, a w rzeczywistości jest przytępionym kilkucentymetrowym scyzorykiem, dodatkowo zagubionym w czeluściach torby, więc nawet gdybym się odważył go użyć, to i tak najpewniej bym go nie odnalazł). Dajmy jednak spokój ponaddwumetrowemu dryblasowi, niech sobie żyje w swoim małym świecie ponaddwumetrowego dryblasa, nie niepokojony żadną wątpliwością i nieskalany głębszą myślą, gdyż to nie jego przecież dotyczy ta historia, on jest tylko nic nieznaczącym rekwizytem (spieszę jednak donieść — gdyby ktoś nadal miał wątpliwości — że ostatecznie, dzięki zapobiegliwości Karoliny i bałaganowi w torbie, obeszło się bez rękoczynów). Tymczasem wróćmy do niej i do mojego pierwszego i ostatniego nią rozczarowania.

Niestety, po pierwszej chwili tragicznego zauroczenia czar jak gdyby prysł. Im dłużej się jej przyglądałem, tym więcej niedoskonałości wychwytywałem, zwłaszcza tę największą, głównie tę największą — otóż wszystkiego miała w nadmiarze: zbyt dużo promiennego uśmiechu, zbyt dużo dziecięcej niefrasobliwości, zbyt dużo dekadenckiego nieskrępowania, wreszcie i zbyt dużo swawolnej witalności czy gorliwej żarliwości (proszę mnie jednak źle nie zrozumieć, urągającej natarczywości nie było w tym ani grama). Cóż ja na to poradzę, że pociągają mnie kobiety paradoksalne, (nie)dookreślone, takie, z którymi człowiek nigdy przez pierwsze godziny nie zazna dokuczliwej monotonii i w których nieprzewidywalne objęcia pragnie powracać bez końca, niezależnie od stanu za oknem oraz pogody mentalnej. Z miejsca zacząłem analizować swoje szanse, jak przed kolejnym ruchem w szachach, wysuwając coraz to nowe i coraz śmielsze hipotezy, w myślach sprawdzając reakcje i przygotowując celne riposty, za każdym razem wyprzedzając fakty, a wszystko to w oparciu o doświadczenie i intuicję, choć ani jednego, ani drugiego nigdy nie miałem w nadmiarze. Nie jestem może najatrakcyjniejszym facetem w pomieszczeniu (ani najlepszym szachistą, jeśli już o tym mowa), za mało we mnie symetrii i przebojowości — przyznałem w duchu — ale niewątpliwie mam inne piękne cechy, z których najważniejsza jest skromność, no i inteligencja, w końcu erudycją oraz oczytaniem biję ich wszystkich razem wziętych na głowę, pomyślałem, więc może coś z tego wyjdzie, jakaś wspólna niezbyt rozległa przyszłość, jeśli tylko sprytnie zagaję rozmowę i od razu skieruję ją na właściwe tory, a potem po prostu — wykorzystując cały polor, który sobie w siebię wmówię — jakoś ją na tych torach utrzymam, co byłoby nie lada osiągnięciem, ale i niezłym testem, czy nie wyszedłem z wprawy sprytnego uwodziciela właściwie kalkulującego najtrafniejsze słowa i najplastyczniejsze obrazy.

Była to jedna z tych wielu sytuacji, wszyscy je dobrze znamy, każdy tego co najmniej raz doświadczył (szczęśliwcy więcej niż raz, prawdziwi artyści życia — bez mała codziennie), gdy dwoje ludzi się spotyka, wpada na siebie przypadkiem, bo tak się składa, że ich wspólna tudzież porywcza znajoma akurat wyprawia huczne urodziny, i pozornie nic ciekawego z tego nie wynika, a przynajmniej — jako że ciąg dalszy, jak się okaże, jednak nastąpił — nic poza niespiesznymi pieszczotami twarzy, jakby się uprzednio zmówili, i jak najbardziej przyspieszonym rytmem oddechów, hojnie do tego okadzonych, niczym podczas ezoterycznego religijnego rastarytuału, lekko słodkawym i trochę mdłym zapachem marihuany. Wystarczył tak naprawdę szczery zachwyt nad jej stopami (entuzjastyczne wykrzyknienie, coś w stylu: Jakie ty masz piękne stopy!), by przekonać ją, iż to właśnie ja jestem tym jedynym i wybranym pośród wielu, godnym uwagi i cierpliwości, zasługującym na szansę w ciasnej przestrzeni łazienki bądź na niewielkim skrawku dywanu, który szczęśliwie znalazł się, niech będzie, że pod ręką, mimo iż akurat ręce miały z nim najmniej kontaktu, zajęte odkrywaniem innych miejsc i badaniem innych faktur. Już dawno temu zrozumiałem, że jeśli jesteś w stanie przekonać kobietę, że uwielbiasz jej stopy, to jesteś w stanie przekonać ją o wszystkim i do wszystkiego, to takie (przynajmniej w teorii) proste, niewiele kosztuje, wystarczy dysponować giętkim językiem i pewną dozą wyobraźni, a przede wszystkim nie zważać na moralne skrępowanie, zagłuszyć sumienie, wyskakujące raz po raz, jak — nie przymierzając — złośliwy diabełek z pudełka. Nie, nie wydaje mi się, by była to kwestia podłego wyrachowania czy samozwańczego cynizmu, raczej, jeśli mam być szczery, wyuczonej pragmatyczności oraz zrodzonej z samotności i desperacji potrzeby bliskości. Niestety, co przyznaję nie bez odrobiny zażenowania, wpadłem we własne sidła, ponieważ w nocy ja byłem pijany, a ona piękna, nad ranem zaś, gdy jako tako wytrzeźwiałem, zdałem sobie sprawę z tej kłopotliwej okoliczności, że już nie jestem pijany, a ona nadal jest piękna, chciałem więc ten powab w sobie i wraz z nią pielęgnować, tylko że tym razem nie na obcym terenie mieszkania znajomej solenizantki, ziemi intymnie jałowej, zbyt zaludnionej i wystawionej na widok ciekawskich oczu i wszędobylskich uszu, lecz na własnej mansardzie, w rytmach swojej muzyki i przy winie przeze mnie wybranym, w autorskiej atmosferze uwodzenia i bezpretensjonalności, gdyż w tych dwóch rzeczach czułem się w owym czasie najpewniej — uwodzeniu i bezpretensjonalności (a może chodziło o kokieterię i niezdecydowanie?). Bądź co bądź jakiś sukces odniosłem, udało mi się bowiem przekonać Karolinę, że warto jeszcze chociaż raz odwiedzić Poznań, tyle że tym razem na innej ulicy, pod innym numerem, i już w następny weekend, zadowolony z takiego obrotu spraw, oczekiwałem jej przyjazdu. Pochlebiało mi, że nie musiałem się nawet za bardzo starać, gdyż sama, nieświadoma moich niezbyt czystych intencji albo po prostu na nie niezważająca, zaproponowała spotkanie, na co ja niby niechętnie, ale tak naprawdę ochoczo się zgodziłem.

Jeszcze zanim się zjawiła, podjąłem mocne postanowienie, że będę się starał, jakby od tego zależała cała moja przyszłość, jakbym miał później, po wielu latach, wspominając liczne gesty i czułości, słowa otuchy i namiętności, usiąść przed pustą białą kartką i opisać to dla niej, in memoriam na zawsze utraconej przeszłości, na pamiątkę, by i ona nie zapomniała, by powracała myślami do wspólnie spędzonych chwil, pamiętając, jaki byłem, pamiętając, że byłem. Gdy już stanęła w drzwiach, zadziwiająco niespeszona, i ja stanąłem, ona w drzwiach, ja zaś na wysokości wyznaczonego sobie zadania, ponieważ miałem w perspektywie niezbożne cele i chciałem się pokazać z jak najlepszej strony, której normalnie próżno u mnie szukać (bardzo próbowałem być fantastycznym człowiekiem, lecz bez skutku), przede wszystkim natomiast, by nie rozwiać złudzeń mego gościa, czyniąc zadość jej eklektycznemu gustowi outsiderskiej wegetarianki, ciągle spragnionej nowych wrażeń, dość autorytatywnej w wyborach kulinarnych.

Tak więc, zgodnie z jej życzeniem, żywiliśmy się wyłącznie produktami bio i naturalnymi, z matki Ziemi i dziada pradziada, do tego rozprawialiśmy o filozofii religii i ewolucji języka, słuchając gypsy punk z Nowego Jorku i oglądając „Hair” Formana, a w niej nie było żadnej pruderii i zero snobizmu, nie czyniła mi wymówek, o nic się ani nie wściekała, ani nie obrażała. Sami także oddawaliśmy się kontrkulturowemu nastrojowi make love, not war, i robiliśmy tę miłość (jak to trafnie ujęła nieświęta Maga od Cortázara: „nie masz pojęcia, ile my palimy, ile robimy tej miłości, na stojąco, na leżąco, na klęczkach, rękami, ustami, śpiewając i płacząc, a za oknami jest tyle rzeczy, powietrze, wróble i rynny, tylko dużo tu pada”[3]), odmierzając zwolniony czas wodą w doniczce, niebezpiecznie zbliżającą się do krawędzi z prędkością jednej kropli na rok, a my mieliśmy eony do wyłącznej dyspozycji naszych ciał. Oddawała się chętnie i całą sobą, równocześnie z pasją świadczącą o doświadczeniu, jak i żarem neofity, bez skrępowania ni wątpliwości, obce były jej społeczne restrykcje i kulturowe obwarowania dotyczące spraw seksu, nakładane na jej płeć. Nie była typem kobiety pokornej, wychowanej w przeświadczeniu, że jak siedzieć, to wyłącznie ze złączonymi nogami, że jak mówić, to tylko o bzdurach, że na wszelkie aluzje należy odpowiadać zaczerwienieniem. Nie była typem ofiary, wręcz przeciwnie — wszystko przyjmowała z podniesioną głową, patrząc prosto w oczy, badając zamiary rozmówcy, wybuchała nieskrępowanym śmiechem, ilekroć miała na to ochotę, dotykała nieprzystojnych tematów i drążyła, nie tyle może z ciekawości, co samej przyjemności słuchania wyn(at)urzeń drugiej strony.

Chcąc nie chcąc, uwierzyliśmy w paradoksy Zenona z Elei, gdyż wypuszczona z łuku Amora strzała rzeczywiście się nie poruszała, tylko znajdowała w kolejnym konkretnym punkcie, nigdy nie docierając do celu. Przekonani o złudności ruchu nie musieliśmy się ścigać na liczbę przeczytanych książek i obejrzanych filmów, mogliśmy po prostu trwać oboje w satysfakcjonującym układzie dwojga zblazowanych estetów z katalogiem obrazów de Kooninga pod łóżkiem. Przy okazji de Kooninga spod łóżka wyszło na jaw [sic!], że Karolina sama ma artystyczne usposobienie, więc — w chwilach wolnych od zarażania otoczenia swoją euforią — skwapliwie przelewała na papier psylocybinowe wizje rodem z „Alicji w Krainie Czarów”, gdzieś po drugiej stronie lustra, doskonale nadające się na ilustracje książek Carrolla, z surrealistycznymi grzybami w barwach tęczy, z rozbudowanymi motywami roślinnymi, wijącymi się pędami oplatającymi wielkookie postaci dziecięce, zagubione w krainie jej nieposkromionej fantazji.

Z żywym zainteresowaniem przeglądałem się w tym zwierciadle i widziałem spokój, początki zaangażowania, a momentami także, gdzieś w okolicach dolnej powieki — sam zarys uczucia, dla mnie wtedy krępujący, nie tyle wyobraźnię, co niezależność. Naraz zrozumiałem, że jeśli zostanie ze mną dłużej, to prędzej czy później będę zmuszony napisać swoje „Rachatłukum”, na co nie godziły się jednak moje poczucie smaku, przeklęta godność, wstyd bezbożnika oraz skrupuły szydercy. Wiedziałem, że perspektywicznie nie mamy najmniejszych szans, że nic z tego na dłuższą metę nie wyjdzie, ponieważ ja, w przeciwieństwie do niej, nie byłem człowiekiem wielkich namiętności, zawsze powściągliwy w wyrazie uczuć, że w końcu, raczej szybciej niż później, będzie musiała wyjechać, najlepiej bez rzewnych łez, niepotrzebnie przeciągających się pożegnań, smutnych spojrzeń w przeszłość i wzroku zafiksowanego na martwym punkcie mojej klatki piersiowej, gdzieś po lewej stronie, by dopełnić nachalnej symboliki.

Wyjechała więc, bez gorzkich łez, dramatycznych pożegnań, ukradkowych spojrzeń i spuszczonego wzroku, za to z obowiązkowym pocałunkiem prosto w usta w funkcji podziękowania. Bez żegnaj, odezwij się czasem, ciekawe, czy się jeszcze spotkamy, będziemy w kontakcie, ograniczyła się do kilku piruetów muślinowym językiem oraz słów: było bardzo fajnie i mi to wystarczyło, w sam raz współgrało z moim nastrojem i dystansem, które sam sobie wmówiłem. Obecnie wydaje mi się, że nie tyle wyjechała, ile raczej zniknęła z mojego życia, jak gdyby nieparzysta obca ręka zgasiła światło na nasze pstryknięcie palcami (musi być nieparzysta, skoro nie należy do nas), pozostawiając jedynie lekką woń wspomnień, chociaż to — czego też jestem świadomy — kwestia perspektywy, bo przecież nie interesowałem się jej losem, alergicznie reagowałem na wszelkie i wcale liczne próby podtrzymania kontaktu oraz zbliżenia się, samym swoim zaistnieniem negujące znakomicie lakoniczne pożegnanie na dworcu, trochę w tonie „Casablanki” dwudziestego pierwszego wieku (We’ll always have Poznań, chciałoby się powiedzieć). Zbyt późno pojąłem, że różnica między nami sprowadzała się to tego, iż ona obejmowała wszystko wzrokiem orła, ja natomiast — żaby Cézanne’a, gdyż to ona, ze swoimi żywymi oczami, naiwnością pięknoducha i hurraoptymistyczną bezpośredniością była bardziej dojrzała i bardziej świadoma powinności wobec drugiej osoby, do której należałoby się chociaż spróbować przywiązać, powinności, które ja z uporem kpiarskiego socjopaty lekceważyłem, egoistycznie skupiony na własnych nieprzezwyciężalnych lękach i zaognionych resentymentach.

Minęło parę lat (cztery? dziesięć?) i te parę lat (cztery? dziesięć?) później niespodziewanie dla mnie wróciła, by odwiedzić miasto, ale nie mnie konkretnie. Wpadła tylko na chwilę, na tyle jednak długą, by i ze mną się zobaczyć, choć chyba żadne z nas nie uczyniło w tym kierunku najmniejszych starań, tak że znów potrzebowaliśmy ingerencji osoby trzeciej, by spędzić razem trochę czasu, by pobawić się swoimi wizerunkami, wymienić ostatnimi doświadczeniami i zaktualizować informacje na temat naszych przekonań czy statusu emocjonalnego. Co prawda obawiałem się sarkastycznych uwag, nieobecnego spojrzenia i niewypowiedzianych wyrzutów, jednak miałem się po raz wtóry mile zaskoczyć jej taktem i uprzejmością. Nie uprzedzajmy jednak faktów, o których dopiero za chwilę.

Czekałem na nią na ulicy, nerwowo paląc mocnego papierosa, bezmyślnie wyłamując palce ze stawów. Zastanawiałem się, jak powinienem się przywitać oraz powtarzałem w myślach najważniejsze zasady savoir-vivre’u, to jest, by nie wyciągać dłoni w jej kierunku, bo to nieeleganckie, pierwszy krok musi wykonać kobieta, zwłaszcza w takiej sytuacji. Chciałem rozpisać w myślach każde słowo, każdy gest i każde spojrzenie, przeanalizować dostępne opcje, podobnie jak wtedy na urodzinach u… Wtem się objawiła, w całej zbyt ekspresyjnej okazałości około metra sześćdziesiąt, trochę ekscentryczna, a trochę szalona, jednak zarówno w tym ekscentryzmie, jak i szaleństwie — zwyczajnie niezwyczajnie piękna. Wokół mnie oczywiście i powietrze, i wróble, i rynny, tyle że nie padało. Szła zatem w moim kierunku, taka, jaką ją zapamiętałem, nie straciła nic z dawnej lekkości i niefrasobliwości, z tym samym rozbrajającym uśmiechem moralnej utracjuszki, szła pewnym krokiem, przez krótką chwilę, dawno temu (całe eony) moja własna Wenus z Amsterdamu, hippiska w stroju z epoki, władczyni sennych marzeń i miłosnych uniesień, pani tęczowej doliny, zaklinaczka pogody ducha, psylocybinowa królowa, ubrana w purpurowy fiolet magenty, z całym swoim światem zamkniętym w łupinie od orzecha. Na przywitanie pocałowałem ją bezceremonialnie, chyba trochę zbyt namiętnie, w usta i zapewniłem, tłumacząc się nieudolnie (trochę sztubak, a trochę burak), że pewien reżyser też tak robi, a ja nie chcę być od niego gorszy (zastanawiałem się, czy odda pocałunek; oddała i nawet nie miała pretensji, choć powinna była dać mi w pysk, że sięgam bez pardonu po to, co — z mojej winy, z mojego zaniedbania — nie należy do mnie).

Później (parę godzin, parę chwil), gdy już pochwaliła się tatuażem z wzorem strukturalnym endorfin (bardzo do niej pasował) oraz zdjęciami z jakiegoś londyńskiego biegu golasów, w którym brała udział ze swoim chłopakiem, a włoskie mambo przy akompaniamencie bongosów nieodwołanie przebrzmiało i ona nie tańczyła już topless w moim pokoju na poddaszu, odprowadzałem ją do jej tymczasowego mieszkania, takiego mieszkania do jutra. Bo już jutro, po ponad dwóch godzinach lotu ona wyląduje w innej strefie czasowej, w sferze innej estetyki i kultury, przecież dobrze o tym wiedziałem. Nie rozmawialiśmy o niczym konkretnym, na pewno niczego nie wspominaliśmy, do niczego nie wracaliśmy, jakbyśmy dopiero co się poznali, poszli razem na kawę czy herbatę, żadnych uwag o filozofii religii ani ewolucji języka, więcej milczeliśmy, zatopieni w osobnych myślach, nieprzeznaczonych dla tej drugiej osoby, jeśli już, to wymieniliśmy się niezobowiązującymi uwagami o co bardziej popularnych książkach, może nawet jakichś serialach. Gdy przechodziliśmy mostem, pod którym ciągną się tory kolejowe, przypomniała mi się paczka cukierków pomarańczowo-lawendowych, które kupiłem na inną okazję i dla innej kobiety, która akurat przemykała przez moje życie z prędkością pospiesznego. Wręczyłem ten nieporadny „prezent” Karolinie, być może usiłowałem ją za coś przeprosić, nic innego nie miałem pod ręką, a ona przyjęła opakowanie z zaskakującą wdzięcznością i uśmiechem wiecznego pięknoducha, starszego niż oceany.

Chciałem jej powiedzieć, że cieszę się, iż znów ją zobaczyłem, że przywróciła wiele dobrych i ciepłych wspomnień, nic odkrywczego, że zastanawiam się czasem, co by było, gdyby, to znaczy na przykład, gdybym wtedy przyjął inny punkt widzenia, odrzucił perspektywicznie wariantywnego Cézanne’a, wzbił się w samolotowe niebo, ogarnął wzrokiem wszystkie lotniska świata, na tę jedną chwilę zawiesił wzrok na londyńskim moście i londyńskim życiu w imigranckiej komunie, nauczył się wreszcie odróżniać fantazje od fantazmatów, i postanowił dłużej pozachwycać się jej stopami, gdyby mi choć trochę zależało i gdybym nie był tak bardzo zniechęcony wizją zbyt ekscytującej i nazbyt kolorowej, a przeto i przygnębiającej codzienności, przygnębiającej, bo przy niej nie mógłbym sobie zapewne pozwolić na smutek i melancholię, które są moimi stanami naturalnymi; wiem, że niczym w życiu nie zasłużyłem sobie na niebo, ale może przynajmniej na spokój zasłużyłem, jak ci udręczeni bohaterowie Bułhakowa. Skończyłbym, mówiąc, że mam nadzieję, że nigdy więcej się nie spotkamy, bo nie lubię tych bezpłodnych myśli, bo każde z nas ma swój czas, całe życia, całe eony, wszystkie oceany, w innych krajach, innych kulturach i w towarzystwie innych ludzi, obok odmiennych partnerów, może mniej wymagających, za to bardziej satysfakcjonujących, a nade wszystko po prostu bezwarunkowo obecnych. Jednak przejeżdżający pociąg zagłuszył pierwsze słowa, a na powtórzenie zabrakło mi odwagi, ponieważ nagle postanowiłem być tchórzem.

— Co mówiłeś? — zapytała.
— Pytałem, czy ci smakują — wskazałem wzrokiem na cukierki.

Uśmiechnęła się, jak to ona, całą sobą, każdą zmarszczą i każdym porem skóry. Została mi tylko jej hiperentuzjastyczna odpowiedź, która rozbrzmiewa echem w głowie po dziś dzień.


[1] W.G. Sebald, „Campo Santo”; przeł. M. Łukasiewicz.
[2] Fernando Pessoa, „Księga niepokoju spisana przez Bernarda Soaresa, pomocnika księgowego w Lizbonie”; przeł. M. Lipszyc.
[3] Julio Cortázar, „Gra w klasy”; przeł. Z. Chądzyńska.
Adrian Krysiak – Boskie, lawendowe!
QR kod: Adrian Krysiak – Boskie, lawendowe!