Weselność [dmowszczyzna]

( …) ale Świętości nie szargać,
bo trza żeby święte były
Stanisław Wyspiański Wesele Akt II Sc. 7

do pewnych wersów trza dorosnąć
jak do najgorszych obowiązków
i dżizas kurwa ja pierdolę
brzmi jak litania bo tu polska
i nic innego już nie będzie
nic nie wyrośnie na ugorze
tak doskonale powtarzalnym
i byle by nie było gorzej
więc módlmy się o łaskę trwania
o szczyptę komy znieczulenia
dopóki nosi nas ta ziemia
najczulej całowana w płytę
lotniska w zaoranym mieście
co zdechło zaraz po proteście
i nie wydało z siebie krzyku
bo krzyczy się przy narodzinach
kogoś wielkiego gdzieś w stajence
w zupełnie innej okolicy
a tu się doskonale milczy
zwłaszcza na okoliczność ciszy

bo tylko ona tu nie kłamie
nie raniąc przy tym i rozsądku
tak nie do taktu nie po polsku


Spotkanie z księciem [kwartet sztrasburski]

Faux pas, foie gras

kwiecień
– najokrutniejszy z miesięcy, w którym dokonujesz
podsumowań i rozliczeń za poprzednie lata,
bo dobrze już było, dopełniasz rachunków,
a wszystko wokół szepcze dobranoc, dobranoc
i wtedy wreszcie czujesz, jak ciąży planeta
mozolnie podtaczana na cierniową górę,
wraz z nią setki głupio niezadanych pytań,
zręcznie nieobejrzanych filmów, nieczytanych książek.

pierwsza wiosenna burza,
a w niej zamiast deszczu lekko strawiony śnieg,
niestrawna breja wpychana nam łyżką w gardła
przez domowych bogów za babcię, dziadka, ciocię,
tatusia (by nie pił), więc przykładnie łykasz,
choć wątroba trzeszczy, tłuszcząc się w tfoie gras,
by nikt się nie domyślił, kogo nienawidzisz
i jakie ja opisuje podświetlony krzyżyk
w celowniku optycznym baśniowej snajperki,
kiedy przez moment powstrzymujesz oddech
przed naciśnięciem spustu, łagodnie, łagodnie.

poplamiona okładka,
za nią multum rzeczy, których nie pomieści
mała walizka na kółkach – w niej utkwił ładunek
zdolny zarazić wielkie miasto dowolną chorobą
– i wtedy wiesz na pewno: śnisz się sobie w busie
zjeżdżającym z korony gładkiej obwodnicy
przy okrzykach hynka, szyszkowej, banacha.

z trzaskiem bagażnika
budzi się duży książę – żmiję rozdeptuje,
nie bacząc na oschłe kolce zgniata w dłoni różę,
potem wrzuca do wody związaną ofelię.


Odpływy

są przecież takie miejsca, w których się nie zbieram
z zamiarem rozpędzenia, sam, na własną rękę,
nie wystaję po bramach, nie śpię w suterenach
po wytwornych libacjach – mam przecież granice
utkane z resztek tkanek, skręcone w łańcuchach
kwaśnych od kodowania dziedzicznych skłonności
do robienia niczego i nie szukam siostry ,
bowiem z siostrą się nie śpi, ani nic sprośnego
nie robi w pikanterii z pękiem nieustaleń.

dlatego nie bądź siostrą, do ciemnej miłości,
i nie nieś mi pomocy, jak wcięci lekarze
w świeżych, bielutkich kitlach, którzy raźno wloką
się na stępionych łyżwach przez pędzące śniegi
z dyżuru wprost na dyżur, bądź szeroka w biodrach
i wąska na obcasach, z głodną wyobraźnią
nie napełnioną światem, bo wtedy się kończy
każde żywe stworzenie – nawet kazirodcze
i nawet łaski pełne, nawet nie szukane.


Postanowienia noworoczne

mniej cię śnić, mniej objadać we śnie z resztek ciała
i kochać mniej łapczywie w pogoni za jawą,
jakby to mogło zmienić choćby punkt widzenia,
oddać asumpt czy dodać znacznik w aplikacjach,
linię kodu, fragmencik, który gładko zniesie
cały ból oddzielenia. przecież pierwszy nośnik
wiadomości – i dobrych i nie do zniesienia
– mógł być zwyczajnym liściem, co nic nie zasłaniał,
nie szargał intymności, nagiej w blasku słońca,
nie wstydliwej i ufnej, bez znamienia zdrady.

mniej cię śnić, mniej się ranić, zmartwychwstając rankiem
na gościnnym wygnaniu. nim stracimy zasięg.


Wiadukt

śledząc nocne gonitwy wściekłych motocykli
po wyszczerbionym asfalcie można zauważyć
przesuwalność pejzaży, kiedy dźwięk ma wagę,
kształt i chropowatą fakturę, która wsiąka w tory
ułożone poniżej na cienkich podkładach,
jak żebra adama, nie wyjęte z boku,
pachnące towotem i maścią z lepiku,
lekarstwem na korozję w oszronionych głowach
śrub z katalogu zjednoczeń węgla, krwi i stali,
lecz tu nie ma stworzenia, tutaj brzęczy komar
z ćwierćlitrowym silnikiem i wibruje droga,
bo przysnęli strażnicy w nieoznakowanych
wozach i tego grobu już nie strzeże nawet
zwykły przydrożny kamień, znudzony krawężnik,
a spóźniony mesjasz zmierza na rezurekcję
w kożuszku z baranka, przesiąknięty winem
lub może czymś mocniejszym,
dudni pod nim beton zdziecinniałym totakto,
świt rozbrzmiewa światłem

i pali się godzina niewyspanych oknach,
i okna same gasną, brzęczy w uszach pożar.


Zaimki bezwzględne

coś znowu poszło nie tak, więc świat się obraca
do nas wymownie tyłem, milkną kosy w krzakach,
a i chruśniak nie kole naszych chętnych dłoni,
bo cierń już nie ma sensu, kiedy nie chce bronić
nawet słodkości malin – pierwszych znamion zmierzchu.

nic też nie przetrwa czasu. on nas pozaciera
skuteczniej niźli gumka na starych papierach
szkic jakiegoś obrazka – na nim niewyraźny
brzeg dalekiego morza, wyżej ślepe gwiazdy,
dalekie i bezradne, z piaskiem w pustych oczach.

ten brak się nie zapełni. potrzeba zaimka,
który by nas połączył bardziej niż ta cisza,
niż ten cień przedwieczorny i samotna przestrzeń,
choćby się nawet chciało pozawracać jeszcze
bieg rzeki własnym kijem nim spadniemy na dno.

Paweł Podlipniak – Sześć wierszy
QR kod: Paweł Podlipniak – Sześć wierszy