2.33

Nerwowo stukam palcami w kierownicę, chociaż dokładnie wiem, że moje zdenerwowanie nie przyspieszy zmiany świateł. Dwie ulice dalej oblewa mnie wściekłość. Niebieskie volvo parkuje na moim umownym miejscu. Co za ohydny kolor – fukając, z całej siły zaciągam ręczny, wiedząc, że muszę skierować koła w bok. No dobra – mamroczę – auto nie sturla się dalej niż ściana obcego garażu. Oddalam się w biegu. Cholerne klucze nigdy nie są na swoim miejscu. Jedną ręką przeganiam wszystkie potrzebne szpargały w torebce, drugą próbuję odsłonić folię, którą udręczony pracą malarz z uporem maniaka wiesza chyba tuż przed moim przyjściem. Cewka moczowa, nie znając słowa „poczekaj”, daje o sobie znać. Są klucze. Teraz pasek, igrając z czasem i fizjologią, utknął w za ciasnej wieczorem szlufce. Cię mam! Krzycząc do kolekcji porannego bałaganu, dorzucam przesiąkniętą od zdenerwowania kurtkę. Pięć minut, pięć minut tylko dla mnie… miało być! Nawet tu dopada mnie kara za korki na drodze. Odpisuję sylabami, dziękując za skróty myślowe i za przyzwolenie na łamanie polszczyzny. Nieważne, brudne czy czyste, trzeba zachować pozorny porządek – tuż przed prysznicem wszystko, co było na mnie i obok, trafia do kosza z praniem. Zmoczyć, nie zmoczyć, zmoczyć, nie zmoczyć. Jakież to trudne decyzje kłębią się w głowie, gdy na głowie dostrzega się zaledwie resztkę finezyjnej ręki fryzjera. Nie moczyć! Ociekające spóźnieniem ciało woła o cierpliwość. Nie robię mu prezentów, nie dziś i nie teraz. Tam już wszyscy są!

Stając obnażona przed lustrem, stwierdzam, że trzeba je było jednak zmoczyć. Mam czas, mam mnóstwo czasu – gdzie tak pędzę? Oni tam są… nie, nie wszyscy są…

Chcąc nabrać spokojnego rytmu, włączyłam playlistę, hm… ten pośpiech wynikał tylko z nierozerwalnego ze mną, na obecną jeszcze chwilę, przyzwyczajenia – utwierdzam sama siebie w nowym przekonaniu.

Nabrałam w płuca wilgotnego oddechu. Wetknęłam głowę pod zbyt nisko osadzony kran i je zmoczyłam. Suszarka przytłumiła słowa piosenki, które jeszcze tamtej jesieni miały dla mnie zupełnie inne znaczenie. Zastygły wszystkie symbole postrzegane jako zasuszone róże. Czas, jak bezduszny sędzia, zabrał im, nie do odzyskania, kolory wspomnień.

Krótkie otrzymywane wiadomości, raz po raz dręcząc moje nagłe opanowanie, chciały wywrzeć na mnie nieokiełznaną presję. Nie czytam, nie czytam, nie piszę, nie odpiszę… pomyślą, że już jadę!

Rozleniwiona stanęłam przed szafą, w której tłoczy się przeszłość. Kilka koszul, obdarzonych oskarżającym spojrzeniem, czuje się odrzuconych. Wybieram tiszert, ten, który nie wciska mi jego słów prosto do żołądka. Idealne na dziś jeansy podkreślają resztki krągłości dawno niedotykanej pupy. Może już czas? Tak, już czas. W nagrodę za rozsądne, definitywne, o godzinie dwudziestej, zerwanie relacji z tym, co zaprzeszłe, na piekące stopy wciskam trzynaście centymetrów seksapilu. Odsłonięte podwinięciem spodni kostki ozdobił delikatny brylant, zawieszony na subtelnym, złotym wspomnieniu. To od niego, hm… jestem przekorna? Może – przytakując swojej kobiecej osobowości, wysłałam lustrzanemu odbiciu arogancki uśmiech. Niech ten prezent się na coś przyda… innym wbijając się w ich wilgotną od pożądania skórę.

Idę, idę… krzyczę do kolejnej wiadomości, zatrzaskując z podejrzanym podenerwowaniem drzwi klatki schodowej…

Cholerne szpilki! Marudząc pod nosem i jedną ręką szarpiąc się ze zbyt ciężkimi drzwiami pubu, drugą próbuję wyjąć nabity na obcas suchy liść.

Pomogę ci… Więcej mówiły jego wyczekujące odpowiedzi oczy… Już nie zamknęłam ust ze zdziwienia, jakimś cholernym sposobem same ułożyły się do pocałunku.

Hm, może dobrze, że nie odczytałam wiadomości. Gośka pisała, że on tam jest.


Zapach twojego miasta

W małym mieście, w którym na każdym rogu pachnie polemiką na temat twojego auta, mieszkania, stanu konta czy partnera, niewiele jest chwil godnych zachowania. Spocone z wysiłku myśli beznamiętnie przychodzą i odchodzą. Po roku uwięzienia w blokowisku zdarzeń dusisz się własną bezsilnością. A przecież jeszcze dwanaście miesięcy temu obiecywałaś sobie, że nie wtopisz swoich śladów w chodnikowy, zamulony rój.

Cały bal miał być twój. Do ciebie miały należeć wszystkie premiery w układzie wielkich miast. Każdy bar miał pachnieć twoją obecnością i obwieszczać na plakatach przy wejściu: „Biletów brak” lub „Ona tu będzie”. I nic.

Poszarzały tylko twoje usta, których od lat nikt nie chce całować na dłużej. Twoje biodra –zamiast kołysać namiętność – służą jedynie do podparcia łokci w zatłoczonym autobusie. Nie odprowadzają cię zazdrosne spojrzenia, lecz cień przeszłości, która nie pozwala zapomnieć, że byłaś dla siebie kimś, kogo dziś nie umiesz nawet naśladować.

Na ulicy spotykasz podobne dusze; unosisz wtedy kąciki ust lub pokazujesz zęby – taki umowny znak między tobą a tobą, między tobą świadomą a tobą przeszłą. Gdybyś zapomniała, gdybyś wymazała obraz swojej wewnętrznej kobiety, która błaga o uwolnienie, może pokochałabyś to miasto, w którym cisza oznacza zwykłą ciszę i niczego więcej nie kryje.

Może gdybyś pozwoliła przeszłej kobiecie w tobie odejść, może gdybyś pochowała ją wraz z pierwszą oznaką stabilności, dziś czułabyś dumę z tego, że po raz jedenasty w ciągu ostatnich trzech dni idziesz między szarymi budynkami.

Niedaleko domu leży cmentarz. Chodzisz tam, aby się upewnić, że twój nagrobek wciąż jest tylko zamówieniem u Boga. Nie ma cię tam i nie ma cię tu. Nie zastanawiasz się, czy istnieje życie po życiu. Szarpana przez przeszłą kobietę, pytasz siebie, czy można żyć w trakcie podróży do śmierci.

Kolejna beznamiętna noc skreślona w kalendarzu. To dobrze, już możesz zacząć umierać. Najpierw jednak zamoczysz piżamę wspomnieniami, resztkę rozżalenia chowając między oczami a szkłem.

Kilogram truskawek, czereśnie i jesienne powidła wyznaczają rytm twojego życia. Założysz puchową kurtkę i zapadniesz w zimowy sen. Z pierwszymi oznakami słońca znowu odwiedzisz pobliskie połacie ziemi użyźnionej ludzkimi zwłokami. Jeszcze nie, jeszcze nie możesz opłakiwać swoich bladych stóp, które zawsze bezwiednie prowadzą twoje ciało właśnie tam, dokąd nie chcesz iść. Ciało puste, bez emocji, bez nadziei na przypadki miłosnych wydarzeń.

Jesteś tylko ty i ty. Do ciebie należy wybór pomiędzy tobą a tobą. Dziś kolejny raz decydujesz, kim chcesz być.


2.35

Ona: Amatorze, ty, który miałeś nadzieję, że patrząc na mnie przez lodowy okruch wspomnień, zranisz moje, i tak już popękane od losów przeszłości, serce! Amatorze grzecznych porzuceń!

On: Gdybyś kochać umiała, gdybyś coś z siebie dała, gdybyś tylko czuła, odczuwała! Część oschłych głosek w miękki wiosenny deszcz uczuć zmieniała. Gdybyś tylko coś z siebie dała…

Ona: To gdzie, gdzie bym dziś była? U boku twojego? Ogłosiłbyś światu, miastu temu chociaż, mnie przynajmniej, że kochasz?! Czy wówczas byłbyś tu tamtego poranka?!…

On: Prosić nie chciałaś! Nawet nie zapytałaś. Dumą swoje obrażenie wyrażałaś, szukając grymasu twarzy, z którego mi tylko odczytywać przyszło twoje niezadowolenie, twoją złość, gniew, co niczym na grochu klęczał w każdym rogu pokoju, posłusznie służąc ci za obronę przed okazaniem smutku. Nie, smutku mi nie okazałaś, wzburzeniem pałałaś… nawet nie zapytałaś…

Ona: Czy zostać możesz?!

On: Czy wrócę, czy wrócić mogę…

Ona: Przeszłość to, przeszłość, która i tak zmieniona nic by nie dała. Nie wróciłbyś, a ja za wcześnie po raz pierwszy bym o to żebrała! Zresztą otwierać ust i tak nie musiałam…

On: Nie tylko o ten poranek ci chodzi, nie tylko o tamtą noc. Zrozumieć nie potrafisz, bólu mojego odejścia żadnym obwinianiem nie umniejszysz i chociaż bardzo byś chciała, ciemności mojego cierpienia nie poznasz… Może nie chcę, byś poznała, może wtedy zbyt długo byś kochała, może gdybyś inaczej myślała: że chcę ci czegoś zaoszczędzić, żebyś nawet tego nie próbowała. Może sam, może sam dźwigać chcę i powód, i rezultat naszego rozstania, żebyś ty nie cierpiała, żebyś wyboru nie miała…

Ona: I cisza, cisza w tobie nastała. Wyrosła z niczego, rozpostarła swoje niedbałe, lecz jakże silne konary. Oplotła twoje serce, zacisnęła gardło. Wymazała mnie z pamięci, silne urojenia. Urojenie mnie kręci, ekscytuje, rysuje twój obraz w pamięci. Wymyśla, oszukuje, potęguje… Wyprzedałam swoją godność za kilka miedziaków, które wartości dziś żadnej nie mają. Siła rozumu zbyt słaba, na odrętwiałych ustach imię twoje się wciąż pojawia, jakże mnie miłości naiwność oszukała… Trwonię swój spokój, a przecież tak bardzo bym chciała z podmuchem wiatru ulecieć, zakończyć drogę pożałowania, skryć przeszłość w jaskiniach nieznanych, rozgrzeszenia poszukać.

On: Już przestań, nie zniosę twojego cierpienia. Wolę twoje oszukańcze słowa o szczęściu, o radości, o tym, że w świecie beze mnie odnalazłaś spokój…

Ona: Wzajemnie…

On: Czy nie tego chciałaś?… Po stokroć powtarzając, jak to bardzo byłabyś wdzięczna, gdybym zniknął nie tylko z twojej pamięci.

Ona: Oszukiwałam!!! Siebie… nie, nie ciebie, właśnie siebie! A ty, omotany egoizmem, przesiąknięty bezczelnością, powracałeś i powracałeś, abyśmy w złudzeniu, niczym szczęśliwe figury, na zbyt ciasnych deskach teatru ocierali się tylko o wspólne wyobrażenia. Powracałeś do dnia, w którym to stałeś się krnąbrnym sługą rozumu, żebrakiem wolności… niechcianym widzem mojej upadłości… epoka romansu, bankructwo oczekiwań… Chciałabym wykrzyczeć, że zapłacisz mi za niezręczność porzucenia… Chciałabym we wszystkich znanych ci językach na niebie gwieździstym, które jedynym wspólnym mianownikiem pozostało, wytatuować wersy o nienawiści, jakże cię nienawidzę! Ale… ale dramaturgię zachowam dla siebie…

On: Z pokorą przyjmiesz akt rozstania?

Ona: Tak… i nie zrobię tego tylko dla ciebie… Przecież kiedyś będę kochana…

Wioletta Klinicka – Proza
QR kod: Wioletta Klinicka – Proza