Kopiąc własny grób dosyć dobrze można zaaranżować sobie dom, ustroić bożonarodzeniowe drzewko, kupić okazyjnie dobry samochód, podjąć jakąś ostateczną decyzję samodelegalizującą sens bytności w obrębie rodzinnej ulicówki. W którymś momencie można zdecydować się na rozszerzone samobójstwo prowincjonalne, na przykład nie wpuszczając księdza, sprowadzając do wsi ekologów, zgłaszając sprawy do towarzystwa opieki nad zwierzętami albo po prostu roznosząc plotkę, że się jest jehowym gejem lub buddystą. Można również zwyczajnie, bez zbędnego upiększania życiorysu, wynieść się ze wsi takiej picipici – zawsze bladej o świcie, zawsze skołowanej historycznie, na taką trochę większą, także pici pici – tyle że z przystankiem-wiatrołapem, sklepem zamykającym alfabet w trzech pierwszych literach. Można się wynieść na taki wypizdów z chodnikiem, z domem kultury i nowo wybudowaną ubojnią, i zatrudnić się w niej ze względu na gabaryty.

Potem niczym się nie martwić. Tak jak niczym nie będą martwić się okoliczni mieszkańcy,  dokarmiający las, jak zranione zwierzę, gospodarczymi odpadami, rozglądający się podejrzliwie po obejściach, chlewach, stodołach za złem, co budzi się na kacu i o świcie podstawia nogi, zakłada paski na szyję albo czyha na ziemię ojców.

Ale jest ranek i jeszcze jakby za sprawą zawiesiny, jeszcze cokolwiek nowego może się odsłonić. Może trochę lepszego, mniej wulgarnego, lepiej ułożonego. A więc wstajesz, myjesz twarz, dajesz soczystego buziaka dziewczynie z Redtuba, potem ciągniesz za sobą swe sarmackie cielsko ze znaczącą nadwagą i ustawiasz je przed lustrem. I osiągasz kolejną stację męki Pańskiej, która została ci rozłożona w czasie od wschodu do zachodu, i na którą zapewne zasłużyłeś, wynosząc własne człowieczeństwo ponad miarę. Ponad to, co rodzi się i pełznie w ciemności, i szczęście w tym pełznięciu osiąga. A tobie już o 7:30 ciąży historia Polski i pismo z urzędu skarbowego jak meteoryt, jakby nie z tego świata i trudny do udźwignięcia.

Osiągając szczyt niezadowolenia, dosyć dobrze można jeszcze funkcjonować. Bierze się wtedy pod uwagę i zakłada nieczęste, lecz systematyczne występy fajterskie, żucie źdźbła, kiepowanie do piwa rozbawionym i zarabiającym nieco więcej kolegom. A wszystko to po ciężkim tygodniu pracy w firmie, w której przerabiasz istoty na żarcie, sumienie na powietrze, piękno na nawóz, by później jeszcze wrócić do domu, wypić cztery piwa i wyjechać w pole, i uprawiać ziemię, i ujarzmiać ją, jako w Biblii Pana na 23 stronie stoi.

Zmęczony jesteś, ale trzeba przyznać i nikt ci tego odmówić nie może, że wyrozumiały. Na przykład, jeżeli dawniej któryś z twoich kolegów dostawał prztyczka w Dobrzycy, tydzień później jechałeś, z całym zakładem, bronić demokracji w tejże miejscowości i wszystko wracało na właściwe tory, i dzień wstawał po staremu, a ty przeżywałeś poczucie euforii i zapowiadał się całkiem dobry tydzień. Nawet zdarzało się, że pomyślałeś, że nie trzeba nigdzie wyjeżdżać, tylko zobojętnieć. Powtarzałeś sobie, że do tej pracy można przywyknąć, zaakceptować, może nawet polubić. Ale pomimo starannych tłumaczeń wewnętrznego radosnego monologu, martwił cię banał prowincjonalizmu, kipiący gar tetrowych pieluch, sznurki trzepoczącego prania, które nigdzie i nigdy nie odlecą. Często zastanawiałeś się, jak daleko można odejść? W co uwierzyć? Ile zwierząt przerobić na konserwy, a które podziwiać w kicaniu, w locie, w łaszeniu się? Jakie wojny stoczyć? Jak daleko wybiec w stronę świata ludzkim jojem i jaką czkawką odbiją się wszystkie potyczki z wiszącymi półtuszami, z zmarzliną na polach, z zepsutym siewnikiem? I kto wreszcie będzie tu zwycięzcą? A kto tylko tłem, aportującą foką z upadającego cyrku?

Ale póki co musiałeś tu żyć. A do życia potrzebny był stosunek, który nie nastręcza niepotrzebnych wniosków.

Na wkurwie dosyć dobrze można urządzić sobie życie albo zyskać nowe blizny. Wiedziałeś o tym od chwili, gdy do rzeźni zaczęli zwozić więcej żywca, a ty nadal dostawałeś niewielkie pieniądze, jedząc zupy szczawiowe z obrzydzenia do mięsa.

O 5:30 któregoś tam roku bezpańskiego, dłużącego się jak stary jamnik Paciorkowskiej, stałeś na odprawie bagażowej, czując obrzydzenie do wszelkich stworzeń ziemskich, maszyn latających, obsługi lotniska, tablic wyświetlających odloty i przyloty, do kraju, z którego właśnie się zrywałeś, jak kukiełka ze sznurka aktora pedofila. I czułeś obrzydzenie do kraju docelowego, jako takiego, który będzie cię pouczał, klasyfikował i da się poznać w ułamku sekundy.

Szczelnie zapakowany, zweryfikowany, pouczony na wypadek nieprzewidzianych okoliczności, zostawiłeś za sobą rolę, za którą tęsknić nie można. A po dwóch godzinach opadłeś na obcym lotnisku, wiedząc jedynie, z którego kierunku przyleciałeś i w którym kierunku podąża tłum wylewający się na płytę. Tłum żujący nerwowo własny język, przemieszczający się jak wspólny organizm, tłum domagający się grubszej gotówki, żeby przyjemność była większa i poczucie spokoju, i ułuda pełniejsza. Ty natomiast przeczuwałeś, że tam, że już za chwilę w nowym kraju zgaśnie w języku ojców i zapomni czułe kołysanki, wyrzuci z siebie przeszłość i przybierze nową, wyprostowaną pozycję w cyklu ewolucyjnym miesięcznych wynagrodzeń. Więc bez zwłoki wybrałeś człowieka, co przez lata wisiał w ojczyźnie na krzyżu egzystencji, a teraz do kraju lata tylko po wódę i rzuciłeś w niego pytaniem, jak kiepskim żartem z wojska. Przepraszam cię. Gdzie mam iść, by przeżyć, by zarobić? By mieć?

Człowiek, którego pytałeś zaczepnie o pracę, nie poczuł nawet pewnej niestosowności sytuacji, którą ty pytając, czułeś dogłębnie i jak z PKMu odpowiedział, jakby odpowiedź miał przygotowaną dla ciebie od dawna, a którą skrzętnie skrywał na okoliczność pojawienia się twojej osoby w tym miejscu. Do Jędrusia Pyrka idź. Na Hillevågsvegen 8. Podobno potrzebuje ludzi do pracy.

Tak się składało, że Andrzej Pyrek od ośmiu lat prowadził polski sklep niedaleko centrum, ciasno wciśnięty między lokale i sklepy przybyszów z Bliskiego Wschodu, z Azji, z Ameryki Południowej. W najbrzydszej, najciemniejszej, poprzemysłowej części miasta. Mały skrawek polskości w konserwach, w kiszonkach, w podsuszanej krakowskiej.

Opuściłeś port lotniczy, zaciągnąłeś się morskim powietrzem, zgasiłeś dopiero co zapalonego papierosa i wsiadłeś do pierwszego lepszego autobusu, na tablicy którego wyświetlił się napis sentrum. I porównałeś miejsce, z którego przybyłeś, do zwykłych braków w uzębieniu, tanich plomb bezrobotnych, zdezelowanych żon pijących portierów, prawie wszystkich jednoczących się w brakach lub posiadających spersonalizowanie upokarzające nic.

Po kilkunastu minutach wysiadłeś z autobusu, bo wszyscy wysiadali, rozpełzając się jak mrówki w wiadomym sobie tylko celu, do wiadomego sobie tylko kopczyka, w którym z pewnością się zrealizują, by na końcu odwalić kitę.

Intuicyjnie obrałeś kierunek w stronę sterczącego kikutu fabrycznego komina, wznoszącego się ponad dzielnicą nomadów, podróżników, dilerów. Na Hillevågsvegen 8 biało-czerwony szyld poinformował cię o kresie tułaczki. Biały orzeł z dumnie skręconym karkiem zaprosił cię do środka, gdzie za ladą Jędrek Pyrek w stroju krakowskim kłócił się z dwoma Azjatami, co to mu piękną, szarą elewację sklepu osprayowali w ramach Europejskiego Festiwalu Streetartu. I teraz zamiast sentymentalnej, ojczyźnianej szarości, w wielkim członku, przerobionym na rakietę kosmiczną, Jurij Gagarin po raz drugi opuszcza planetę Ziemię, a od frontu nienaruszony biało-czerwony szyld i orzeł poważnie wkurwiony na tę całą międzykontynentalną okolicę.

Okazało się, że Andrzej potrzebował silnego w kręgosłupie do rozładunku towaru, czasami też do wyjazdu po towar do kraju. Oczekiwania, jak przypuszczałeś, miał jasno sprecyzowane. Po pierwsze: silny, ponieważ trzeba będzie wylewać siódme poty. Po drugie: myślący po polsku dla dobrego samopoczucia i atmosfery w firmie, a po trzecie, i tego nie przypuszczałeś, potrzebował kogoś z mocnym głosem i ze swojską fizis, którą mógłby wykorzystać do krzewienia polskiej kultury ludowej na obczyźnie. Tak Matka z nieba sprawiła, że Jędrek Pyrek, oprócz sklepu polskiego, prowadził w dzielnicy mały zespół polonijny, złożony z błyszczących, lecz chimerycznych gwiazd, często niepojawiających się na próbach lub pojawiających się w stanie wskazującym na znaczne spożycie.

Zgodziłeś się i Jędrek się zgodził. Widząc, że Polak z ciebie taki, że hoho. Taki, który właśnie zgodzić się musi na niemalże wszystko, a jak wiadomo, z takimi najlepiej robić interesy i mieć ich po swojej stronie. Z uśmiechem wręczył ci klucze, jak pierścionek zaręczynowy, do jednego z trzech swoich mieszkań, które wynajmował świeżo przybyłym, a które zakupił w czasie hossy od Turków. Skromne mieszkanie z dobrą energią życiową, takie, które widziało wiele radości, w którym nikt nie odebrał sobie życia i z pewnością nawet go nie skomplikował. Słoneczne, z oknami wychodzącymi na zaplecze tajskiej restauracji, przytulne gniazdo z rozpalonym do wrzenia poddaszem w dniach manifestacji słońca. Wchodząc do budynku, ucieszyłeś się nawet, dostrzegając na skrzynce pocztowej jakże swojsko brzmiące nazwisko Kamiński, a na drugiej Fadi Ahmed i tak dalej. A więc miałeś sąsiadów, a z jednym z nich być może nawet wódki się napijesz.

Na krzywy ryj dosyć dobrze można się zaaklimatyzować, przyznać się przed sobą, że się ma dom i życie wypełnione zapachami orientalnej kuchni. Przyznać się choćby po cichu, że dużo czasu upłynęło od chwili, gdy zacząłeś przepuszczać życie, jak pieniądze w podrzędnym burdelu i że być może ze wszystkim się już spóźniłeś, a najbardziej z daniem dyla z ojczyzny malkontentów.

Pracowałeś już trzeci tydzień. Jędrek wykazywał się daleko idącą humanitarnością, co jakiś czas wręczając ci słoik flaków lub gołąbków z kończącą się datą przydatności do spożycia. Wychodziłeś, jak to się mówi, na swoje. Piątkami po pracy przychodziłeś na próby zespołu, bo nie wypadało obrażać szefa swoją absencją. Coś tam tańczyłeś, coś tam śpiewałeś, oczywiście w miarę własnych możliwości.

Po jednej z prób, Andrzej wręczył ci troskliwie, jak ojciec, plik banknotów, w ramach premii uznaniowej włożył do torby pół litra Bolsa. Wróciłeś do domu, przeliczyłeś wypłatę pomniejszoną o czynsz, wyprostowałeś się, zaczerpnąwszy powietrza, otworzyłeś butelkę i zacząłeś sączyć ze szklanki, obserwując lądujące na pobliskim lotnisku samoloty. Tej nocy położyłeś się późno, ale spałeś dobrze. Nie przeszkadzały ci nawet pokazy fajerwerków, zorganizowane przez branżę olejową, przez tych nieprzyzwoicie bogatych, przez których dziewczyny się czerwienią, a mężczyznom spada samoocena.

Rano obudziło cię pukanie do drzwi. Czworo ludzi, krzycząc w miarę możliwości kulturalnie, zażądało otwarcia i wpuszczenia do środka. Politi, Politi, open the door!!! Weszli, rozejrzeli się, pomamrotali coś po swojemu, oczywiście niczego nie zrozumiałeś, bo nie mogłeś, znając w obcym języku tylko kilka słów i to po rusku. Gdzie Rzym, gdzie Krym. Gdzie Wołga, a gdzie North Cape.

Wskazali palcami na twoje kwiaty, które samoistnie i bez niczyjej ingerencji jakoś nad wyraz bujnie egzystowały. Wzięli pod pachę sadzonki pomidorów, które dostałeś od Jędrusia i zaproponowali ci grzecznie gestem wycieczkę na pobliski komisariat. Po krótkiej podróży dotarłeś na miejsce, w którym panowała atmosfera familijnego serialu. Podano ci zimną colę, po czym przesłuchano w obecności tłumacza na okoliczność mieszkania po sąsiedzku z Fadim Ahmedem. Po dwóch godzinach jakaś skandynawska piękność w mundurze, taka trochę podobna do tej z Redtuba, zaparzyła ci kawę, oddała sadzonki i wypuściła do domu.

W niedzielę przed popołudniem pojawił się u ciebie nieco zlękniony Jędrek i oznajmił, że sprzątał mieszkanie, które do wczoraj jeszcze wynajmował Fadiemu, i że Fadi siedzi, i wygląda na to, że prędko nie wyjdzie, bo o sprawie jest już głośno, nie tylko w mieście, ale i w całym kraju. Pokręcił się chwilę nerwowo po mieszkaniu, spojrzał z politowaniem na sadzonki pomidorów, po czym usiadł w fotelu i ogłosił, że ma problem natury moralnej, bo policja niedokładnie przeszukała mieszkanie, a on właśnie znalazł 4 kilogramy haszu, i że to jest na pewno hasz, bo widział na filmach, i czy w tej sytuacji czegoś ci nie trzeba?

Stojąc twardo na własnych kończynach, można wychylić wektor w stosownym kierunku. Dziś piątek, koniec pracy, zaplecze błyszczy, jak złota komnata. Znów tańczysz z żoną Jędrusia. Andrzej uderza w keyboard, wygrywając polkę z nogi. Gagarinowi ktoś domalował wąsy.

Sylwester Gołąb – Lykke til
QR kod: Sylwester Gołąb – Lykke til