przeciąg

wyszliśmy za późno. zdążył mi się zrobić
przeciąg w relacji pozamałżeńskiej. wciąż opowiadasz
o dziewczynce którą podobno urodziła drukarka.
to treści żołądkowe wyjątkowo kwaśne, kiszone cytryny
narysowałeś sobie w Paincie, wyplułeś pestki
z wczorajszych wyobrażeń o byciu dobrym ojcem
albo wujkiem, który skacze: w dal, czasem w bok.
miało być cesarskie z weselnej fotobudki, klisza pękła jednak
jeszcze w łonie matki. dziś wklejasz tylko znaczki,
polecasz mi ten z figurką grubego Buddy z nadciśnieniem
albo chorą tarczycą.
mówisz, że poczta nie zawodzi tylko w twoich klaserach,
reszta nie ma już żadnego znaczenia.

czasem rozmawiamy już tylko o tym,
jak założyć rodzinę z kaloryferem, a ja
bawię się świetnie i krzyczę: nie przeszkadzaj mi
bo tańczę.


wołanie z pustych mieszkań

i co z tego, że nie chodzisz w czerwonych sukienkach,
nie jesteś wegetarianką, obcą komuś matką, feministką
i koleżanką Biedronia.
nie pierzesz w 40 stopniach, biegasz tylko po czarnej ziemi,
na której słońce spaliło małże. piszesz wiersze,
których ci zazdroszczę i śpiewasz, że w ciemnych lasach
zwykle gubi się miłość, rozsypują słowa na duktach
pustych tylko z pozoru, bo przecież
na ten dramat patrzą młode zwierzęta.

i co z tego, że jestem przy tobie
skorupą ślimaka, opuszczonym domem
z wybitymi oknami gdzieś w Missouri:
ktoś zostawił na stole chyba rosół, chyba nawet
byłaś to ty.

i co z tego, że bywa różnie, kiedy i tak jest pięknie, bo
kruszone szkło z twoich ust wstawiono w okna przyczep.
weekendowy bilet na tramwaj, który mylę z rocznym
karnetem na basen. duszę się chlorem i gryzę wargi,
bo boję się, że ktoś nas tylko naszkicował
ołówkiem 6H: cienka niebieska linia ―
inżynierowie bez kasków już się poddali.

i co z tego, że zdarza nam się fight club:
na gołe pięści walczymy zazwyczaj w środku tygodnia ―
to dobra pora na złe rzeczy, na przykład na umieranie
albo kazirodztwo.

i co z tego, że do domu wpadł nam grad,
skoro korniki wciąż grają w berka, a drewno jest żywe.
bierzemy trzy głębokie wdechy, po cichu liżę ci skroń
i nie pamiętam, że było jakieś trzęsienie ziemi.


paragraf

wsiadłyśmy do starego audi przy rynku
kierowca wciąż wierzył w służbę bezpieczeństwa
pod nosem pływały nam kijanki w zalewie z grubej soli.
pomyślałam: „co ty robisz ze swoim życiem?”
nieśmiało kiwnęłam głową z uznaniem.
powiedziałaś: „znowu o nas piszą. artykuł osiemnasty, zobacz”
i patrzę, koran to przy tym suchy żart prowadzącego.
grają z nami w klasy, bajki tracą morał, program telewizyjny w czarno-białych odbiornikach
szkoda, że veto jest bronią słabych.
gdzieś na brzegu wieloryb wymiotuje słoikiem po kimchi,
wyborowi strzelcy śnią amerykański sen, a w stolicy wypisują lukrem nagrobki.
odbija mi się mój kraj
sprawdzę pogodę na jutro.


statystyki mówią, że idziemy donikąd

gdyby tak umrzeć głośno i z rozmachem rozsypać się
pod zrogowaciałym naskórkiem pięt
wszystkich ojców i braci, matek i sióstr, co nigdy nie płaczą,
bo już dawno temu zabrali im prawo, by być jakimś
człowiekiem, zamienić się w popiół
i parzyć im stopy. do urny wrzucić już dawno
nieważny głos.

gdyby tak z bólu krzyczeć, czym jest miłość i dlaczego
drapie w gardło, powoduje niestrawność, anginę.
baby don’t hurt me no more. kilogram gwoździ
wbijać w czoło i kciuki, mieć zawał ―
jeden lub dwa ― i przeżyć, bo już dawno
odrobiliśmy lekcje. pierwsza miłość się zdarza
przecież bardzo często ―możesz napisać sobie zwolnienie na dziś.

gdyby tak wiedzieć, że wszyscy kłamią:
kłamią o rzekach i lasach, kłamią o polakach,
kłamią o dziewczynce, która boi się cyrku,
kłamią o tym, że żyjemy, że szablą odbijemy.
kłamią, że wierzą w siebie i dietę dr Dąbrowskiej,
kłamią przyjemne dla ucha opowieści,
kłamią według statystyk.

jak tak dalej pójdzie,
wszyscy pójdziemy donikąd.

Patrycja Sikora – Cztery wiersze
QR kod: Patrycja Sikora – Cztery wiersze