dziadek mówi nocną porą o Jezusie Chrystusie
Oddałem pocałunek ziemi
i całą resztę
wszystko żeby wszystko mieć
mam muśnięcie warg
i wieczną miłość bo żyje w nas
wspólne powietrze
jak kamień między mową a milczeniem
wszelkiego dziwowiska
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe
Jeśliby spadła gwiazda z wieży tysiąca
odrzucę idee i spowiedź złożę na kopcu z rys woskowych
a porządek dorycki
uśnie na barkach i postać stygnącej tajemnicy
promień rozumu spali na wiele świąt mitów i zgrzytów
gdzie wiele hałasu o nic
odwrotność wypowie pacierze za konających
wszelkim prawom zastrzeżonym
„Lambro” znów odkrztusi
białą mgłę z nicią w tej chwili o niejasnych ściegach
Poezja pod konstelacjami
między przepaścią a dniem w którym stworzono kamień
jest milczenie i wrzask
i liny kropel na których wiszą wczorajsze miasta
o wysokich dachach mających silne sklepienie niesamowity pęd
wprost przeznaczony na wieczory poezji
przy gwieździe i księżycu gdzie czasem parasolka osłoni
to wóz dowiezie
albo niedźwiedź porwie
a dla niewierzących w miłość psa do człowieka
jest łańcuch a właściwie droga
z której nigdy nie spije mleka wężownik czy smok
inni potrąceni przez oczy patrzący
na niejeden poród a suką stają się opiłki z rażącego serca gwiazdy
tożsamy krok stawiam jako dokument
w rozdziale o supernowej i związku
białej chusty z białą poezją czarnej owcy?
Ars poetica
rozwaliłem się jak Bashō
o skałę której skarpa wyznacza południk zero
liryczny rezydent rezerwuar kuszący czerwienią
wiśni
i my żyjący oboje jak bliźniactwo czereśni
w ręku morska biel archipelagu przybrzeżnych raf
pozwól mi a będę czekał tu będę czekał tu
a ty wciągasz mnie wielka czarna dziuro – tę
małą planetę i choć wylewam się wulkanem słów
a moje sny dryfują gdzie najdalsze podróże Roberta Monroe
bohater jak z taniego kryminału absolutny szpieg
swoista myśl gdzie bryzą wiodą wyartykułuje moje canto
na ksylografii pojedyncze słowa „Love or Perich”
„Rest in Peace” jak Słowacki w podróży
do
Ziemi Świętej z Neapolu w dzikim zaułku
wieczór otula twe ramiona tchnące snem a może legendą
dziś czekam na list z tysiąca stu i aż jednej nocy
lecz ta jedyna której strzeże liczba najbardziej
pojedyncza i nieodwracalna o policzalna nocy
o tobie najdroższa o tobie piękna wieżo
ideałów złotych myśli uosobień cnót o tobie
nieujarzmiona siło żywiołu dziś walcząc z siłą
potęgi lasu i utylizacji humanitarnych
humanistycznych odpadów
to
mój Savoir Vivre
gdzie nieoheblowane drzewo czeka na swoje
przeznaczenie wytrzeszczając oczy ku
gwiazdom z cieśniny Naruto to waga nocy w gramaturze
dnia Waga nocnej pory na południowym niebie z baśniowej
doliny a jest ono takie jest ono następujące:
wieczór niweluje zielenią i kolorem kory dębu
wchodzi po niżach barycznych schodów codzienna
daremna forma syntez twoje drzazgi
wbijają się głębiej i głębiej
w
same sedno ciała Poezji które jest
delikatne wspaniałe nie zazdrości nie
szuka poklasku nie jest też naiwne ponieważ potrafi
bawić się linią łączącą dwa intymne sutki twych monad
i choć to mówiąc w cudzysłowie Pożegnanie miasta
potrafi pisać słowa najbardziej odpowiednie bo ile
przeszedłem w drodze do ciebie ile przeżyłem
czekając na ciebie moje słowa to nic nie znaczący
„List do pozostałych” i choć jak Stachura mógłbyś
„Niech żyje, niech żyje…” Eviva l’arte
to jednak potrafisz mnie wodzić na pokuszenie
i w ciszy szeptem wyśpiewać kołysankę
na
moje ucho wszystkim co potrafią ziemię
poznać pieszczotą w tym zarysie i zakresie jak ziarno bywa od kąkolu
od dobra będzie oddzielone zło
niczym wody powierzchniowe od wód firmamentu
niczym Fler i jego znamiona
niczym Zimmer i jego akordy
niczym Beksiński i jego zarysy kształty
niczym Beethoven i jego etiudy
dziś ja piszę na nowo swoją
„Pieśń nową” zdzieram z siebie jarzmo
cierpliwej obelgi ponieważ ci którzy nazywają mnie Poetą
bo ci którzy trwają w swoich postanowieniach
bo ci którzy mówią że jestem Milion
bo ci
bo ci
w katedrach dźwięku Maxima
Longa Breve