Wiedziałem, że to się tak skończy. Że cały ten pies i związane z nim obowiązki spadną na mnie. Dlatego od początku byłem przeciwny, ale Jacuś też mnie zna od podszewki, wie gdzie podrapać, żebym przewrócił się na plecki i zamerdał ogonkiem. Że tak powiem. Wzięliśmy więc psa, oczywiście ze schroniska, śliczniutkiego poczwara, który z paskudnego szczeniaka wyrósł w naprawdę pokracznego mieszańca. Wybryk, uparłem się i takie dostał imię. Bo pies ten był wybrykiem natury w czystej postaci, poczynając od maciupkiej nieforemnej głowy z nosem, jakby siłą wciśniętym do środka, dzięki czemu wiecznie załzawione oczy wyłaziły z orbit i groziły nagłym wypadnięciem, szczególnie podczas srania. A srać miał czym, gdyż odbyt zajmował prawie cały, niechlujnie podczepiony do składającej się z paru przykrytych burym kocem żeber klatuni piersiowej zad. Korpus poruszał się na cieniutkich drżących patyczkach, z których tylne były krótsze, więc Wybryk zdawał się szorować dupą po ziemi. To znaczy po chodnikach, bo najbliższa ziemia znajduje się jakieś dwadzieścia kilometrów od naszego osiedla. W linii prostej rzecz jasna.

I tak łaziłem z tym szczuropsem po okolicy co rano i co wieczór, bo Jacuś akurat śpi (pójdziesz kocie?), bo Jacuś akurat nie może, bo coś mu wypadło (no sam widzisz), bo musi coś sprawdzić, bo to, bo sramto. Bo się wstydził. Wiedziałem, że w gruncie rzeczy o to właśnie chodzi. Wstydził się pokazywać z Wybrykiem na osiedlu, albowiem ten paskud nijak nie pasował do jacusiowego wypisz, wymaluj kiej żurnal stajlu, chociaż w tej kwestii miałem akurat odmienne zdanie. Nie mówiłem mu tego jednak, nic nie mówiłem, czasem dla dobra związku lepiej trzymać gębę na kłódkę. Bez słowa brałem smycz, woreczki i szedłem szukać dogodnego miejsca do wyciśnięcia z naszej potwornej tubki srakopasty. Ale, żeby to była pasta! To bym jakoś jeszcze pozbierał. Wybryk jednak miał cały szereg nerwic, w tym nerwicę żołądka, wypluwał więc z siebie rzadkie krzaczki a zbieranie tego z chodnika było właściwie rodzajem gównianego ekspresjonizmu, ok, niech będzie, postimpresjonizmu. Dlatego celowałem w jedyny na naszym pięknym osiedlu skwerek, skąd mogłem zebrać twórczość Wybryka razem ze sporą ilością żwirowiórogleby, co jednak skutkowało tym, że skwerek wyglądał jak miniaturowe pole walki usiane lejami po kału eksplozjach. Tym bardziej, że Wybryk to niejedyny pupil na osiedlu.

O tak, ludzie w betonowych dżunglach bardzo samotne, muszą mieć psie przyjaciele. Ale nie byle jakie, co to, to nie. Dobrze jak przyjaciel jest dobrze urodzony, najlepiej rzadkiej rasy, medal jakiś, lub dwa nie zaszkodzą, no i mały też być nie może. Wielkości kuca, powiedzmy. I oczywiście wszystkie są łagodne, się pan nie boi, nic nie zrobi! Ależ oczywiście, jaki milutki morderca, jak pięknie się szczerzy, ups, chciałem powiedzieć uśmiecha… Na wszelki wypadek noszę przy sobie gaz („w sytuacji zagrożenia wycelować w stronę linii oczu i zdecydowanie wcisnąć dźwignię”), za dużo me oczy widziały bestyj rzucających się na siebie z nieprzytomnie wściekłym psiokwikiem, podczas gdy bezradni właściciele popiskują te swoje siad Ambroży, powiedziałem, siad!

Kultura. Główne zagadnienie dotyczące posiadaczy psów na naszym osiedlu. A dokładnie rzecz ujmując brak kultury, jako swoista subkultura zadziwiająco egalitarnego srariatu, który poddać można wszechstronnym analizom: historycznej – panie, kto to widział, żeby psie kupy zbierać!? Historiozoficznej – nie ma takiej siły panie, co mnie zmusi do zbierania tych gówien. Filozoficznej – a komu zwykłe gówno przeszkadza? Ontologicznej – panie, pies jest po to, żeby srać! Retorycznej – psu pan srać zabronisz? Przyrodoznawczej – to przecie zwykły nawóz, co pan!? Psychologicznej – Jezu! znowu nie wzięłam woreczka, co się ze mną dzieje..? Psychoanalitycznej – mamusiu, nie dotknę tego, nawet przez woreczek! Socjologicznej – inni nie zbierają, a ja mam zbierać!? Wreszcie antropologicznej – nasrane to masz pan we łbie!

Niestety, na nic analizy, na nic cała ta nauka, chodniki jak były zasrane, tak zasrane będą po horyzont i walka z tym, jest jak walka z wiatrakami – piękna na papierze, brzydka (choć epicka) w realu. Co mnie jednak osłabiło najbardziej, to nie jakieś tam gówienko, nie jakaś smętna, wołająca o pomstę do nieba kupencja, ale jabłko. Jabłko w woreczku. Nie powiem, zdarzało mi się zebrać nie swojego psa odchód, taki, za przeproszeniem mam zmysł estetyczny, że lubię, jak jedyny skwerek na osiedlu jest od skwarek wydalniczych wolny. Ale któregoś dnia patrzę, a pośród dogorywających traw kępin leży jabłko. W woreczku. Zduszone nogą jakby, we własnych sokach tonące. I myślę: tego już za wiele. Wiem, w gruncie rzeczy nie takie śmieci ludzie porzucają na pastwiskach publicznych, jednak to biedne jabłko poruszyło mnie do głębi.

Bo co komu ono winne? A pewnie jeszcze ręką matki przygotowane, jakiemuś szczylowi niewdzięcznemu do tornistra wciśnięte, by gówniarz witaminek łyknął, bo mizerny, blady, ciągle przed komputerem siedzi, a ten jebs, jabłko w skwerek, żeby się na oczach ludzi rozkładało, jak się rozkłada jego relacja z matką, bo ojca pewnie i tak nie ma, nawet jak jest. I w tym jabłku wyrzuconym poza nawias ludzkiej rodziny smutek taki był, że mnie w gardle ściskało. Nie mogłem na nie patrzeć normalnie. I postanowiłem owocu owego nie ruszać, żeby był na widoku, żeby w oczy kłuł, żeby przyziemnym pomnikiem upadku wartości się stał.

Ale chyba tylko mnie płód ten zbezczeszczony kłuł, bo jabłko w worku leżało dzień, leżało drugi dzień. Gdzie indziej łaziłem Wybryka załatwiać. A jabłko puchło, brązowiało, miąższarzało, wybałuszało się nawet przez nieczuły plastik. Trzeciego dnia, jako żywo usiadłem i mówię do Jacusia: nie idę. Sam sobie z Wybrykiem wyłaź, mnie to zbrzydło. Pomarudził, pomarudził, ale twardy byłem, jak nigdy. Jak prawie nigdy. I poszedł. Przez okno w kuchni obserwowałem, czy sobie radzą. Radzili sobie całkiem nieźle, tylko Jacuś płochliwy się nagle zrobił, co kładłem na karb owej wstydliwości dizajnerskiej. Ale to nie było to. 

Szybko, za szybko ze skwerku się zwinął, zapomniawszy wydaliny wybryczne worecznie wybrać. Miast tego czmychnął jak niepyszny do klatki. Taki wstyd, wstyd taki! Why, Jacusiu, why mi to robisz!? Nie widzisz, że walczę z całym sąsiedzkim światem, wojuję z psiogówien nieuprzątaczami, a ty, mój ukochany, niczym ostatni cham, srakę na środku skwerku zostawiasz!? Szykowałem się do tyrady, może nawet na kryzys małżeński (i żadne Kubusiu, Kubinku nie pomogą) ale Jacuś jakiś dziwny był w domu.

Najpierw długo o ścianę przy drzwiach wejściowych opierał się, dysząc, a słowa wydusić z siebie nie mógł. Więc tylko wzrokiem pytałem, ale on machnął ręką. Czekałem więc grzecznie. Wreszcie się trochę uspokoił. Rozejrzał wokół, jakby pierwszy raz wszystko widział. Ze zdziwieniem bardziej, niż obrzydzeniem spojrzał na Wybryka, który głowę chował już pod szafką na buty (nerwica wegetatywna). Po chwili mnie także spojrzeniem zaszczycił. Kiwał głową z niedowierzaniem, zaszokowany czymś, poruszony do ostatniego szwu swych lampasiastych getrów.

– Widziałeś? – zapytał wreszcie.

Jak srasz naszym psem i po nim nie sprzątasz? chciałem zapytać, szczęściem postanowiłem tę złośliwość zmilczeć.

– Co?
– W woreczku.
– Jabłko?
Jacuś głowę spuścił.
– Nie. To nie jabłko.
– A co?

Milczał chwilę, ślinę przełknął, wyprostował się i rzucił mi mroczność straszną swymi obłędnymi błękitami.

– Koci łeb.

Kuba Kapral – Koci łeb
QR kod: Kuba Kapral – Koci łeb