Krótkie opowiadanie o wpływie odległości w czasie i przestrzeni na brak współczucia
Napiszę za chwilę o pewnym prawdziwym zdarzeniu, a osoba, której prawdopodobnie wyślę opowiadanie, by poznać jej opinie i ewentualne uwagi (lub nie wyślę, ale na pewno w końcu je przeczyta, gdy moja twórczość stanie się znana), będzie wiedziała, o co chodzi.
A więc było to tak. Matti Nykänen legenda fińskich skoków narciarskich, uważany przez wielu za największy talent w historii tej dyscypliny, czterokrotny zwycięzca klasyfikacji generalnej pucharu świata, dwukrotny triumfator turnieju czterech skoczni i pięciokrotny medalista igrzysk olimpijskich (to tylko mały wycinek z zestawienia podsumowującego wszystkie jego sukcesy) został zaproszony do studia telewizyjnego by w transmisji na żywo opowiedzieć o tym, co u niego obecnie słychać. A obecnie słychać było tylko tyle, że ostro pije. Tajemnica poliszynela. Wódka i inne alkohole lały się toksycznym, drążącym wątrobę strumieniem, także dzień przed wywiadem. Matti dojechał do studia około południa. Udało mu się to dopiero po wielogodzinnej walce z objawami zatrucia alkoholowego. Normalnie w takiej sytuacji zostałby w domu spędzając swój sprasowany czas na jednoczesnym trzeźwieniu i doprowadzaniu się do upojenia. Musiał jednak, kurwa, musiał, tego dnia wstać i udzielić wywiadu, by na przekór plotkom pokazać wszystkim, że stary dobry Matti mimo wszystko trzyma się dobrze i pozdrawia ospałych rodaków siedzących przed telewizorami. Halo! Tervehdin yleisö!
Pyrrusowe było zwycięstwo tego ranka – ekspresowy detoks odbił się na kondycji ex-skoczka, czego przejawem był całkowity rozstrój kiszek. Na biedę zjadł jeszcze jajecznicę. Dość powiedzieć, że tuż po wyjściu z mieszkania musiał doń wracać w trybie pilnym, aby opróżnić jelita z pierwszej porcji rzadkiego, chorobliwego stolca.
Do budynku telewizji jechał autobusem. Staną z tyłu pojazdu spinając pośladki, nasłuchując bulgotu w brzuchu, powstrzymując wymioty i pocąc się niemiłosiernie. Ostatnią część trasy przebył pieszo żywiąc złudną nadzieję, że chłodne helsińskie powietrze nieco mu pomoże. Gdy wszedł do budynku telewizji zaanonsował się w recepcji nazwiskiem i smrodem wypacanego alkoholu. Wskazano mu drogę do studia numer 5, a tam z kolei kazano czekać. Klimatyzowane pomieszczenie i ruch ekipy. Stał wsparty dłońmi o oparcie krzesła starając się nie zwracać na siebie niczyjej uwagi. Robił coś na kształt medytacji oddalającej świadomość od ciała. Liczył do tysiąca i przełykał regularnie ślinę. Starał się tak, jakby spać nie śpiąc. Chciał uspokoić organizm, spowolnić metabolizm wprowadzając ciało w stan spoczynku. Udawało mu się to przez pięć, góra sześć minut do czasu, kiedy podbrzusze przeszył mu niesamowicie silny, kujący ból, który pochylił go na moment do przodu. Przy tym, w torsji beknął na dłoń wodnistą treścią z żołądka. Łyżeczka soku trawiennego i fragmentów jajecznicy przeciekła mu przez palce na podłogę. Nie miał przy sobie chusteczek. Wytarł rękę o wnętrze tylnej kieszeni dżinsów. Po chwili podszedł do niego redaktor Lauri Karhuvaara, który miał poprowadzić rozmowę. W kilku życzliwych słowach przywitał go, wyraził wdzięczność za przybycie i zaprosił przed kamerę. „Transmisję zaczynamy za trzy minuty”. Matti tylko kiwał głową nic nie rozumiejąc, ale dotarło do niego jakimś cudem, że ma powlec się za dziennikarzem. Usiadł na czarnej, twardej sofie. Zaraz podleciała makijażystka, by przyprószyć jego twarz pudrem. Było to nawet przyjemne, ale włosy i skóra śmierdziały mu niemiłosiernie, czemu makijażystka spełniająca obowiązek doprowadzenia publicznej części jego osoby do jako takiego ładu dałaby wyraz (zapewne poprzez grymas dezaprobaty), gdyby nie to, że niejedno już w tej pracy widziała. Matti nie zastanawiał się nad tym. Pędzel na jego buzi łaskotał pieszczotliwie i osuszał pot. Jednak po zakończeniu tego miłego zabiegu wróciły dolegliwości gastryczne.
Wchodzimy za 5, 4, 3, 2, 1.:
Więc, Matti, ja zawsze używam twojego pełnego imienia Matti Ensio. Witaj, miło cię widzieć.
Dziękuję <odgłos rozwolnienia – wypróżnienie pod ciśnieniem, wydobywające się przez ciasny otwór odbytu>
Zesrał się (można w tej chwili zatrzymać się na sekundę i oddać rozkoszom nad eufonicznym pięknem słowa „zesrał”). Zapadło długie krępujące milczenie. Długie nawet dla widzów oglądających program, a co dopiero dla Mattiego, któremu wydało się, że czas, jakby wprost przeciwnie i na przekór jego luźnej kupie, stanął w miejscu. Boże – pomyślał. Choć z Bogiem kontakty zerwał już dawno temu i nie starał się o jakiekolwiek zainteresowanie z Jego strony. „Boże” mówił tylko dlatego, że wzywanie nadaremno przyswoił jako frazes na każdą z tych chwil, w których nie wiadomo, co innego można by było powiedzieć. Czyli na chwilę taką jak ta. Boże – powtórzył w myślach.
Gdyby było w tym opowiadaniu miejsce i czas na korzystanie z klasycznej narracji, Mattiego nawiedziłaby zapewne retrospekcja, w której mając lat 15 siedzi przy stole, na obiedzie po zakończonym zgrupowaniu, a trener nalewa mu jego pierwszy w życiu kieliszek.
Błoto z czerwonego tyłka przesiąka przez majtki i spodnie wypełniając studio zapachem konsternacji. Karhuvaara zawzięcie milczy. Nykänen też zawzięcie milczy. Ale w końcu pęka.
Ee…
W białej głowie, która tyle razy cięła powietrze od wyjścia z progu do lądowania telemarkiem, dzieje się teraz wszystko, co może dziać się w momencie skrajnego upokorzenia na wizji. Boże – teraz to ja mówię. I my mówimy, jeśli czytamy i staramy wczuć się w przeżycia bohatera. Tu każdy niech sam usadzi w białej głowie Mattiego myśli, które uzna za stosowne. Takie, o których mniema, że człowiek zesrywający się przed kamerą mógłby pomyśleć. Ja w każdym razie poprzestanę na tym: Boże. Boże, Boże, Boże.
*
Tymczasem po wielu latach od zdarzenia i w zupełnie innym miejscu, dwóch młodych niewyspanych ironistów przekonanych o własnej boskości, zaśmiewa się do łez z krążącego po Internecie nagrania, na którym Matti Nykänen, legenda fińskich skoków narciarskich, uważany przez wielu za największy talent w historii tej dyscypliny, czterokrotny zwycięzca klasyfikacji generalnej pucharu świata, dwukrotny triumfator turnieju czterech skoczni i pięciokrotny medalista igrzysk olimpijskich (to tylko mały wycinek z zestawienia podsumowującego wszystkie jego sukcesy) sra w portki. Jeden z tych ironistów – niech go Bóg skarze! – zgrał dźwięk z filmiku, a moment w którym słychać sranie wykorzystał do zmontowania sobie dzwonka na telefon. Podłe.
Steffan
Steffan wpadł do domu i zaraz za progiem dramatycznym głosem krzyknął: „Fuhrer nie żyje! Ja też nie żyję”! Po czym przystawił sobie do głowy lufę pistoletu, śmiesznie dużego w jego 15-letniej, drobnej dłoni.
„Halt”! Krzyknął na to ojciec, aż zadrżały mury. Steffan momentalnie zamarł na ten rozkaz czy to z przyzwyczajenia do karności hitlerjugend, czy z respektu dla poleceń surowego ojca. Pater familias stanął przed nim wielki jak góra. Wyrwał broń z ręki i wpatrywał się cały napięty i kipiący w rozbiegane oczy chłopca. Uderzył go w twarz otwartą dłonią. Rozpacz syna zmieniła biegun na zdezorientowanie. Ojciec walną ponownie na odlew w prawy policzek, aż dziecko zachwiało się i uniosło drżące palce do twarzy. Mężczyzna walną ponownie. Zaczął trzaskać prawicą po rozognionym policzku, a pistolet upadł na ziemie. Karzące ramiona zaczęły szarpać dziecko, okładać po głowie, ciągnąć za kołnierz i znowu bić. Syn zasłaniając się padł na kolana. Ale wówczas ojciec również zszedł do parteru łomocząc nieustannie. W końcu uniósł Steffana jak kukłę i przełożył przez kolano. Trwoga przeszyła ciało chłopca, tak jak przeszywa ciało każdego dziecka, które przez analogię wie co się w takiej sytuacji za chwilę stanie. Lewe ramię przytrzymało dzieciaka w pasie. Ojciec ją okładać po tyłku. Lał bezlitośnie z zacięciem, siłą i powtarzalnością maszyny parowej. Steffan okropnie beczał i wierzgał. Czerwona twarz wykrzywiona płaczem moczyła łzami policzki. Darł się na cały dom, a ojca aż dłoń piekła od uderzeń. Trzask za trzaskiem rozchodził się po pomieszczeniach spękanego domostwa w słoneczne popołudnie schyłkowego kwietnia. Rodzic naraz przestał bić, ale z tą samą gwałtownością zaczął zdzierać z syna ubrania. Strzeliły guziki płowej koszuli, skórzany pasek przez ramię obtarł chłopcu ucho. Ojciec na stojąco szarpał za spodnie syna, trzymając go wyjącego niemal w powietrzu. W końcu zerwał cały mundurek, łącznie z majtkami i zostawił na posadzce chude, blade i płaczące ciało. Z ciężkim oddechem, ale spokojniej już pozbierał ubrania. Pistolet wziął za lufę i cisnął hen, gdy tylko znalazł się na dworze. Ubrania poszedł spalić za dom.
Steffan leżał skręcony łkając. Na to podeszła sucha, cierpliwa matka o podkrążonych oczach, która do tej pory cicho obserwowała scenę. Ujęła pod pachy dygoczącego, szlochającego, któremu smarkle furkotały w nosie, zaprowadziła do pokoju z dużą blaszaną balią. Umyła dziecko zimną wodą, ubrała w dużą flanelową koszulę i położyła spać.
Ciąża urojona
Chyba będziemy mieli dziecko – rzekła z emocjonalnych wyżyn młoda żona swemu równie młodemu, przystrzyżonemu modnie mężowi, co jedną ręką podtrzymuje dobre zarobki, a drugą życiowe ambicje. Pysznie się ucieszyli na tę wieść i nie tracąc ani chwili z tego czasu euforii, powiadomili rodzinę, przyjaciół. Z grupy nowiną obdarowanych nie wyłączyli nawet ciecia na grodzonym osiedlu.
Nie będziecie mieli dziecka – rzekł stereotypowy (przygarbiony, smutny wzrok za okularami) doktor. Badania prenatalne nie wskazują na obecność płodu w macicy. Krótko mówiąc, ta ciąża jest urojona. Proszę się nie martwić. Takie rzeczy się zdarzają. Szczególnie młodym, niecierpliwym parom. Co mogę polecić, to po prostu bardziej się starać. Z tego co wiem, to samo w sobie jest przyjemne.
Kurwa mać! – rzekł ambitny młody mąż, dla którego postradanie myśli o ojcostwie było kopniakiem w miękkie podbrzusze ambicji. Nie po to zaprenumerowałem „twój bobas”, zamówiłem łóżeczko, kupiłem fotelik, misia szumisia, i założyłem fundusz na przyszłość Z PIERWSZĄ WPŁATĄ, żeby teraz mi jakiś pajac, frajer mówił, że ciąży nie ma! Zresztą wszystkim już powiedzieliśmy, że jest… I tak zostanie – urodzisz.
Nadzwyczajne – mówili lekarze widzący jak wspaniale przebiega urojona ciąża. Brzuch puchł równo, piersi nabrzmiewały od mleka, nudności ścinały z nóg, ogórki kiszone znikały słoikami, a zmienne nastroje młodej żony wypełniały mieszkanie raz to kłótniami i płaczem, raz śmiechem i radością. Tymczasem USG niezmiennie pokazywało na monitorach pustkę. Gdyby mogło mówić powiedziałoby pewnie – nie patrzcie się tak na mnie. Ja tylko robię to, co do mnie należy.
Jest rozwarcie – rzekła położna wyczekując przez kobiecymi wrotami doczesności. Mąż w zielonym czepku stał przy żonie trzymając ją za spoconą, drżącą dłoń. Przyj! – padła komenda. Żona spięła się, i krzycząc przez zęby parła. Tu, gdzie powinna być główka – nic. Tu, gdzie powinny pojawić się malutkie ramiona i korpusik – nic. Nóżki, których nie było, wyśliznęły się gładko z pochwy jako ostatnie. Gratuluję – rzekła położna markując przekazanie dziecka matce.
Jaki on piękny – mówili o nim niemal codziennie (bo czasem był z niego ananas) dumni rodzice formując klasyczną, portretową figurę przytulonej do siebie, szczęśliwej pary. Urojone dziecko dokazywało i rosło jak na drożdżach. Podnoszenie główki, przekręcenie się na brzuszek, raczkowanie, pierwsze kroki, „bunt dwulatka”, rowerek, przedszkole. Wzrost, wzrost, szczęście, wzrost i rozwój.
Duma to dziwna sprawa – rzekłbym korzystając z okazji, by rzec może nazbyt wprost. Potrafi sporo namieszać w świecie, a ci, którzy poddadzą się jej uwodzicielskiej mocy, są w stanie tworzyć zupełnie nowe światy. Uniwersa tylko dla niech dostępne. Kodowane, hermetyczne przestrzenie, których rzeczywistość i autonomię, rad nie rad, musimy uznać i my. Z tego co wiem, urojone dziecko poznało na studiach swoją przyszłą żonę. Trochę pobalowali za pieniądze z uzupełnianego przez rodziców funduszu i wjechali na dwa lata do Hiszpanii. Studiów nie ukończyli. Po powrocie urojony On przez kolegę dostał posadę w marketingu. Żona siedzi w domu. Pisze bloga, fotografuje, od czasu do czasu, zajmuje się korektą dla wydawnictw. Mają dziecko. Córkę. Chcieliby jeszcze jedno, ale to dopiero jak uda im się zmienić mieszkanie na większe.