dzień w którym na moje konto
wpłynęły trzy tysiące dolarów
tribute to marcin
mam trzysta pięćdziesiąt tysięcy kredytu
i trzysta czterdzieści tysięcy godzin na ziemi
z których przespałam minimum jedną trzecią
mam metr siedemdziesiąt wzrostu
i siedemdziesiąt metrów do spłacenia
w trzydzieści lat ponad dwa metry na rok
mam dwadzieścia osiem zębów
stopę na dwadzieścia pięć centymetrów
dobę na dwadzieścia cztery godziny
zwiedziłam siedemdziesiąt dwa miasta
kochałam dziewięciu mężczyzn
płakałam po wszystkich
mam cztery języki w jednym milczę
w drugim mówię w trzecim piszę
w czwartym liczę tylko na siebie
mam troje dzieci jedno już nigdy
się nie urodzi drugie nigdy nie umrze
trzecie nie pozwala mi zasnąć
mam coraz mniej czasu coraz
więcej wątpliwości i chyba tylko
jedno wyjście:
biała rawska
biała rawska. i z każdym kilometrem coraz gorzej
a jeszcze chwilę temu takie triumfalne przekonanie
że doskonale tak rozjeżdżać się w dwóch różnych
kierunkach tego wspólnego kraju pisanego palcem
po mapie. bo co nagle to wiadomo a poza tym
swoje już się przejadło i odchorowało i od nagłego
całowania w drzwiach pociągu uratuj nas panie
kontrolerze. a już zwłaszcza jeśli to nie ekspres
i nie staje w zachodniej. co w sumie dałoby pewną
szansę na zwięzłą prezentację niedoszłych i prze
terminowanych narzeczonych tudzież ślubnych
z dziećmi oraz bez ale już przeważnie raczej z
bo ostatecznie w pewnym wieku to już pewien
standard. ale że to ic i nigdzie nie staje więc mamy
opoczno a przed sobą jeszcze wiele do ukrycia
nie licząc tych puszczonych w trąbę niepamięci.
bo niby skąd wiadomo że ci których nie wspominamy
nie wspominają nas? ale zamiast tego właśnie mijamy
krasocin w którym zauważam pierwsze powody do
radości. o których następnym razem o ile rzecz jasna
zaraz nie padnie bateria laptopa bo pan kontroler
wyraźnie ostrzegał przed różnicą napięć fatalną dla
sprzętu. szkoda że nikt nie ostrzega przed tym jak
się skończą niektóre niewinne skądinąd spotkania
mejle esemesy i zdecydowanie zbyt nagłe pocałunki.
morfeusz na morfinie vs lotus omnivor
galla o drugiej tonie w mgle po uszy
pyskata pielęgniarka trzyma władzę w gipsie
automat pluje kawą i resztą bez cukru
(aga połyka własne łzy i cudzy kubek)
pacjenci już pląsają w ochroniaczach glamour
mimo dziesięciu bosych siniejących palców
krwinki krwi krążą jak ksiądz po kolędzie
(nakrochmalony chirurg ostrzy sobie zęby)
spałek mnie upolował po zachodzie słońca
czytaj mister morfeusz na matce morfinie
otwieram lewe oko i tak dobrze mi tak
horyzontalnie z widokiem na sufit
otwieram prawe z widokiem na parking
chirurg kupuje żonie wszystkożerne auto
omnivor spali ropę pot zamieni w olej
zdjęcia wrzuci na fejsbuk i na naszą klasę
galla o drugiej to już całkiem inna bajka
aga w gipsie tnie grzywkę i połyka włosy
pijana pielęgniarka toczy się pod tramwaj
(a ty spałek puść strzałkę jeśli jeszcze nie śpisz.)
zawsze jest czas
tribute to jerzy
i jest niedoczas
jest wieczny pośpiech i jest śmiertelna nuda
jest urok zarwanych nocy i widmo bezsennych nocy
jest era kremów na trądzik i era kremów na zmarszczki
jest czas pisania wniosków i czas pisania sprawozdań
jest pora na hormony i pora na suplementy diety
jest przyjmowanie do grona znajomych i jest usuwanie przyjaciół
jest czas prawyborów i jest prawiek rozliczeń
jest dzień przelewu i jest miesiąc na debecie
jest okienko aktów urodzenia i okienko aktów zgonu
jest czas pisania wierszy i czas pisania nekrologów
jest głos w słuchawce i jest nieostra fotografia
jest to tak oczywiste i nie do ogarnięcia
.
.
.
jedz jedz pij pij
come, come, tienes pan:
bebe, bebe, tienes agua
[„chilam balam”]
jedz jedz masz chleb pij pij masz wodę
zanim nadejdzie dzień ziemi pokrytej pyłem
zanim zaraza zasnuje spojrzenia
zanim chciwe chmury zaplują niebo
zanim lepszy sort ludzi zdepcze ziemię
zanim zdradliwe mury runą runą
zanim żywe liście obumrą opadną
zanim na drzewach zakwitną trzy znaki
zanim na gałęziach zawisną trzy pokolenia
zanim podniosą chorągiew do walki
zanim mężczyźni rozbiegną się po lasach
masz chleb jedz jedz masz wodę pij pij
sztuka życia
spakuj rolkę papieru toaletowego dwie
świece zapałki cztery pudełka szpilek
pióro nóż trochę gotówki trzy do pięciu
metrów mocnego sznurka plastikową
miseczkę z pokrywą litrową butelkę
wody nie zapomnij weź gwizdek
wodoszczelne opakowanie biszkoptów
lub krakersów połóż na kilka lat przy
drzwiach wejściowych lub pod oknem
w sypialni i codziennie proś żeby nigdy
nigdy nigdy nigdy nigdy nigdy nigdy
nigdy nie trzeba było po nie sięgać
***
tribute to eugeniusz
gruz na ulicach
nigdzie nie ma
domu
Wiersze z tomu Engramy (Lokator, Kraków 2017).