I zmarli mają prawo do życia
(T. Boy-Żeleński)

Cmentarny chłopiec

Powszedniość jest nudna. Był o tym przekonany niezbicie, od kiedy tylko odkrył swoją odrębność, niepowtarzalność w gronie innych, bardziej oswojonych z rzeczywistością. Ale pojawił się… i odtąd musiał sobie jakoś radzić. Urodzić się, aby przeżyć swój czas… Urodzić się, aby zadowolić jakiegoś cholernego boga… To brzmi jak kpina. Okrutna kpina.
W młodości trafił u Bubera na takie stwierdzenie: każda przychodząca na świat osoba przynosi ze sobą coś nowego, co nigdy przedtem nie istniało, coś oryginalnego i niepowtarzalnego, i dalej: bo gdyby ktoś podobny wcześniej istniał, świat by go już nie potrzebował. Złudzenia, paranoiczne złudzenia. Niby dlaczego miałby wnieść coś nowego, skoro wszystko już było, jak głosił biblijny realista. Mierziła go również koncepcja zapotrzebowania na jego personę.
– Nie jestem towarem! – wrzasnął w puste niebo.
To zniechęcało do doczesności. Wyzwalało niebotyczne obrzydzenie dla spraw zwykłych i troski o okruchy, tak potrzebne niektórym do szczęścia. Kpił. Przybrał postawę stoika podszytego cynicznym stosunkiem do innych. Przecież i tak nic nie ma sensu – wieszczył zagłuszając świerzbiące wątpliwości. Zmarli żyją, żyjący są umarli – pokrętnie dywagował.
Próbował, a i owszem, odnaleźć się w świecie „normalnych”. Miał nawet kobietę i perspektywę założenia rodziny. Wybranka szybko się jednak zmęczyła. Trwanie u boku chłopca uwięzionego w ciele dorosłego mężczyzny (tak powszechnie interpretowano jego teorie) jest nazbyt karkołomnym wyzwaniem. Bardzo się tym nie przejął, wręcz przeciwnie, zapragnął ucieczki od wypaczonych sumień.
Pozostanie zatem chłopcem, pomimo swoich czterdziestu kilku lat.
Nie pamiętał od kiedy zamieszkał na starym cmentarzu, a zaplecze mrocznej kapliczki stało się jego domem. Niezbyt komfortowym, to fakt, ale chłopiec nie zwracał uwagi na takie drobnostki.
Dni starał się przesypiać. Nie lubił światła przynoszącego twarze zatroskanych o groby najbliższych. Oczekujących własnego zstąpienia w łakomą czeluść. Jedynie rzadkie pogrzeby mogły skłonić chłopca do opuszczenia kaplicy. Nekropolię dawno zamknięto, ale pochówki się jeszcze zdarzały. Zazwyczaj wtedy, gdy „dokładano” kogoś do rodzinnego grobu.
Ta czerń sunąca pomiędzy pochylonymi lipami, żałobne śpiewy ze skrzekiem wron w tle, a nad tym wszystkim, wznoszący się fluid skończoności, przestrzeni niedostępnej dla nadal egzystujących. Lubił to. Odczuwał wtedy zagadkowy stan tęsknoty wyrywającej szloch z duszebnych zakamarków. Za czym tęsknił? Nie mógł odgadnąć. Ale chyba właśnie niewiadoma była w tym wszystkim najbardziej ekscytująca. Raz sekundował ekshumacji. Jego żal sięgnął zenitu. Spoglądając w oczodoły ogryzionej czaszki, nie mógł nie myśleć o tajemnicy, tak nieosiągalnej… Czasem wydawała mu się ona demonem, chichoczącym zza przekrzywionych krzyży. Drwiąca z niego i z każdego śmiertelnika holującego swój codzienny wózek. Od dawna wszelkiej maści mistyków, filozofów i teologów uważał za chorobliwych blagierów. Dzieci bredzące o doświadczaniu, dotykaniu wieczności. To wszystko gówno prawda! Tylko tu, pośród toczonych przez robactwo trucheł jest jedyny, pewny punkt oparcia, jedyna rzecz warta uwagi.
Nocami spacerował pustymi alejami. Nagrobki przypominały uśpione pancerniki. Lizane lubieżną poświatą księżyca zdawały się mruczeć. Nakarmione, syte człowieczej karmy… Strosząc krzyże, ostrzegały intruzów przed zakłóceniem śmiertelnego porządku rzeczy. Na niektórych migotały znicze blaskiem ożywiające zalęknione lipy. Chłopiec wiedział, że nie jest sam, że coś lub ktoś pogrywa z nim w mesmeryczną ciuciubabkę. Owszem, czuł niepokój, ale zarazem pogrążał się w stanie subtelnego podniecenia.
– Tu jest mój dom. Jestem jednym z was. Nie pozwolę się stąd przegonić – mruczał, tłumiąc w sobie zalążki strachu.
Kochał. Nazywała się Ewa i spoczywała w siódmej alejce. Co noc siedział przy jej grobie i patrzył na wyblakłe zdjęcie. Na te cudne kędzierzawe włosy, zadarty nos, spokojne oczy… Miała siedemnaście lat kiedy odeszła od nich. Dla chłopca nadal bytowała. Zawsze czekała na niego… czekała tutaj na niego. Kiedy czule do niej przemawiał, odnosił wrażenie, iż płyta nagrobna się porusza, jakby ukochana zapraszała go w ramiona, a granit był tylko przyciężką kołdrą.
– Tak bardzo cię kocham – szeptał, a jego ciało mrowił dreszcz.
– Kocham cię – słyszał delikatny szum spoconych liści.
W uniesieniu całował zdjęcie. Kładł się na płycie i… był tego pewien… serce dziewczyny biło. Miarowe pulsacje intrygująco współgrały z drżeniem jego ciała. Potrafił tak tkwić nawet kilka godzin. Po czym wstając, płoszył zaspane ptaki i udawał się do kaplicy. Resztę nocy spędzał na lekturze Koheleta lub grze w szachy… sam ze sobą. Zawsze wybierał czarne figury, ale dziwnym trafem wciąż wygrywały białe. To jakby zwiastun nadchodzącego dnia, gdy wszystko się układa nie tak jak trzeba.
Chłopiec najbardziej nie lubił opuszczać cmentarza. Niestety, było to nieuniknione. W innym przypadku groziłby mu głód. Robił duże zapasy, jadał oszczędnie, ale zawsze nadchodziła dramatyczna chwila, gdy brał swój wytarty plecak i z odruchem wymiotnym wyruszał do krainy zmrówczonych. Tak było i teraz.
Vanitas vanitatum et omnia vanitas – mantrował pod nosem.
Zakupy uczynił w pośpiechu, aby jak najszybciej znaleźć się w swojskich, pachnących aksamitkami ostępach. Wypchany plecak ciążył. Ze zwieszoną głową, mozolnie wspinał się na wzgórze, gdzie znajdował się jego dom. Kiedy osiągnął cel, zrzucił plecak i… momentalnie oniemiał. Miejsce, gdzie winna stać kaplica, porastał równo przystrzyżony trawnik. Rozpaczliwie się rozglądając dojrzał starszego mężczyznę, zamiatającego liście. Szybkim krokiem podszedł.
– Gdzie… gdzie – bełkotał.
– Co? – zapytał nieufnie mężczyzna.
– Kaplica. Gdzie kaplica? – nie mógł zapanować nad głosem.
– Jaka kaplica?
– Stała tu… jeszcze dziś rano…
– Niemożliwe. Kaplica, owszem stała, ale ponad czterdzieści lat temu zburzyły ją przebrzydłe komuchy. Tego ty młody człowieku nie możesz pamiętać.
Zdezorientowany chłopiec stał z opuszczonymi rękami.
– Ewa! – wrzasnął jak opętany i czym prędzej podążył ku siódmej alejce.
– Oszalał pan – zdążył jeszcze usłyszeć słowa mężczyzny.
Gorączkowo biegał od kwatery do kwatery, ale w żaden sposób nie mógł odnaleźć mogiły ukochanej dziewczyny. Wreszcie stanął z trudem łapiąc oddech. Odruchowo namacał w kieszeni klucz, ten sam którym otwierał drzwi domu. Długo patrzył na niego tępo, po czym zacisnął w dłoni i ruszył przed siebie. Miał klucz. Tylko do czego?

Lipiec 2014r.


Przymierze

Jesienne burze na Koszałkowej najczęściej spędzałem przed domem. Pod daszkiem. U wejścia na klatkę schodową. Nigdy nie wierzyłem, że Bóg się gniewa, że „gra w kręgle” odpoczywając od spraw stworzenia. On po prostu zaciągał poły prochowca, abyśmy zrozumieli naszą dziecięcą bezradność. Abyśmy na chwilę przestali wyglądać słonecznych serafów i zaczęli szukać prawdy w zasięgu wzroku, najlepiej w sobie.
Zapachy dobyte z ziemistych porów mile drażniły nozdrza. Wiatr porywał liście topolom nieczuły na rozpaczliwe gałęźne gestykulacje. Odpływały niesione niewidocznymi prądami, jak małe łódeczki ludzkich istnień pozbawione ojczystej macierzy. Potem odnajdywałem je zwiędłe, sponiewierane w załomach rodzinnego podwórka. Zawsze się bałem, że mnie również oderwie i zniesie, zasuszy w opłotkach obcego świata. Czyjś dom, stanie się moją bezdomnością, a nieczuła miotła pozbawi resztek godności.
Pierwsza kropla spadała na chodnik, rozpryskując się w amebę. Jak kleks dobyty z chińskiego pióra, upierdliwie szpecący wypracowanie pierwszoklasisty. Niemniej jednak w kroplach odnajdywałem piękno. Jakąś harmonię łączącą odrębne światy w zatoki wilgotnych społeczeństw. Wzburzonych, szukających ujścia, wsiąkających, następnie osuszanych, wyciąganych ku niebu w lotnej pneumie.
W zachwyceniu wnikałem w nakrapianą iluminację, kiedy głodne gwiazdki pochłaniały obszary, podając przez próg suchości spocone nibynóżki. Tak, kropla szuka kropli. Krople nie lubią samotności. Muszą pełzać, ocierać, by w końcu zlać się w jedno dżdżyste ciało. W podobny sposób człowiek pragnie drugiej osoby. Tak powstają klany, społeczności, narody. Tak wreszcie pragnie mężczyzna kobietę. Być wilgotnym i pragnąć, nasycać, sam będąc głodnym. To nie jedyne paradoksy natury. Ale wtedy, mając zaliczonych zaledwie kilka lat świadomości, dopiero budziłem się do zrozumienia. Moje zdziwienie narastało i dorastało do burzy. Megalitycznej erupcji uczucia, nagromadzonego w czeluściach podświadomości. Przejęcia w posiadanie odrębnej ekscytacji.
Muzyka. Jedna kroplista nuta, jeszcze nie czyni symfonii. To nie jest proste. Tu potrzeba wielu wodnistych struktur, by powstał zawsze jeden i niepowtarzalny opus. Dopiero wtedy zagra, zabębni, zasiurla. Dopiero wtedy zrozumie się ciszę. Jej nieocenioną konieczność i melodyczne znaczenie. Kolejny paradoks. Nie ma melodii bez ciszy. Ona jest pauzą, przystankiem dla umykających nut. Tak naprawdę muzyka jest rozczłonkowaniem głuszy. Parcelacją na nierówne części. Zamkniętą w czasie kompilacją przerywników. Oddziałującym na słuchacza wznoszeniem i opadaniem, łukowatością i falowaniem, repetycją drżących tremoli.
Materia nie jest głucha na deszcz. Pod rzęsistymi snopami odzywają się dachy, połaciami przekazując spiętrzone roztoki łapczywym rynnom. Bębnienie przechodzi w siorbanie i mlaskanie. Gdzieniegdzie jeszcze pojedyncze pacnięcia, weryfikują niedoróbki budowlańców. I zaczynało się. Powoli z podniebnej dali, ruszały na Koszałkową tysiące rydwanów. Szum narastał, by przetoczyć się z całą mocą po kalenicach, drzewach, trawnikach, wcisnąć się w każdą szczelinę mojego tu i teraz.
Koty w przemokłych futrach obsiadywały piwniczne okienka. Wytrzepując zimno z puchowych okryć duszy, kręciły zdziwionymi mordkami. Zapewne z ich perspektywy ja również wyglądałem niepoważnie.
Stałem w aurze wilgoci. Patrzyłem jak łakoma ziemia połyka wodniste chłosty nieba, aż do nasycenia, spienienia w odruchu wykrztuśnym. Wtedy krople poczynały gromadzić się w kałuże. Zabarwione poruszoną glebą bajora. Czasem w ich nakrapianych licach dostrzegałem wykrzywione obrazy, jakąś sekretność, galaktyki innych wymiarów. Miksowane bezkształtem wiatru. Koronowane pianą. Pod wpływem narastających opadów, uwalniały strumienie żmij, na poszukiwanie nowych obszarów. Wijące i pazerne. Zjadały stopniowo każdą szczelinę i zagłębienie podwórka. Podpełzały pod moje buty. Odsuwałem się w bezpieczny obręb suchej enklawy – ziemi okolonej daszkiem. Nie wiem czym groziło ukąszenie. Jaki skutek ma wodnisty jad na krwiobieg? Czy roztrwoniłbym się w pejzażu? Czy może spłynął podziemnymi przełęczami do puenty wszechświata? Może wykiełkowałbym drobnymi stopami jako drzewo gofer, z którego wybudują korab Pana.
Z niepokojem wysłuchiwałem bluzgów dobywanych z pękniętej rury spustowej. Ironia i zacietrzewienie. Frustracja i świadomość bezsilności wobec chmurnego skroplenia. Niezrozumienie dla obłocznej ewangelii, pojącej spragnionych, karmiącej głodnych, zstępującej za sprawą mesjaszy wcielonych w wodne iskry.
Z biegiem czasu ja również przestawałem rozumieć. Najbardziej, żal mi było drzew. Ociężałych, pochylonych jak średniowieczni biczownicy pod świstem bykowca.
Uniesiony szeptem, od siedmiu lat drzemiącego we mnie Parakleta, wbiegłem w mokre kłosy. Spojrzałem w niebo, ale błękit utopił się w moich oczach. Postanowiłem krzyczeć, wstawić się za rodzinnym ułamkiem doczesności.
– Dość Panie! Wstrzymaj anioła niebnych akwenów!
Skulony nie czekałem długo. Ucichło. Nad kotłownią zajaskrawiła się tęcza. Obietnica, że kiedyś znów podczas którejś ulewy, o ile będę czujny… ponownie będę miał siedem lat.
Nagroda za wstawiennictwo.
Odetchnąłem…
Z pod strzechy Pana zleciał wróbel, niosąc pod skrzydełkami pojednanie suchości.

Wrzesień 2010r.


Dom

W oddali zegar z ratuszowej wieży wybił pierwszą godzinę po północy. Koszałkową leniwe przemierzały cienie zmarłych mieszkańców. Ślizgały się na chodniku, oplatały drzewa, nostalgicznie kwiliły w szczelinach rozbebeszonych śmietników. Rozczarowane zamkniętymi drzwiami własnych mieszkań, zawiązką pomroki plątały nogi napitym niedobitkom dnia.
Stałem przed osieroconym domem, ostatnim z rzędu oczekujących na rozbiórkę. Z wnętrza na snopach wiatru wypływały hologramy fantomów z przeszłości. Nadal czuło się obecność świadomych bytów, tęskniących za materią, za ciałem… Było mi żal tych istot, które przywiązane do rodzimych miejsc, rzucały się w wir melancholijnej religii początków. Każde istnienie, prędzej czy później staje się czcicielem gruzów.
Kamienica zdawała się rosnąć. Zataczała ściany szczytowe jakby chciała wchłonąć mnie do żołądka. Rozdziawiając wejście frontowe, obnażała zatęchłą czerń, głęboką i zagadkową. Zwisające z futryny szmaty czyniły wrażenie jęzorów, łakomie oblizujących drewniane wargi. Okna łypały naderwanymi okiennicami, gromadząc w szklanych resztkach okruchy konstelacji. Połać dachu znaczona ubytkami wyblakłej karpiówki, przypominała źle oskrobaną rybę. Po kalenicy stąpały tłuste, wykarmione robaczym istnieniem kawki, a pozbawiony dymnego krwiobiegu komin, chylił się ku rozkruszeniu w ciemności.
Zrozumiałem, że ten stary dom jest przeziernikiem, spirytualnym pomostem z inną rzeczywistością, bramą przez którą na chwilę można zajrzeć i poczuć drgającą w konwulsjach biomasę. Pomieszaną jak języki pod wieżą Babel, kumulację przeszłości, co była teraźniejszością i przyszłości naznaczonej klejmem przemijania. Jeżeli wszystko idzie do jednego miejsca, to czy wszelka odmienność ma sens? A jeżeli nie ma końca? A jeżeli skazani jesteśmy na wieczne przetwarzanie, co gorsza świadome?
Dlaczego tu przyszedłem? Co sprawiło, że tej nocy zapragnąłem być w miejscu, gdzie ciche kroki zstępują ku jękliwemu osamotnieniu? Nieśmiało ruszyłem ku posępnym wnętrzom.
Owiał mnie chłód. Nie ten fizyczny, ale podobny temu jaki ogarnia człowieka, gdy zawita w obce środowisko. Coś wisiało pod powałą. Szurało i chrzęściło niepokojem. Jednak szedłem dalej w głąb otchłannych trzewi. Pod butami chrupotały ułomki gruzu jak kości w zdewastowanej krypcie. Wiedziałem, że budzę skuloną po kątach niewiadomą, żywą i nieprzyjazną. Bałem się, a jednak brnąłem przez lepkie welony roztoczy. Pierwsze piętro, drugie, poddasze. Schody ze wspomnieniem milionów zejść i wejść, przyjęły z oporem moje ostrożne kroki. Niecodzienne i niezrozumiałe o tej porze. W nozdrza bił przykry zapach starych szmat, gruzu i butwiejącego drewna. Przystając, wysłuchiwałem dźwięków dobywanych z mrocznych zakamarków. Opadający okruch tynku stawał się lawiną, przetaczającym się przez moje serce młyńskim kamieniem.
Dom żył. Zaklęta w materii „obecność” dawnych mieszkańców, nadal egzystowała. Nie wiem, w jaki sposób. Dlaczego w pokojach, kuchniach i piwnicy, wciąż świstały ich oddechy, a palce zaklęte w pajęczynach dotykały mej twarzy?
Tliła się we mnie błagalność. Chęć akceptacji. Chciałem się stać częścią owej społeczności, chociażby jedynie na tę noc. Ktoś wkładał mi w dłonie ich sponiewierane książki i zdruzgotane sprzęty. Dotykałem, słysząc za plecami pomruk niezadowolenia.
Pojąłem, że nigdy i nic nie jest porzucone. Zawsze coś pozostaje w przedmiotach z dawnych właścicieli. Zapewne dlatego uwielbiałem zaludnione woluminami antykwariaty, gdzie zlepione myślami karty, uwalniały litery wypieszczone przez głodne źrenice. W ten sposób rodziły się nowe znaczenia, nowe rozwiązania, nowe drogi…
Czym jednak jest książka wobec całego domu? Szczególnie, gdy zniweczone są zbędne refleksy dnia.
Potykając się, przeciskając i szurając, dotarłem na poddasze.
Zjednoczone z ulicznymi lampami światło księżyca, kładło się na podłogę przecedzone durszlakiem z podziurawionej połaci dachu. Ujrzałem cud. Oto niebo wypisało na murszejących deskach kwitnącą ewangelię. Każdy materiał jest dobry, każdy człowiek niezależnie od wieku może być przekazicielem… Wszak i kamienie miały mówić…
Ujrzałem nowe niebo i starą ziemię. Światłość, mającą w zależności od odbiorcy inny blask. Przedstawiającą inną postać rzeczy. Nie musiałem się wspinać by móc kroczyć po konstelacjach. Poznałem jedyną w swoim rodzaju mapę. Nikt w całej galaktyce takiej nie posiada. Nigdzie nie ma drugiej ulicy Koszałkowej, na której grzybnie stary dom, który jutro, a najpóźniej pojutrze, zostanie starty z myśli tej powierzchni. Przy końcu mojego czasu, znajomość tej wyjątkowej kartografii, może okazać się niezwykle przydatna.
Nagle w tej gęstej ciszy usłyszałem głosik. Brzmiał słodko, delikatnie, kojąco… Nie zastanowiłem się dlaczego tu, kto i w jakim celu. Instynktownie zacząłem szukać. Ktoś czule przemawiał, a ton i modulacja głosu, przypomniały strumyk górskiego potoku, kiedy wędrowałem na wyżynach złudzeń. Rozsunąwszy pajęcze makramy ujrzałem ją… Drobna postać siedziała wciśnięta pomiędzy krokwiami. Pochylona nad lalką mała dziewczynka… na pewno dziewczynka… Jej blond włosy, opadały miękko na ramiona zasłaniając twarz. Mówi¬ła do lalki. Choć znaczenia słów nie rozumiałem, było dla mnie jasne, że są to najpiękniejsze wyznania miłości do jakich zdolne jest jedynie dziecko.
Chciałem zapytać, co robi o tej porze w miejscu tak nieprzystającym do koronkowej zwiewności. Nabrałem przekonania, że coś jej zagraża, że chce ją przemielić na demoniczną modłę zimnego świata. Chciałem podejść, ale moje nogi poczęły wrastać w podłogowe deski. Jakaś ezoteryczna siła, wprawiła w ruch odtwórczy imperatyw inwolucji. Dom młodniał. Dachówka nabrała krwisttej barwy. Krokwie i deski podłogowe zapachniały świeżym heblem. Dziewczynka zaczęła się kurczyć, a jej ciało z sekundy na sekundę przybierało postać embriona, by w końcu jako mokra kropla spłynąć pod podłogę. To samo choć wolniej działo się ze mną. Jedynie zachowana świadomość pozwalała obserwować niecodzienne zjawisko.
I wszystkie drewniane elementy poczęły zrastać się w pnie. Zazieleniło, zaszumiało, zaćwiertoliło… Cegły, nadproża, schody, od komina po fundamenty ulegały rozczłonkowaniu, aż ostał się jedynie wykop, wkrótce zresztą zniwelowany, zalesiony, wykarczowany i ponownie zalesiony… Niesamowitym widokiem byli malejący ludzie, wracające do łona matek pokolenie za pokoleniem. Jakby człowiek zjadał człowieka. Wszyscy stawali się jednym.
Zarastanie i wchłonięcie. Lasy, jeziora, góry i doliny, zmierzały wraz z żywymi istotami do wszystko jednoczącej kropki. Po czym kula ziemska osiągnęła rozmiar orzeszka, by w kulminacyjnym momencie rozpłynąć się w umyśle Boga. Ja sam przetaczałem się iskrą przez wszystkie generacje. Dotarłem do krańca, gdzie nieprzenikniona ściana tajemnicy.
Jak długo to wszystko trwało? Nie wiem. Ocknąłem się na ulicy. Za moimi plecami ponownie skurczona kamienica postękiwała jak zgarbiona staruszka. Zrezygnowana, pogodzona z losem, kołysząca się w rozpaczliwej chorobie sierocej…

Następnego dnia, już od rana, monstrualne chrabąszcze buldożerów poczęły się wgryzać i rozszarpywać cielsko bezbronnego domu. Patrzyłem na tę agonię z żalem. Jak pada ściana za ścianą, jak stalowy młot przetrąca wzniesiony ku niebu komin, jak wszystko tonie w mlecznej kurzowej zawiesinie…
Eksterminacja nie trwała długo. To, co jeszcze ostatniej nocy było siedliskiem jaźni wszechświata, legło w popiół, zmaltretowane, wzgardzone jak Hiob. Nie mogłem być dłużej tego świadkiem.
Odchodząc zobaczyłem jeszcze starszą kobietę. Również ze smutkiem oglądała koniec pewnej epoki na ulicy Koszałkowej. Stała, trzymając siatkę z której uśmiechał się razowy bochenek chleba. Nie widziałem jej twarzy, tylko miękko opadające, siwe włosy, gdzieniegdzie jeszcze przetykane… blond niteczkami.

Październik 2010r.


Drabina

Noc bezceremonialnie wkładała mroczne palce za kołnierz. Tkwiłem w samym centrum ziemskiego ugoru. Zza pagórków żadne miasto nie stroszyło drapaczy. Powyżej widnokręgu wszechświat filuternie mrugał gwiazdami, a każda z nich wypalała piekące znamię na sumieniu. Tego nie da się zdjąć jak koszuli. Odrzucić w zapomnienie. Smarknąć w czarne ślepia psychoz.
W udostępnionej nam przestrzeni nie trzeba pić ani jarać. Jeden haust powietrza wystarczy, by nabuzować się skacowanym oddechem bezbronności. Wokół wiruje, szumi i buja. Niebo miesza się z glebą. Ciemność przenika dreszczami. Przelewając się, kaleczy źrenice. Cisza nie koi, tylko wzmaga wewnętrzny łoskot przetaczających się dylematów. Jak osierocone dziecko duszone ciężkim nieboskłonem, szedłem nie wiedząc z jakich tajemnych lędźwi wypluło mnie przeznaczenie. Spod sklepienia czaszki nieustająco odrywały się nietoperze żądne skąpo reglamentowanej manny. Rozglądałem się za konkretem, namiastką drogi, nicią, choćby tylko babiego lata. Brnąłem, potykając się i wpadając w wądoły, a samotność szeleściła w trawach przeganiając myszy z opuchłymi od czujności uszami.
Znalazłem ją. Leżała rozciągnięta w pejzażu. Jasna jak młoda dziewczyna, której nogi błyskają spod falban nocy. Nie wiedziałem dokąd prowadzi. Gdzie nie spojrzałem, ginęła pod ciemną sukienką, elektryzując tajemnicą, podnieceniem, ledwo kiełkującą rozkoszą…
Drabina. Obietnica dotarcia, znalezienia, wspięcia się na intymną relację. Namiętne oczekiwanie nie dawało spokoju. Bo może spotkam właściciela, który upuścił ją na ten padół pomieszania, w sobie tylko wiadomym celu. Może ktoś trzyma za końce i czeka na poszukujących kamienia filozoficznego, aby użyczyć potrzebnych wyjaśnień odnośnie sekretnych powikłań losu. Może jest to ta sama konstrukcja, po której wspinali się aniołowie z Jakubowego snu. Teraz zepchnięta z krawędzi nieba, spoczywa czekając na podniesienie, zjednoczenie materii z duchem, harmonię o którą proszą wierni we wzorcowej modlitwie „Oj-cze nasz”. Niech się dzieje wola twoja, tako w niebie jak i na ziemi… Tęsknota za równowagą. Zakładając, że życie nie jest snem.
Wstąpiłem pomiędzy błyskające belki. Równomiernie rozstawione szczeble dawały poczucie uporządkowania, dostrzegalnej chronologii, podążającej wraz ze mną teraźniejszości. Kiedy zagapiony w siebie, nie trafiałem na bezpieczne oparcie szczebla, zaraz coś pod stopami ostrzegawczo chrzęściło, czym prędzej skłaniając mnie do pokornego spojrzenia w dół. Jeżeli człowiek z ducha i ciała, sam jest takim wszechświatem pośród wszechświatów we wszechświecie, to i u niego w opłotkach jaźni tym bardziej winna zagościć harmonia. Niech się dzieje wola Twoja, tako w sumieniu, jak i myśli. To trudne. Nie do ogarnięcia. W jaki sposób miliardy zębatych kółeczek mają nagle (bo przecież niewiele mamy czasu) zacząć pracować zgodnie i obracać się ku dobru i ogólnemu porządkowi jakiejś większej całości?
Konkret. Coś namacalnego, aby wreszcie dostać jakiś argument zbijający liczne kontrargumenty, co dzień i permanentnie rozdzierające wnętrzności. Szedłem więc, mając rozbudzający nadzieję punkt odniesienia – drabinę sięgającą granic wytrzymałości.
W tej ciszy od razu wychwyciłem pierwsze drgania, a anemiczny mysi pisk wgryzł się w moje serce podejrzliwą nicią. Ktoś lub coś znajdowało się po drugiej stronie, zmierzało z naprzeciwka, jeszcze niewidoczne, ale zdecydowane i ostateczne. Moje ciało uległo zwiotczeniu. Zamarłem. Pod wpływem narastających drgań wdawało się, że gwiazdy odrywane od ciemnej połaci nieba spadają na głowę. Teraz już wszystko trzeszczało i trzęsło w posadach. Rozbiegane myśli próbowały łapać krawędzie sensu, ale w tych okolicznościach wszystko utraciło znaczenie. Nareszcie byłem pewny. Nareszcie w pełni smakowałem „tu i te-raz”.
W końcu go zobaczyłem. Wyległ z ciemności, okraszając mą twarz przeraźliwym światłem. Nie bałem się jednak. Zbliżał się kołysząc i zniewalając halucynogennym spokojem. Był tylko mój. Potężny, stalowy… i pośpieszny…

Październik 2010r.

Piotr Prokopiak – Cztery opowiadania
QR kod: Piotr Prokopiak – Cztery opowiadania