Było jakoś po czwartej jak straciliśmy go z oczu. Dziś. Drugiego. Jakoś po czwartej… dziewięć kilo Antosia…. Jechaliśmy z Poznania nad morze, do Gdańska. Wysiedliśmy w Bydgoszczy na przesiadkę. Na pośpieszny z Warszawy. Znaczy na ten, no… ja wiem, że już nie ma pośpiesznych, ale wiadomo o co chodzi.  A swoją drogą wie Pan co? Po wschodniej Europie to się teraz jeździ jak kiedyś po demo-ludach, jak mi rodzice mówili. Można pojechać do Czech, na Węgry, ale do Niemiec, do Austrii, czy choćby – i tu różnica – na Słowację? Kurs dziesięć złotych za Euro działa lepiej niż drut kolczasty… nawet jakby dało się kupić. I proszę pana oni tylko po to potem tę Schengen podzielili na dwie części, żeby mieć jasność. Ja mam taką swoją teorię, że po Nicei i Monachium, jak na zachodzie ludziom zaczęły puszczać nerwy i poprawność polityczna, to ich rządy same zrobiły tak, żeby im te nerwy i poprawność puściły. A jak tamci uciekali z tych swoich kebabów, z tych wszystkich Kreuzbergów i Neukoelnów to byli jak szczury co z płonącego zamku zbiegały do podgrodzia. A w podgrodziu lud prosty, w świecie nieobyty, ciapatych w większej liczbie widział tyle, co na wczasach w Tunezji kiedy jeszcze dało się tam jeździć, albo w Anglii na saksach, kiedy można było tam pracować. Tutaj nawet nie musiał nikt zamachu robić ni meczetu stawiać jak oni taką chmarą… I potem ze strachu to wszystko. Zachód przepraszał, wybaczał i prosił o wybaczenie, a Polska, Czechy, Węgry nie przepraszały, bo nie miały za co…– w tym sensie, że nie miały z czego, bo przeprosin bez pokrycia w Euro nikt przecież słuchać nie chciał. A Niemcy i Francja zapraszały tamtych z powrotem…. W całym świecie zwierząt, we wszystkich gatunkach jest tak proszę pana, że jednostki bezużyteczne się likwiduje. Myśmy tutaj mieli takiego pecha, że od nas nie było ich tamtych dokąd przegonić. A tam? Tylko wrócili pokorniejsi i mniej liczni, a już PKB w strefie Euro o pięć procent w górę! Już rynki doceniły, że poprawa moralna i nauka wyciągnięta z globalizacji. Co proszę? A… że Antoś? A Antoś jak Mojżesz w koszyczku. Odpłynął. Przepraszam. Nerwy. Nie wiem jak go opisać. Dziewięć kilo Antosia. Jak można opisać niemowlę proszę pana… Mały był. Sześć miesięcy. Żeby kogoś opisać to musi mieć charakter, mnie się wydaje. A dziecko nie ma. Czasem śmiał się. Poznawał. Ale czasem myślę sobie… zastanawiam się… czy jak takie małe dziecko nawet tak całkiem… no wie pan… to czy to nie jest bardziej poronienie niż taka normalna, prawdziwa śmierć.

Szulkin nie wiedział co myśleć na widok takiego zeznania. W oczach policjanta przekształcało się ono w monolog, gdzie poszczególne pytania przesłuchującego zakrawają raczej na punkty orientacyjne niż faktyczną przyczynę wypowiedzi. „Kusiniak…” – nazwisko aspiranta, który zbierał zeznania nic komisarzowi nie mówiło; pewnie jakiś gówniarz, co dał sobie wejść na łeb. „Trzeba by przesłuchać tego Piotrowskiego samemu” – pomyślał. Na razie miał jednak co miał: wypowiedź, z której dobywał się jakiś fałsz. Tylko co ten facet udawał i po co? Rozumiałby, gdyby udawał żal, gdyby epatował rozpaczą. Ale on to zbaczał z tematu, to silił się na luz i intelektualną swobodę, która wbrew jego intencjom przepoczwarzała się w bajdurzenie idioty. A może tylko na pozór wbrew intencjom? To mógłby być jakiś trop.

Oboje wykształceni – ale ona bezrobotna. Wiek: 33 i 29 lat. Jeszcze bardziej od zeznania mężczyzny dziwił Szulkina fakt, że kobieta odmówiła zeznań w ogóle. W aktach towarzyszących umieszczono adnotację: „apatyczna”. „Żółtodziób nie umiał jej podejść” – uznał komisarz odnośnie aspiranta, niemniej już sam fakt, że kobietę, której zginęło dziecko trzeba było jakoś skłaniać do mówienia wydawał mu się dziwny. Po blisko dwudziestu latach pracy w policji Szulkin wiedział, że w takich sytuacjach młoda matka bywa przesadnie pobudzona, czasem agresywna; na ogół apatia przychodzi później – jako oznaka zwątpienia. Tutaj zaważyć jednak mogły czynniki indywidualne: usposobienie, siła charakteru. Zresztą u męża też.

Nagranie z kamery na peronie. Mężczyzna z turystycznym plecakiem, z dzieckiem w ramionach. „Dziewięć kilo Antosia” – pomyślał mimowolnie Szulkin. Obok niego kobieta pcha pusty wózek; trochę jakby autystycznie – komisarz nie może powstrzymać się od porównania z wózkiem dla lalek. Przy schodach kobieta odbiera mężczyźnie dziecko, a on znosi wózek. Jeżeli cokolwiek do siebie mówią, to bez spoglądania na siebie. Drugie nagranie pochodzi z hali dworcowej. Wychodzą z podziemi po nieczynnych ruchomych schodach. Już bez dziecka. Rozglądają się. Mężczyzna wyciąga komórkę i dzwoni – z raportu wynika, że na policję. Pojedyncze osoby wchodzą i wychodzą. Przy schodach siedzi kloszard. Pierwsze nagranie pokazuje godzinę 04:07, drugie 04:46. Pociąg do Gdańska odjechał 04:22. Na nagraniach z pozostałych peronów nic szczególnego: kilku maruderów przesiadających się pomiędzy pociągami do Szczecina, Trójmiasta i Katowic. Jakiś chyba student z takim samym jak Piotrowski plecakiem, ale takich plecaków jest mnóstwo. Oprócz tego torby parciane, materiałowe, reklamówki, walizki. Wszystkie dość duże, aby pomieścić dziewięć kilo Antosia.

Cokolwiek się stało, odpowiedź znajdowała się w tunelu, ale tam kamery już od dawna nie działały. Szulkinowi przypomniał się fragment Władcy pierścieni, w którym Gandalf tłumaczy Frodowi swoje obawy przed wejściem w czeluści Morii; że krasnoludy szukając złota dokopały się zbyt głęboko i obudziły zło, którego się nie spodziewały. Może to skutek długiego, wolnego dnia w domu, gdzie zamiast odpocząć pozwolił zmęczyć się ponurym myślom, ale czuł, że ta analogia może okazać się istotna. Umysł przyćmiony żałobą, przytępiony przez bezsenną noc ukazał mu ukryty pod ziemią skarb: pulsował niczym strup nad głęboką raną i niewprawne oko mogłoby pomyśleć, że pulsowanie to blask złota, które mieni się w zależności kąta od padania światła.

– Jeśli ktoś podwadził strupek, to sprawa rozwiąże się sama. – Powiedział policjant na głos, a pustka gabinetu uchroniła go od śmieszności.

Krystian Piotrowski przypominał sobie odpowiedzi, których udzielał parę godzin temu na komisariacie i uznał, że były dobre. Może nie licząc fragmentu, na którym skupił się komisarz Szulkin – o czym Piotrowski oczywiście nie wiedział. Za dużo emocji, zbyt dużo tajonej frustracji, żeby uwaga przesłuchującego nie kazała mu podzielić się przemyśleniami, o wartości których chyba tylko on sam wydawał się przekonany. Ale poza tym? Mieli w Bydgoszczy rodzinę, znajomych? Nie mieli. Czy przychodzi mu do głowy, kto mógłby porwać dziecko? Nie. Dlaczego wyjechali drugiego, a nie wcześniej? Decyzja chwili. Pierwotnie mieli zostać w domu. Bezpośredniego już nie było i dlatego przez Bydgoszcz. Dziecko płakało. Poszli za strzałkami do toalety z przewijakiem. Pokłócili się. Potem dziecka już nie było. „Dziewięć kilo Antosia” – te słowa wtrącał co rusz i nawet teraz wszystkie jego myśli grzęzły w nich niczym wozy w koleinach. Paradoksalnie Krystian nigdy wcześniej nie odczuwał egzystencji swojego dziecka jako w pełni realnej. Tym bardziej dziwne, że waga syna odcisnęła w jego pamięci tak głęboki ślad. Bał się pytania o stosunki z żoną po narodzinach dziecka. Wprawdzie powodu dla takiego pytania brakowało tak długo, jak nie był podejrzany, ale lęk miewa skłonność do antycypacji. Mężczyzna musiałby bowiem przyznać, że stosunki były złe. „Czy dziecko było planowane?” – tak brzmiałoby pewnie pytanie następne. Ale tak. Było. Choć okazało się bańką prywatnej propagandy, którą pompowali przeciwko sobie nawzajem i coraz częściej odnosił wrażenie, że zamiast cementować ich związek dziecko rozsadza go od środka.

Aktualny pogląd Krystiana na żonę, małżeństwo i jego owoc zaczął kształtować się stosunkowo niedawno, po pozytywnym teście Martyny i kolacji, na którą z tej okazji wybrali się w Poznaniu do modnej restauracji przy Ostrowie Tumskim – hipsterskiej, ale bez przesady. Mieszkali na Strzeszynie, w tzw. części „greckiej”, gdzie ulice nazwane imionami antycznych poetów wciągały szeregi mało wyrazistej podmiejskiej zabudowy w obszar znaczeń nie do końca jej przynależnych, ale mimo wszystko korzystnych z punktu widzenia osiedlowej ontologii. Sielankowa ulica Teokryta, gdzie kupili mieszkanie gdy jeszcze oboje zarabiali a zaciąganie kredytu we frankach uważano za korzystne, sąsiadowała z lubieżną, acz namiętną ulicą Safony. Od południa ulica Hezjoda wyznaczała wyraźną granicę między sprawami klasy średniej, a „Tartarem” śródmieścia, zaś otaczająca osiedle łukiem od północnego-wschodu ulica Homera sugerowała ciągłość i trwałość zamkniętego w jej obszarze modelu społecznego. W tej to okolicy, kiedy małżonkowie postanowili wykorzystać przyjemny marcowy wieczór i wysiedli z taksówki wcześniej niż powinni, z ulicy Sofoklesa niczym fatum wyszedł ku nim rosły mężczyzna o śniadej karnacji. Żadne dziecko, czy choćby kobieta. Chłop jak dąb, ze wzrokiem wystraszonym że aż wstyd. Wyciągał kartkę z kilkoma zdaniami po angielsku, ale minęli go bez słowa. W domu wzięli prysznic, w nadziei że z rur popłynie woda ze Styksu i nie rozmawiali o tamtym zdarzeniu, ale przemilczane wbiło się ono klinem pomiędzy nich i ich sposoby myślenia.

Od tamtej pory Krystian podporządkował swój ogląd rzeczywistości wielkim kwantyfikatorom w rodzaju „Moralności”, „Narodu”, czy „Historycznej racji”, czym zyskał magiczną niemalże moc negowania bezpośrednich doświadczeń, które – jak tamto opisane powyżej – mogłyby ów światopogląd niepotrzebnie skomplikować. W przypadku Martyny ujawniła się natomiast pewna skłonność, której nabyła podczas podróży poślubnej, na kamienistej plaży olimpijskiej riwiery, gdzie pojechali z Krystianem dla żartu, przez nawiązanie do „greckiego” Strzeszyna i bez świadomości wpływu, jaki na jednostkowe życie wywrzeć mogą zaostrzone otoczaki. Ukłuta jednym z nich kobieta w wodzie po pas odruchowo podniosła stopę, a fala przypływu pozbawiła ją równowagi i zdegradowała do pozycji czworonożnej. Sól morska piekła w nozdrzach, a zmieszany z nią zapach lądu kazał jej myśleć o pierwszych ssakach na brzegu pra-oceanu. Wyobraźnia w ciągu sekundy dokonała jednak przeskoku przez miliony lat ewolucji i widok mitologicznego masywu nagle usytuował Martynę w pozycji człowieka, który wie już co to kultura i miłość, ale jego bogowie wciąż mieszkają na szczytach gór. Pilnie strzeżony obszar nadmorskiego kurortu zapewniał życiu rozwój w warunkach iście cieplarnianych – z dala od niepokojów współczesności. Mężczyzna, który podał wtedy rękę kobiecie bez imienia nie był już jej mężem. Jego skóra pachniała słońcem, a nieznane wcześniej słowa chrupały jak jabłka nabrzmiałe od soku.

Niestety, pomimo początkowej euforii oczyszczenie Martyny z naleciałości dotychczasowego życia w dłuższej perspektywie czyniło ją podobną kloszardowi, który dokładnie umyty traci warstwę ochronną i umiera od najprostszej infekcji. Wytrącona z poznawczej homeostazy, wypracowanej wcześniej na drodze korporacyjnej rutyny i drobnomieszczańskich uciech okazała się bezbronna wobec niemego Araba, którego obraz raz ją zainfekował. Zaszyła się w swoim podmiejskim mieszkaniu, zrezygnowała z pracy i znajomych, nauczyła się wyłączać w odpowiednich momentach telewizor, a w internecie selekcjonować tylko takie informacje, które nie naruszałyby jej samopoczucia. Jej i dziecka – bo wszystko dla dziecka. Tylko coraz częściej wątpiła, czy osłaniając dziecko przed wszystkim co złe, sama podświadomie nie kojarzy go z tym złem. Traktowała dziecko jak część swojego ciała, ale już bez stuprocentowej pewności, czy nie jest to aby tkanka rakowa – część, od której jak najszybciej nie chciałaby się odseparować.

W Bydgoszczy znaleźli pokój w małym hotelu przy ulicy Długiej – niedrogi, ale nie pozbawiony skromnego luksusu w postaci prywatnej łazienki; w sam raz taki, aby bez obaw przedłużyć w nim pobyt, gdyby mieli zostać jeszcze parę dni. W wąskim ciągu ulicy Długiej tłoczyły się kawiarnie dla „cyklistów i wegetarian”, „outlety” z zachodnią odzieżą (zbyt drogą jak na zwykłe „ciucholandy”), restauracje z przaśnym jadłem i nocne kluby dla wschodnioeuropejskiej satrapii. Z okazji święta państwowego w fasady powtykano biało-czerwone flagi, jakby w nadziei, że nastroszone niczym halabardy sprowokują jakiś rodzaj napięcia pomiędzy przestrzeniami politycznych znaczeń, do których odnosiły się poszczególne z wymienionych miejsc. Napięcie mogłoby w końcu wyzwolić jakąś energię, jakiś dynamizm, lecz nakładające się na obraz ulicy wspomnienie niedawnych wydarzeń sprawiało, że gdyby lokale i witryny przedstawić w postaci ludzkiej przybrałyby postać statystów odgrywających role, do których nie mają przekonania. Po miłym wieczorze na Wyspie Młyńskiej kierowaliby się ku placu Kościeleckich, skąd Podwalem rozciągał się gościniec do mniej wymagających w kwestii obycia pubów i klubów okolic Starego Rynku. W drodze powrotnej, kiedy szybkość odbierania bodźców przekraczała już zmniejszoną przepustowość mózgu, niejeden pijany doświadczałby pewnie zlewania się odrębnych rynkowych bytów w miarę przyśpieszającego wokół ruchu kamienic. Na trzeźwo, gdyby trafiło na jednostkę twórczą i przedsiębiorczą, doświadczenie to mogłoby zrodzić jakiś dajmy na to nowocześnie skrojony żupan – produkt zakorzeniony w tradycji, lecz przemyślany na nowo zgodnie z duchem czasu. Tak się jednak nie stało. Nie wiadomo, czy brakowało ludzi o odpowiednich predyspozycjach, czy też ciężar nie tak dawnego pogromu zbytnio przytłaczał myśli, kiedy wspominano go na trzeźwo.

Stan, w którym po nieprzespanej nocy przeżywa się początek kolejnego dnia przypomina nieco stan alkoholowego upojenia – podobnie jak ono wykrzywia percepcję: gdy o ósmej rano, po wstępnym przesłuchaniu przez policję Martyna i Krystian dotarli taksówką pod hotel, na pustej ulicy poczuli się jakby ich obecność tam złamała warunki jakiejś niepisanej umowy. Wśród szpaleru flag prześwitywały gdzieniegdzie pustostany po niedawnych jeszcze przykładach chałupniczego kapitalizmu, które nie przetrwały próby globalnego rynku. Te rynkowe truchła z szyldami z zakładów szewskich, komisów GSM i rodzinnych biur podróży zdradzały z kolei podobieństwo do zdemolowanych nieopodal „kebabów” – zupełnie jakby zanik jednych i drugich, pomimo niewspółmierności przebiegu oraz bezpośrednich przyczyn, pozostawał we wzajemnej relacji.

Miała w torebce tabletki nasenne, ale on nie wiedział, czy chce je brać. Włączył telewizor – tę drugą po łazience standardową namiastkę luksusu. W programie śniadaniowym reportaż z otwarcia pierwszego na świecie mostu autostradowego wykonanego metodą wydruku 3D. Reportaż trochę kpiący, trochę bagatelizujący. W studiu ekspert z prawicy liberalnej pozwala sobie zauważyć, że „Chińczycy od dawna słyną z tandety”. Dla kontrastu ekspert z prawicy nacjonalistycznej rozprawia o potrzebie zamknięcia polskiego rynku budowlanego dla firm dysponujących nową technologią. W pasku na dole ekranu komentarz jednego z internautów: „OD TEJ PORY KOSZTY INWESTYCJI BODOWLANYCH RÓWNOZNACZNE BĘDĄ Z CENĄ PRAW WŁASNOŚCI INTELEKTUALNEJ. NOWA TECHNOLOGIA ZWIĘKSZY DYSPROPORCJĘ MIĘDZY DYSPONENTAMI TYCH PRAW A RESZTĄ, KTÓRA ALBO ZAPŁACI KROCIE ZA MOŻLIWOŚĆ JEJ UŻYTKOWANIA, ALBO UGRZĘŹNIE W TRADYCYJNYCH METODACH BUDOWY, RÓWNOZNACZNYCH Z KLĘSKĄ TECHNOLOGICZNEGO ZASTOJU”. Krystian czyta bez zrozumienia. W studiu brak komentarza. Eksperci dyskutują o spajającej naród mocy wielkich inwestycji budowlanych, które tym mocniej zapadają w pamięć im dłużej przebiega ich budowa. Przykładem opera w Bydgoszczy, budowana w sumie przez 33 lata – liczba Chrystusowa, więc tym bardziej symboliczna. Może poszliby tak zobaczyć z Martyną tę operę? Wypić kawę, pospacerować, pośmiać się? Te myśli wkradły się same; bez ostrzeżenia, bez namysłu.

Leżała obok, odwrócona plecami, wpatrzona tępo w jakiś punkt spomiędzy kosmyków opadających jej na twarz. Jedna noga zgięta w kolanie, druga nieco wyprostowana, jakby przypadkowo. Obie dłonie złożone pod policzkiem. Żona nigdy nie wydawała mu się tak pociągająca jak w takich chwilach niekontrolowanej niedbałości i lekceważenia wobec zewnętrznego świata; jakby letarg ograniczał jej funkcje życiowe do zmysłowej, nieświadomej namiętności, podatnej na rozbudzenie za pomocą jednego dotknięcia. Wraz z nadzieją na seks w Krystianie budziło się życie. Jego wzrok przeciągał się po krzywiźnie ciała żony aż niechcący zahaczył o punkt, w który wpatrywała się ona. Na krawędzi nocnego stolika siedziała pszczoła. Martyna panicznie bała się pszczół, a jej spokój w obecności jednej z nich wydawał się wręcz trupi.

Nagle pszczoła wzleciała w powietrze i przysiadła jej nagim udzie. Czułkami ocierała się o krawędź sukienki.

– Tato, a co żyje dłużej: truteń czy pszczoła?

– Pszczoła. Jeśli trutnie przeżyją do jesieni, to pszczoły je zabijają, albo przepędzają z ula.

– Dlaczego?

– Bo tylko jedzą. Zjadłyby cały miód.

– A nie moglibyśmy dać pszczołom miodu?

– Zostawiamy im tyle ile trzeba.

– No… ale żeby trutnie też miały.

Tej samej jesieni Mieczysław Szulkin znalazł małego Maciusia na ziemi, parę metrów od domowej pasieki. W dłoniach ściskał słoiczek miodu. Mądry chłopiec wielokrotnie widział ojca jak podchodził do ula w masce i kombinezonie ochronnym. Na niego kombinezon był za duży, więc uznał, że maska wystarczy. Kiedy Szulkin biegł w stronę domu z Maćkiem w ramionach zdawało mu się, że pęcherze od pszczelich żądeł dają się czuć nawet przez kurtkę. Ciało dziecka spuchło i odkształciło się, aż nie był to już dla Szulkina jego syn, ale wielki piankowy ludek, którego z synkiem upiekł na ognisku i którego zaraz razem będą jeść – zupełnie jakby podświadomość, poprzez absurd próbowała złagodzić ból. Był jedenasty listopada i Szulkin wraz z korpusem policji obstawiał obchody Święta Niepodległości, kiedy jego syn poszedł nakarmić trutnie. Żona była w domu, ale przekonana, że Maciek poszedł bawić się do sąsiadów nie zwracała uwagi na pasiekę. Nie wiadomo, czy w ten niewinny sposób zaczynała budzić się w nim świadomość płci, czy to raczej ogólna, dziecinna empatia w stosunku do żywych stworzeń. Od tamtej pory Szulkin, choć wśród kolegów i przełożonych utrzymywał opinię nieskalanego patrioty, nie potrafił już znieść żadnych patriotycznych wieców. Tragiczne wydarzenie wytworzyło w policjancie zależność skojarzeń i wbrew jego woli stopniowo przesuwało go na pozycję outsidera. Gdyby dano mu wybór nigdy nie zgodziłby się na taką zamianę, ale w efekcie kosztem dziecka uzyskał zdolność spoglądania z ukosa na tzw. sprawy „narodu”, do tamtej pory przyjmowane bezrefleksyjnie. Jedną z nich było Święto Flagi, po cichu przesuwane na pozycję najważniejszego dnia długiego majowego weekendu, pomiędzy Świętem Pracy – pomijanym milczeniem jak cały PRL – a świętem Konstytucji 3 Maja upatrzonym na dzień manifestacji przez opozycję, coraz mniej liczą i coraz słabiej zorientowaną w sytuacji swojej, kraju i świata.

Szulkin nieoznakowanym radiowozem podjechał do dworca Bydgoszcz Główna od strony ulicy Zygmunta Augusta. Szklana bryła otwartego zaledwie przed trzema laty budynku, jak „wioska potiomkinowska” wznosiła się nad podziemnym tunelem. W środku niemal każdą pionową powierzchnię inną niż witryny coraz częściej opustoszałych sklepów wypełniały ekrany telewizyjne. Transmisja non-stop obchodów z Placu Zamkowego sugerowała marginalność rzeczywistości odbiorcy względem rzeczywistości nadawcy, bez dalszego podziału na centrum i prowincję. W tych czasach Polska B była już wszędzie poza ekranem telewizyjnym i dotyczyło to nie tylko miast regionalnych, ale także tych wszystkich części Warszawy, które nie mieściły się w kadrze.

Policjant nie uważał za konieczne sprawdzania tunelu w pierwszej kolejności. Po zgłoszeniu zdarzenia przeczesał go już patrol. Poza tym o tej porze – już po jedenastej – dawno nie było tam nikogo, kto mógłby cokolwiek widzieć. Zamiast tracić czas wziął na wynos hot-doga i dwie kawy, a następnie skierował się w stronę ruchomych schodów i obecnego przy nich kloszarda.

– Interes się kręci?

– Ano…– odpowiedział kloszard i sięgnął po hot-doga. Dworzec w Bydgoszczy, podobnie jak dworce innych średnich miast w Polsce, zaczynał wówczas pełnić funkcję giełdy, gdzie tzw. „pośrednicy” sprzedawców i nabywców z miast mniejszych wymieniali towary z pośrednikami z miast większych, a czasem także z zagranicy. Obca waluta: oczywiście dolar i Euro – to nawet droższe niż oficjalnie, odkąd na przy wjeździe do „Schengen I” wymaga się depozytu – ale coraz częściej także rupia i yuan. Ponadto stary sprzęt hi-tech, na podzespoły dla tych, którzy umieli potem zrobić z nich komputery bez nadajników i blokad. Zdarzała się też miejska i wiejska biedota z aktami własności mieszkań w mrówkowcach z wielkiej płyty, albo po-peerelowskich domów w kształcie klocka. Zainteresowani zjeżali się, dobijali targu i zaraz rozjeżdżali. Okres wymiany obowiązywał między pierwszą a piątą rano – aby biznes nie kolidował z normalną pracą dworca i nie drażnił Państwa, które tolerowało ten proceder, bo stanowił jeden z ostatnich sposobów na utrzymanie w ruchu pieniądza. Teodor – kloszard, były policjant – był tu kimś w rodzaju podwójnego informatora. Informował policję o transakcjach zachodzących w tunelu – oczywiście w granicach normy, aby nikomu za bardzo nie zaszkodzić – a także innych „zainteresowanych” o zmianach nastrojów po stronie policji. Miewały różne teorie na temat Teodora. Jedni twierdzili, że jako łącznik wielu transnarodowych sieci „ekonomii  alternatywnej” – jak nazywano grupy próbujące (nielegalnie) utrzymać globalny obrót dóbr i usług w tzw. krajach „zamkniętych” – ma forsy jak lodu i tylko czeka aby czmychnąć do Szwajcarii, albo gdzieś, gdzie jest tanio i ciepło. Inni, mniej skłonni doszukiwać się tajemnic tam, gdzie najprawdopodobniej ich nie ma przyjmowali, że jak wielu stróżów prawa i porządku po prostu sfiksował podczas społecznego katharsis. W oficjalnych kanałach komunikacji to właśnie ta nazwa przylgnęła do wydarzeń z poprzedniego roku.

– Była tu dwójka o czwartej. Para z dzieckiem.

– I bez dziecka…– odpowiedział obojętnie Teodor, dalej pałaszując hot-doga.

– Porwanie?

– Żywy inwentarz. – Pociągnął łyk kawy. Zamyślił się chwilę. – Wiesz w jakiej kolejności ginęły dinozaury? Najpierw roślinożerne. A jak one wyzdychały to dopiero mięsożerne. Tak samo jest u ludzi. Ci troszkę biedniejsi sprzedają co mają troszkę bogatszym i tak aż do czubka. Ostatni zdycha z głodu.

– Zachód?

– Na zachód teraz dalej niż na wschód. Krzywa wzrostu i racja moralna. Albo samo roszczenie do takiej racji. Choć w obecnym układzie sił to wychodzi na jedno.

– Rosjanie?

– Rosja to wielkie zwłoki. Silniejsi sztucznie utrzymują ją przy życiu, żeby w razie czego mieć co żreć. Ale są inne kraje. Dalekie kraje. A tam, wśród możnych, posiadanie białego dziecka to oznaka statusu. Potem nikt przecież nie pozna, czy to z Europy Wschodniej, czy Francji lub z Anglii. Odbierają sobie za kolonializm.

– Gdzie znajdę pośrednika? – Teodor przełknął ostatni kęs hot-doga. Popił kawą.

– Pojedliśmy to trzeba się wysrać. – Powiedział głośniej niż całą resztę, poczym znowu ciszej: – Tylko jak pójdziesz na dół to za bardzo się nie opieraj. Deska wylatuje.

Szulkin nie wyciągnął ręki do kloszarda. On do niego też nie. W tunelu wszedł do męskiej toalety, obok tej z przewijakiem. Kolejne męskie kabiny: deski – nic, spłuczki- nic; ściana w jednej, drugiej, trzeciej… jedna z płytek odpada; przejście niewielkie, ale w sam raz na paczkę, albo małe dziecko. Szulkin poczuł euforię, jakby nagle wydobył zakopany w ziemi skarb. Za chwilę entuzjazm opadł. Czas na tabletkę. A trzeba jeszcze napisać raport. Szulkinowi zawsze chciało się śmiać policjantów na amerykańskich filmach, którzy po służbie wracają na miejsce zbrodni, żeby szukać rozwiązania poza procedurami. Zresztą on dziś tylko na chwilę, zastąpić tego młodego, jak mu tam, co obstawiał defiladę; i żeby nie siedzieć cały dzień w domu.

Za wycieraczkę ktoś włożył mu ulotkę. „RATUJMY PSZCZOŁY. WYMRĄ ONE. WYMRZEMY MY”.

Najwyraźniej Krystian jednak zasnął, bo w międzyczasie zrobiło się ciemno. Omal nie zdążyłby na umówione spotkanie. Martyna wciąż leżała w tej samej pozycji, nie wiadomo czy we śnie, czy w otępieniu. „Depresja jest jak rak i jak rak miewa przerzuty” – pomyślał w kontekście kolejnych aspektów ich wspólnego życia, które zdawały się ulegać stopniowej atrofii. Wezwał przez telefon taksówkę i wyszedł.

Lokal przypominał mieszankę warzywniaka i sklepu kibica. W środku, na niewielkiej scenie wokalistka zawodziła piosenkę o Janku i pąkach białych róż. Dwadzieścia lat, może mniej. Szary harcerski mundur, na ramieniu „Polska Walcząca”. Gitara akustyczna w tle. Dziewczyna przesadną emfazą starała się zatuszować, a może nadrobić niezrozumiałość obcego jej pokoleniu doświadczenia wojny i wymuszonej wojną tęsknoty. Przy barze ktoś próbował odegrać scenę podpalania kieliszków z Popiołu i diamentu, ale zrzygał się i kieliszki zgasły. W tego typu miejscach łatwo dawało się zaobserwować jak powietrze ulatuje ze sztucznie rozdmuchiwanej bańki paseudo-patriotyzmu; bez pokrycia w refleksji nad wartością historii i narodu z punktu widzenia kultury świadomej globalnych przemian. Z ciemnych, zadymionych pubów średnich polskich miast marazm skapywał na resztę kraju jak rzygi z kontuaru.

– Wspólna polityka fiskalna w strefie Euro. Za chwilę wspólna armia i polityka zagraniczna. A oszołomy mogą sobie wykrzykiwać. Tutaj.

– Ty tam dużo wiesz.

– Mój brat tam jeździ to wiem. Nakupował Euro jak jeszcze się dało to go puścili na granicy. A jak raz cię puszczą to już też wiesz…

– My przynajmniej zamachów nie mamy.

– My niczego nie mamy proszę ja ciebie. Na zachodzie prawica się już nie liczy. Co najwyżej proeuropejska. Starczy tego co tu było rok temu, żeby mieli ich jeszcze słuchać. Teraz jest oddech. Pojednanie.

– Gówno było rok temu. Ledwie paru ciapatych chłopaki poustawiały żeby się nie panoszyli, a lewactwo robi raban. Mogli ich Niemcy tam u siebie trzymać.

– A bo oni tu chcieli zostawać człowieku? Czy my tu chcemy zostawać, ty albo ja?

Dwaj bywalcy prowadzili rozmowę ściszonym głosem; raczej, żeby nie zagłuszać wokalistki, niż z obawy przed kimkolwiek. Krystian niecierpliwił się. Osoba na którą czekał spóźniała się.

Telefon. Numer prywatny.

– Aspirant Kusiniak. Policja. Piotrowicz Krystian?

– Piotrowski… Przy telefonie.

– Proszę jak najszybciej zgłosić się na komisariat.

– Coś nowego?

– Znaleźliśmy Pańskie dziecko. Martwe.

– Jak to?!

– W plecaku koło dworca. Na początku wezwano saperów, bo ktoś myślał że to bomba.

– Ale jak…?

– Dziwnie to zabrzmi, ale… proszki nasenne. Przedawkowanie.

– Żona…

– Już powiadomiliśmy.

Ekran „Ulubione”. „Kochanie M.”. Abonent niedostępny. Taksówka…

Wybiegł na ulicę. Wiedział, że jest jedna rzecz, którą pomimo apatii jego żona jest w stanie zrobić błyskawicznie. Nie przewidział, że potknie się, przegapi taksówkę, a w końcu nie zdąży…

Notka na kredensie, która mogłaby być zeznaniem Matyldy Piotrowicz, gdyby ta zdecydowała się mówić zanim kabel od telewizora nie napiął się jak atmosfera w nieudanym małżeństwie:

W połogu kobieta dotyka innej strony życia. Jakby podszewki. Krystian tego nie rozumie. Gdy chodzi o kobietę mężczyzna to zawsze narrator niegodny zaufania. Pamiętam tę dziurę w ścianie, w tym obskurnym kiblu. Leżał w beciku, na karimacie. Ktoś miał przyjść i zabrać go, a potem Krystian miał pójść po pieniądze i mieliśmy wyjechać. A ja tak bałam się, że on się obudzi i dałam mu tabletkę. Całą. Dziewięć kilo, taki duży chłopczyk. Żeby spał… żeby spał aż mamusia będzie daleko…

Paweł K. Rutkiewicz – Nakarmić trutnie
QR kod: Paweł K. Rutkiewicz – Nakarmić trutnie