Korfu
wiosła zawieszone w dulkach
wtedy ją zobaczył
o wiele za młoda
by miała się przejmować jego wzrokiem
szła przez fale w głąb morza
do wygładzonej wody na płyciźnie
przy nagich piersiach trzymała chłopca
obejmował ją za szyję
ziemia parowała zapachem przypraw
jaszczurka w cieniu liści
grzała nogi w piasku
dachy domów rozpalone słońcem
raziły blaskiem
stał pochylony przy burcie łodzi
jakby opuściły go siły
wieczorem spotkali się w mieście
pełnym gwaru i ochoty by pożyć
roznosiła dzbany wina w tawernie
pochyliła się nad nim tak
że widział w zagłębieniach skóry
ślady soli
usłyszał jej głos
barwy ciepłych traw
spojrzał w oczy
jak w wodę
którą mógłby popłynąć
w domu ta którą kochał
bardziej niż inne
cierpliwie czesała długie
posiwiałe włosy
syn w mroku
stał przy oknie
chłopca uczył morza
przykładał ręce do wody
żeby mógł poczuć
rytm serca
zatopionego w głębinach
opowiadał że morze oddycha brzegami
wietrzy wodę falą o piasek
w sztormie krztusi się pianą
karze niepokornych wędrówką
która nie chce się skończyć
noc nie nużyła
odgłosem nadbiegających fal
ani brzuchem unoszonym w ich rytmie
w świetle przedświtu
lubił w niej słonawość
zapach i smak wody
umykającej z pochylenia brzegu
pamiętał jak ojciec
zwykł jeść jabłko
sycił się miąższem
tak zachłannie
że sok z kącików ust
moczył mu brodę
tak ją brał
Osty
z roślin lubił osty
i część pokrzyw
która nie rosła
w parzącą gęstwinę
wrotycz z kapselkami żółtych kwiatów
i liśćmi które miały w sobie
zatrutą gorycz
lubił też takie
których nazw nie znał
wcale niezwykłe
zwyczajne
nie bały się słońca ani cienia
potrafiły przeżyć w kącie ogrodu
przetrwać pod płotem
porzucone
śmieszyły go te wymuskane
rośliny nieustannej troski
w bajkowych barwach
których pokrój
jak wzorzec z katalogu
bał się wiatru
mówił że są jak okrągłe zdania
które fałsz przykrywają liściem
lśniącego wyrazu
spróbuj tak ostom w twarz
skłamać
oni
widywałem ich w lesie
ojciec jakby zbierał grzyby
matka wieszała pranie między drzewami
pies kręcił się przy nogach
jedynie on
niby dostrzegał mnie kątem oka
ale nie odwracał głowy
na moje wołanie
kiedyś wydało mi się
że widzę ich w mieście
na zatłoczonej ulicy
pobiegłem za nimi
ale to nie byli oni
byli podobni
szli za synem
który poplątał drogi
Lato
grzało w ogrodzie
okna otwarte na oścież
ojciec umierał
powietrze chwytał jak ryba
wyciągnięta z wody
z siostrą
zamówiliśmy urodzinowe ciasto
choć łykał
przez ściśnięte gardło
tylko to co chłodne
i śliskie
w dzień kiedy odchodził
od zmysłów i zostawił
w wymiętej pościeli
bezwładne ciało
przywieźliśmy z miasta
na ostatnią godzinę
jasny garnitur
i przewiewne buty
do wyjścia na ogród
pełen zapachów
koszonej trawy
synowi powtarzam
żeby nadziei nie pozwalał
umrzeć na końcu
że śmierć niech będzie
nasza
Klucz
ojca nie chcieliśmy wypuścić do nieba
zakluczyliśmy drzwi
stał przed nimi godzinami
trzymając się klamki
czasem coś jakby słyszał
pochylał się do dziurki od klucza
opowiadał co w niebie widać
ktoś do niego stamtąd kiwał
wezwany ksiądz machnął ręką
to urojony świat chorych
nic niezwykłego
ale ojciec wierzył w niebo bardziej
niż w ulubioną prognozę pogody
matka lepiła pierogi w kuchni
szły święta
śmiała się z tego wszystkiego
przez łzy
niedługo potem
ojciec odszedł
nie wiemy teraz gdzie jest
ani nawet gdzie go nie ma
Strach
boję się że przedwcześnie zasnę
choć 22.34 to nie jest jeszcze
za pięć dwunasta
i zdarzyć się może wszystko
wciąż myślę co zrobić
żeby uprościć życie
nieoczekiwanie najdłużej opiera się
lodówka
aż wreszcie zawartość zawijam
w plastikowej torbie
trzymam ją teraz w strumieniu
przyciśniętą kamieniem
żeby nie spłynęła do jeziora
dorzucę jeszcze do pieca
ale nie za wiele
żeby nie obudzić muchy
która potem w ciemnościach
lata nad uchem
i nie ma sposobu
usłyszeć jak za oknem
zima podchodzi do domu
z kluczem zapomnianym na śmierć
Tam
wypluwka upuszczona w trawie
osnuty nićmi rozkładu
porzucony przez sowę
szkielecik myszy
tak się czuł
leżąc na mchu z widokiem na wodę
nad którą kwiliły sokoły
wypatrując zdobyczy
przywiodła go ścieżka
z kamienia na kamień
przez leśne wykroty
zwalone kłody
w poprzek strumieni
wcześniej naga tundra
gdzie ziemia rodzi głazy
wypycha z głębin łożysk
na miękką powierzchnię
by lśniły obmyte rosą
w noc rozgwieżdżoną mrowiem
tutaj słońce łokciem oparte w dolinie
długo zlizuje na zacienionym zboczu
ostatnią płacheć śniegu
tutaj nic się nie ubiera w słowa
wszystko jest bezwstydne
w pustym szkielecie myszy
trawa kiełkuje najsilniej