tam, gdzie nie dociera wiatr
w głębi lasu, tam, gdzie spały kruki, oglądałem drewno. droga
prowadziła przez strużki świerkowego dymu, rdzawe runo i kocie łby.
musiałem zwolnić, żeby nie zgubić zapachu cebulowej zasmażki. za
dębowym gajem trwało kiedyś jezioro. ryby odeszły, woda przepadła.
ulewa
krople napierdalają jak sztukasy
gdzie podział się twój kolor
mlecznej szyby? gwiazdy zrównały
się z kałużami, gówno ze zbawieniem.
kilka leszków
dzisiaj znowu zaliczymy nocny monopol
czym prędzej pognamy po kilka pełnych
zielonych butelek. będziemy poić gorzałę
wypierać widma aż zdarzy się historia
która przyniesie ulgę. poczujemy smak
metalu i morskiej wody.
uliczny show
ktoś rzuca: koniec dnia jest niedaleki
staruszki rozkładają w oknach poduszki i liczą plamki krwi
na koszulce bezdomnego, wątłe ciało kloszarda nurkuje w asfalcie
w poszukiwaniu złota, zostanie tam do ciemnej nocy
a wczesnym rankiem, na trawniku przed kamienicą,
znajdą je zapite na amen.
trochę tak, jakby parowało
siedzieliśmy na kominie i machaliśmy nogami, zimne grudniowe słońce
dawało popalić rozbijając bank mikroskopijnego brudu. w pokoju schowały się
chude truchła; lisia skórka i stara podeszwa. było tuż po drugim śniadaniu,
na krześle pasek, rękawiczka i kamizelka kotłowały się jak w króliczej norze.
nocą śniły nam się cukierki, wszędzie czuć było zapach miętowych dropsów.
(***)
ktoś eksmitował zmęczonego boga, gotów byłbym zabić.
na ustach wyrosła mi blizna a kolana przypominały zblendowane jagody,
wszędobylskie strużki potu wsiąkały w lastryko, myśleliśmy; tyle wody się marnuje
a tam przy ołtarzu, z chryzantem właśnie uszło życie.
wiersz pomiędzy nocą a porankiem
niebo było niewidzialne jak powietrze w balonikach
czyste koszule jaśniały niczym żagle albo duchy, patrzyło
niebieskie drewno, dookoła roiło się od jeży i śmieci
wszyscy słyszeli dyszącego psa.
pod drzewami stały plastikowe krzesła i stoły
wyglądały jak wierne psy w pustych izbach
cała pustka świata zebrała się właśnie tam.
zbliżał się poranek,
niebo otwierało skubiąc wątłą zieleń.
tajna pracownia
trwał pożar zimy. miedziane lisy wyjadały resztki makreli,
które wyrzucałem za okno. pod oknami krążyły jaskółki
kreśląc nieskończoność między topniejącymi soplami lodu.
wewnątrz: niczego tam nie było poza nasączonymi
ołowiem sosnami i wodą z potopionym szkłem.
czekaliśmy na porę kiedy mokry nos stanie się
kwestią drugorzędną.
mokry żużel kleił się do nas
na skraju piaskownicy czuliśmy ostrą krawędź życia
w rogu mrówki turlały w pocie czoła różowego dropsa,
białe strużki światła nakłuwały spocone ciała, każdego dnia
nabijaliśmy tuzin siniaków od biedy, my chłopcy z placu broni.
tropiliśmy lody śmietankowe jak pocisk termolokacyjny
namierza asteroidę, na dorosłość nie było czasu chyba że
posłuży za podpałkę. sentencja tego wiersza: nieśmiertelność
choć naklejka na samochodzie wskazywała wręcz przeciwnie.
chłodniej
tutaj jest zawsze chłodniej
pozwolisz, że zostawię ciebie za oknem
i odwrócę nocną lampkę, popatrzę na ścianę
o czym myślisz gdy patrzysz na mnie zasypiającego,
który właśnie nerwowo
przewrócił się na bok?
niech małe piekiełko zrobi się tobie na twarzy
podeprzyj podbródek, aż przyjdzie dzień
następny aż rzeczy poprzestawia, miejscami dotkliwie
i dźwięk będzie nieznośny w w tym pustym pokoju
ale go nie usłyszysz
i nie oderwiesz wzroku
moje ciało nie jest tu po to
żeby zakumplować się z twoim
huk jest rozproszony
brzuchy nam puchły od patrzenia w przeludnione blokowiska, zbieraliśmy siły na szaber
strach odpadł już dawno tynk też. chmury cerowały niebo podziurawione
jak durszlak, komary brzęczały niczym szkolny dzwonek, nagle padła komenda:
dźwięk spoza czasu. w powietrzu wisiał zapach petardy.
wróżby ze starego auta
mam do wyboru cylinder, garnek po rosole
i gumę turbo. samochód zatrzymuje się pod
kościołem, na tylnej kanapie leżą stare koce
w bagażniku jeszcze starszy krasnal i wyblakłe
makiety osiedli. ktoś krzyczy w las, drugi
patrzy i przeklina słońce powietrze dusi
niczym pępowina, sięgam po haftowaną
chusteczkę dziadka, podwijam koszulę,
a tam słońce zaplątane w łąkę.
***
obudziłem się, wyszeptałem: zimno tobie w nóżki?
nie miałem dłuższej kołdry, a miękkie jak bawełna
serce nie chciało jeszcze spać. spod kwiatów za oknem
wyłaziła ziemia, spod kołdry piętki, nad palce wykręcone
jak sześć i sześć, jak ta słynna autostrada. na ścianie ślad
po lipcowym rzucie w komara i truchło osy na parapecie.
to miała być przygoda, rozumiesz; szarża i śmierć
twoje małe stópki i mój wielki strach.