Oda do burej suki
Oddal się ode mnie suko bura
(do kogo on gadał po pijaku?),
ale tak, żebym cię ciągle miał
na oku, na wyciągnięcie tonu
z gardła, grał zadany sobie
(kłam, gwałt lub tren).
Teraz będę pisał zajebisty tren,
tylko oddaj się na chwilę suko bura,
będę muzom grał, a trochę sobie,
trzeźwo i natrętnie, niby po pijaku;
spuścić można krew, spuścić można z tonu
krew, ale nie, ton z krwi będę miał.
Cały we krwi urobek, a właściwie miał,
krzew gorejący, a w nim trel i tren
(moduluj ton, bracie, tonuj,
bo nie pomoże suka bura),
i jeszcze garść kości, proch po pijaku,
rzuci się w oczy. Komu? Sobie.
No więc tak: gram zadany sobie,
ujmuję kwestię, czy bardziej był, czy miał
(i do kogo on gadał po pijaku?),
może niepotrzebnie zabierał tlen i tren,
i nigdy go za to nie spotkała bura.
Choć burza w oku, nie traćmy nic z tonu.
Oddal się ode mnie choć na pół tonu
(do kogo on gadał, przymawiając sobie?)
śmiertelnie poważna suko bura –
będziesz coś z tego miała i ja będę miał,
paskudny jak twojej sukni tren
prędko przyszyty po ciemku, po pijaku.
I po co to wszystko, boże mój, pijaku,
marzenia co do rytmu, powinności tonu
w sestynie, pieśni; a tu wyszedł tren
rozdarty, spięty, taki bardziej w sobie.
I nawet kiedy wszystko będziesz miał,
zatęsknisz za tą suką burą.
Jeśli suka bura, to jaki jej pies –
czy w dobrym tonie (trenie) będzie ją miał?
Zrób sobie dobrze na koniec, pijaku.
Wiosna
Wszelki ruch za oknem auta
wywołuje cię do tablicy
rozdzielczej, nagrobnej, nadobnej
i jakiej tam jeszcze.
Wywołuje cię do tablicy
śpiew silnika, kląskanie słownika
i jakiej tam jeszcze
ptaszyny z leśnej rodziny.
Śpiew silnika, kląskanie słownika
wplątuje cię w tryby, w kołonotatnik
ptaszyny z leśnej rodziny,
co czyta, pisze, stepuje na stronie.
Wplątuje cię w tryby, w kołonotatnik
drobnica, mgnienia, lotny obłok,
co czyta, pisze, stepuje na stronie,
a i tak nie odpomni go wnuk.
Drobnica, mgnienia, lotny obłok,
co dla ciebie się zmienia,
a i tak nie odpomni go wnuk,
i więcej obiektów, ten zeszyt zbyt mały.
Co dla ciebie się zmienia,
rozdzielcze, nagrobne, nadobne,
i więcej obiektów, ten zeszyt zbyt mały:
za oknem auta wszelki ruch.
Z głębi
Wbity jak drzazga w kamienną płytę
medalion kłamie: anioł na nim
nigdy nie był mi bratem
ni siostrą, tym bardziej
ojcem, matką i tak dalej
w głąb czasu tak ciemną,
że nie oświetlisz zniczem,
modlitwą, pochlebstwem,
żadną słodką minką, dość!
Kłamie medalion: anioł na nim
nie był znanym mi nikim
ni siostrą nikogo, tym bardziej
że nie wiem, co mówi
z głębi tak ciemnej,
że nie oświetlisz niczym,
tym bardziej wierszem,
ojca, matki i tak dalej,
modlitwą nie wykpisz,
nie wykrzywisz minką.
I tu trzeba powiedzieć „dość” –
łże w żywe jeszcze oczy
wbity w płytę zamazany gość.
Kto pyta, niech wchodzi
Czym mu grozili po śmierci,
jakim strasznym echem?
Wszystko zawiodło, zaprowadziło
za rękę do ciemnego
i tam zostawiło, śmiało
się z daleka;
a marzec to nic, nicość,
cisza nad trumną?
Niczego nie wywiedzie się
ze zmarzniętych grud,
a z krzaków tylko syk
i sapanie.
Czyj jest ten jęk, kotku,
i kto potępił tych,
którzy go wydają?
Ziemniaki wam zmarzły,
powiedział, i zamarł w drzwiach,
czekając na pointę.
Konfesja II
Chciałby z jak najlepszymi,
ale już nie ma takich słów,
wypadły jak zęby i włosy,
resztę strawił strach;
z czym do ludzi?
Najczęściej z niczym,
co udaje wszystko,
wszystko rozumie,
wszystko ma
dokładnie gdzie indziej.
*
Zastygł, słysząc słowa,
a żadnych nie było.
Tu nie rozdzieramy
szat, płacimy inaczej.
Jesień
Nie dawano szans na ciebie
w prognozach, słońce moje, życie,
zachmurzenie ciągłe, grząski niż,
który ma zrodzić pustkę, więcej nic.
W prognozach, słońce moje, życie,
nie miało cię być, może tylko duchem,
który ma zrodzić pustkę, więcej nic,
nie przewidywano żadnej niespodzianki.
Nie miało cię być, może tylko duchem,
który wychodzi na nielicznych zdjęciach,
nie przewidywano żadnej niespodzianki,
rysa paznokciem na najczulszej z klisz.
Który wychodzisz na nielicznych zdjęciach,
proszę, nie módl się za nami,
nie przewidywano żadnej niespodzianki
w mowie, piśmie, niejasnych uczynkach.
Proszę, nie módl się za nami,
chcemy pozostać poza tym językiem
w mowie, piśmie, niejasnych uczynkach,
nieporuszeni, nawet nie schwytani.
Chcemy pozostać poza tym językiem,
tu nas odnajdziesz w senne popołudnie,
nieporuszeni, nawet nie schwytani,
jeśli zrozumiesz, darmo i trudno.
Tu nas odnajdziesz w senne popołudnie,
zachmurzenie ciągłe, grząski niż,
jeśli zrozumiesz, darmo i trudno,
nie dawano na ciebie szans.
Beata Szydło stoi przed śmigłowcem
„Black Hawk” i kiwa głową,
że rozumie. Ale tak naprawdę
nie rozumie niczego. Co tutaj
robi, co mówi w pustce,
w przejściu do jakiegoś świata
obok; w progu wita ją śmierć:
jest ładnie ubrana, ma maskę.
Beata uśmiecha się nieznacznie,
w pół słowa zamiera.
Tak ją chwyta kamera
na gorąco, na zimno, na zawsze.
Ecce homo.