Noc, walenie do drzwi. To nie wróży nic dobrego. Strach otworzyć. Kiedyś tak właśnie obudziła nas sąsiadka.
– Pali się! – krzyczała.
Ogień na klatce. Syn próbował spalić rodziców, postawił pod ich drzwiami płonącą paczkę z makulaturą. Zbierają w okolicy, kilka groszy można dorobić. Jestem więc wyczulony na ten dźwięk. Nasłuchuję pod drzwiami. Cisza. Właśnie mam zapytać „kto tam?”, gdy walenie się powtarza.
– Kto tam?
Walenie jeszcze głośniejsze. I cichy, kobiecy głos:
– Otwórz pan!
Pani Genowefa. Stoi w koszuli nocnej, wsparta o laskę. To nią tak waliła. Skóra wisi na rękach, a piersi niewyraźnie rysują się pod koszulą. Spojrzenie dzikie: znowu przyszli. Są w pokoju, mam zejść, zrobić porządek. Znam te historie, takie rzeczy często dzieją się w mieszkaniu pani Genowefy. Zazwyczaj w nocy, choć inna sąsiadka opowiadała, że i za dnia przyszli i zabrali pierścionek zaręczynowy. Żadnych śladów włamania. Zdaniem pani Genowefy do mieszkania weszli robotnicy, ci od remontu, co balkony naprawiali. Moja żona wyrasta nagle przed nami i prosi, żebym zszedł. Mam zrobić porządek. Z nimi. Światła zapalone, łóżko rozgrzebane po spaniu. Pani Genowefa zostaje w przedpokoju, ja wchodzę. Boję się, choć wiem, że nikogo tam nie ma. Nie ma ich.
– Nikogo nie ma w domu! – wołam i przypominam sobie czechosłowacki serial o tym tytule, i robi mi się raźniej.
Nagle staję jak wryty: dłoń na plecach. To pani Genowefa – jest za mną. Czy sprawdzałem za firanką? Sprawdzam. Nikogo nie ma. Mam poczekać, aż uśnie. Siadam w fotelu i patrzę na staruszkę – taka drobna, zapada się w wersalce pod kołdrą naciągniętą pod brodę. Szary pokój. Dwa obrazki komunijne na ścianie. I ława przy łóżku zastawiona lekami, obok telefon z przyciskami szybkiego wybierania. Na jednym napis „wnuk”. Trzeba uważać na panią Genowefę: z drugiego piętra zrzuca worki ze śmieciami. Wewnątrz klatki schodowej w kamienicy jest studnia – tak nazywamy ten szyb, może kiedyś planowali zamontować tu windę? Raz worek pękł, ćwikła na ścianach, ćwikła na posadzce.
– Niech pani nie rzuca worków – prosi żona. – Lepiej zostawiać pod drzwiami. Zawsze ktoś może zabrać.
– Na pewno? – pyta Genowefa.
– Na pewno – przytakuje żona.
W domu znajduję kartkę. Żona jest u pani Genowefy, mam do niej zejść. Drzwi uchylone. Żona obcina pani Genowefie paznokcie u nóg. Bo pani Genowefie ciężko, nie może się schylić. Pani Genowefa opowiada, że w Oświęcimiu sobie obgryzali. Wracam na górę. Wymiotuję.
Wnuk rzadko odwiedza panią Genowefę. Zabiera do lekarza, na komunię córki. Pogania na schodach, krzyczy na babcię, że wolno idzie. Słyszę to wielokrotnie, ale nigdy nie reaguję. Mieszkanie mu przepisała. Niespokojny typ. Raz, mijając wnuka pani Genowefy na schodach, patrzę mu długo w oczy, a potem jeszcze odprowadzam wzrokiem. Nie mówię „dzień dobry”.
Żona mnie budzi. Pani Genowefa przyszła. Znowu są. Mam iść i zadzwonić po wnuka. Pani Genowefa prosi, żebym został, aż wnuk przyjedzie. Ona się w tym czasie położy, mam sobie zrobić herbatę. I pamiętać, żeby wyłączyć gaz. Ona zawsze pamięta. Wnuk nie odbiera. Wydzwaniam w nieskończoność, do skutku. W końcu się udaje – przyjedzie za pół godziny. Pani Genowefa chrapie głośniej, niż można by przypuszczać, sądząc po jej wyglądzie. Idę do drugiego pokoju, chcę obejrzeć mieszkanie. Jest pierwszą powojenną lokatorką. Sąsiedzi mówią, że nie żyje dobrze z ludźmi. Podejrzliwa…
– I nosa zadziera – żali mi się któregoś razu sąsiadka.
W konflikcie jest z tą z parteru, żoną myśliwego. Kiedyś, gdy Niemcy przyjechali obejrzeć trofea jej męża, pani Genowefa stała na klatce i wykrzykiwała złowrogo. Coś w stylu „Schweine, raus!”. Sąsiadka nie jest pewna, ale kiwa głową, że raczej tak to szło.
Siadam w fotelu. Nie chcę chodzić po mieszkaniu; gdyby przyszedł wnuk, mógłby pomyśleć, że myszkuję, że szukam czegoś. Może pamięta tamto spojrzenie? Budzi mnie szturchanie – wnuk pani Genowefy. Zakłopotana mina. Przykro mu, że nie przyjechał szybciej, ale taka sytuacja. Muszę zrozumieć. Czy jest coś winien? Pytam o godzinę. Pół do piątej. Coś winien. Dobre sobie!
Żona martwi się o panią Genowefę. Nie można tak żyć. W jej wieku potrzebna jest całodobowa pomoc. I te strachy – to z obozu. Żona nie lubi o tym rozmawiać, sama boi się wojny. Nawet nie dała rady przeczytać opowiadań obozowych.
Spotykam panią Genowefę na schodach. Wpatrzona w odległy punkt, nieobecna.
– Czy mogę pomóc? – pytam. Nie reaguje.
Stoimy tak bez słowa. Znowu wyszła na dwór w kapciach. Zapomniała, gdzie mieszka. Biorę ją pod rękę, idziemy do drzwi. Poznaje. Prosi, żebym wszedł, da mi coś dla dziewczynek. Czekolada. Nie lubię brać jedzenia od starszych ludzi. Ale teraz biorę. Boję się, że czekolada może być nieświeża. Żona sprawdza datę. Dziewczynki dostają po kostce.
I znowu to walenie w środku nocy. Otwieram pewnym ruchem, spodziewam się pani Genowefy. I zaraz z przerażeniem cofam się do środka, ale wnuk sąsiadki mnie uspokaja. Zabierze babcię do siebie. Wcześniej jednak babcia chce porozmawiać. Z żoną. Żona ma zejść.
Idziemy razem. Pani Genowefa prosi o obcięcie paznokci. Ostatni raz. Żona pyta, czy chciałbym spróbować.
Wnuk chowa twarz w dłoniach, zakłopotany.
– Nie, dziękuję – odpowiadam i odwracam się, że niby rozglądam się po mieszkaniu, czy nikogo nie ma.
Odtwarzam tamte sytuacje, opowiadam wnukowi, że przychodzę tu czasami, żeby sprawdzić, czy nie schowali się za firanką. Paznokcie odskakują jeden za drugim. Pstryk. Pstryk. Twarde sztuki.