na kredyt

mrówki potrafią unieść ładunek przekraczający wagę
ich samych, biedronki żyją około czternastu miesięcy –

to tyle, ile wystarcza na poznanie człowieka i śmierć
przez zapomnienie. powiedziałbyś, że mam szczęście.

moje łóżko jest ciepłe, oczy jasne. po moich plecach
przechodzi tylko dreszcz podniecenia. powiedziałbyś

wszystko patrząc z drugiej strony szklanego monitora
stojącego pośrodku szklanego mieszkania. to miasto

jest przecież całe wzniesione z hartowanego szkła. my
w nim, jak te mrówki, dźwigamy emocjonalne bagaże –

karykatury miłości upychanej po cichu i po ciemku
w miejsca, do których i tak nikt by nie zajrzał. szkoda

społeczna nie wypełnia znamion przestępstwa. jest
znikoma jak szansa na zderzenie ze swobodną planetą.

czternaście miesięcy na niskim oprocentowaniu, czas
na zapoznanie się z realiami. okres kredytowania

zależny od punktu widzenia.


Coleoptera

usunęłam dziecko. wymazałam z pamięci,
z pierwszej strony kalendarza. nic się nie zmieniło, nie stało,
nie zdarzyło i myślę teraz, że więcej się już nie zdarzy.
istniejące i szare. bulgoczące niczym piana w garnku
z gotującym się mięsem i jak to mięso, bez kości i ości,
poszło w niepamięć.

nie uderzyło mnie dojmujące poczucie wstydu. brak
poszanowania. tylko wieczorem, kiedy moje stopy znów
wędrowały przez pustynię sufitu, stanęło przede mną nagie.
stanęło i patrzy. i mówi: nie jestem aż tak ładna. i płyną
po niej wszystkie moje niewypłakane. i pełzną po niej –
dochodzą już do gardła.

i czuję każdy oddech jak swój oddech.

potem odchodzi. wraz z nią kurczą się ściany,
zaczyna brakować powietrza. zapadam w sen bez snów.

rankiem uwalniam się z kokonu. miasto oddycha miarowo,
częstuje nikotyną; więc idę w nie i chłonę każdą cząsteczkę.
czyjaś dziewczynka mówi, że kiedy człowiekowi psuje się ciało,
wcale nie umiera –

przechodzi przeobrażenie zupełne.


checkpoint

drugiego października poszliśmy nad wodę.
nad wodą ptaki i ludzie targani wiatrem, jak liście
lekko opadający śrubami, beczkami, stylem dowolnym.

stopniowo oswajani z genetyczną pamięcią,
według której każdy oddech jest wyrzutem sumienia.
każda dłoń czyjaś, kiedyś dotykana. całowane usta.

było nam smutno, smutniej niż zwykle. skończyły się
papierosy, w telefonie bateria. skończyła się muzyka.
dokoła wątłe ameby, pierwotniaki, strzępki

wchodziły w nas i zostawały. zanurzaliśmy się w piasku
miejskiej plaży, symetryczne tunele wypełniała gęsta maź.
mówiłeś, że tak samo wypełnia się ciało martwego człowieka,

kiedy pod wpływem ciśnienia pękają trumienne ściany,
kruszy przesuszona skóra. otrzepywałam cię z tych myśli –
zbieraliśmy je potem w punkcie kontrolnym.

zapisane na kartce puszczaliśmy jak kaczki.
i płynęły. płynęły do morza.


alfa

w mieszkaniu o ścianach cieńszych niż papier
urastam do miana samozwańczej alfy, samicy,
suki, która wydała na świat młode, potem wykarmiła.
podobno ich komórki macierzyste nadal wędrują
po moim ciele – kiedy siadam do niedzielnego obiadu,
kiedy pielęgnuję ogień.

wieczorami patrzę na miasto,
odległość stanowi bezpieczną barierę. pozwala oswoić
wewnętrzne dziecko, ukoić płacz po utraconych.
błądzę po powierzchni, świat przyjmuje barwę popiołu.
wydaje z siebie ostatni zgrzyt.
skurcz.


pod koniec dnia

składam się do lotu. za oknem tramwaj
rusza bez ostrzeżenia. podobno miłość leży na torach –
są chętni, tylko nikt nie odkrył źródła zasilania.

pod koniec dnia słońce wywołuje czasową ślepotę,
na horyzoncie śnieg szkicuje publiczną przestrzeń.
znów niosę w sobie meandry starej rzeki –
na obu jej brzegach włóczędzy rozbijają namioty.
z góry wyglądają jak kolorowe główki szpilek;
ruchomy obraz.

ludzie są tylko błyskiem, rzeka granicą, dom
przypomina o obowiązkach. wychodzę przed siebie
próbując oderwać stopy od podłoża, zamiast tego

czuję pustkę jak po opuszczeniu gniazda,
kiedy pisklę pierwszy raz zrywa się do lotu.
zostają wysuszone gałęzie, porzucone resztki;
człowiek rozbija się wtedy o wrażliwość

i jeżeli jest czymś, co koniecznie trzeba wypełnić,
to we mnie na pewno rośnie obca modlitwa;
piąte przykazanie.


Odłamek

nosisz mnie, mała, pod skórą jak ostatni pocisk, który wyjęli ci z żebra;
wyjadaliśmy wtedy resztki z koszów, ich zielone wnętrza napawały
smutkiem. miałem cię raz, raz jeden na wyciągnięcie palców,
dotykałem słonych ust, policzków lepkich od nadmiaru soku.
wgryzałaś się w czerwone jabłka, grzeszna przeszłaś mi przez myśl,
a ja tak stałem, patrzyłem. najadałem się oparami.
powiedziałaś, że wszystkie ulice we wszystkich miastach
nieuchronnie prowadzą do kościoła albo na cmentarz, a potem poszłaś
z nim i nigdy więcej cię nie spotkałem.

noszę cię, mała, pod skórą jak odłamek, który wyjąłem z żebra Ewy.
klęczała błagalnie wnosząc do góry ręce; szeptała, że zamknęli niebo.


(Pod koniec dnia oraz Odłamek pochodzą z tomu Pandemonium, Wyd. Eperons-Ostrogi, 2015)

Anna Musiał – Sześć wierszy
QR kod: Anna Musiał – Sześć wierszy