Podróże

I

Trawa, tnące powietrze, chmura na sztorc,
gdzie ptak i kobieta gracuje suchą ziemię.
Chciałem widzieć z góry, czytałem,
by się nie dowiedzieć. Niebo gięło blachę,
nad głowami żałobników przeszła burza
i spuchło ciało w trumnie.

II

Jechałem wpatrzony w szprychy, w znaki
na liściach i korze. Zatrzymałem się, gdzie kiedyś
stała gajówka i stacjonował oddział partyzancki
mojego dziadka. Byłem tu za łebka – kombatant
opowiadał o tamtych dniach. Śmialiśmy się,
bo mówił niewyraźnie i trzęsły mu się nogi.

III

Nabazgrana na desce w lesie matka boska
z dzieciątkiem. Nic przeze mnie nie przepływa.
Przekleństwo i grzech. Śmierć,
która ma być zniszczona na samym końcu.
Wróciłem, w pokoju Kaliny nadepnąłem
na ostry klocek. Położyłem się chwilę przy śpiącej.
Już spokojny słuchałem chórku spod kapliczki,
który dwa razy pomylił się w zwrotkach.


Rondo

Parująca woda basenu, przeszklone oko – drzwi.
Za nimi skrzyżowanie i stal. Z tego miejsca
mogę jeszcze coś wyciągnąć, z tego spojrzenia,
łysiejących drzew: rzucałem piłkę chłopakom,
huśtałem śmiejące się dzieci, przylegałem do wiatru.
Wpajałem sobie, by nigdy się nie zarzekać, nie przysięgać.
Skoro umrę, nie powinienem kochać.
Skoro kocham, nie powinienem umierać.

Teraz patrzę, jak mięknie czas, wyświetlacz nad taflą
wskazuje coraz niższą temperaturę na zewnątrz.
Za chwilę powrócimy, otoczy nas twarde powietrze.
Wejdziemy z córką do auta, która zmęczona
odpychaniem ciężkiej, chlorowanej wody
zaśnie w połowie drogi.


Rytuał

Wiatr krzyczy. Obudzona Kalina
płacze za moimi plecami. Idą święta,
kiedyś wierzyłem w Boga, lecz się nie modliłem.
Dziś wątpię, a się modlę. Czekam na jednych,
inni czekają na mnie.

Idą święta. Dziś zrobię zakupy, ubierzemy choinkę.
Schowany przed rodziną zapakuję prezenty, z okna
zobaczę pijaczkę – koleżankę z podstawówki.
Wiele lat temu grała w jasełkach Maryję
i bosa tuliła opatuloną lalkę.


Wiersz na piąte urodziny mojej córki

Kalina przed zaśnięciem: „Mama powiedziała, że nic
w przyrodzie nie ginie, a moja bransoletka z żółwikiem to co?”.
Jej zimne ucho na moim przedramieniu, rzęsa na umywalce.
Lalka-syrenka, pluszak, urodzinowe ozdoby. Nasze
słone łzy śmiechu, Bóg i jego nieludzkie gesty, spojrzenia.

Nic nie ginie Kalino, nie chcę umrzeć. Zakwitł staw,
kaczka zanurkowała po kawałek chleba. Wracaliśmy
do naszej leśnej chatki i znów pomyślałem, że świat
to wielkie, dobre, smocze serce, a miłość unosi się jak balon,
który najpierw odbijam ręką, potem czołem i ustami.


Klasztor

Wspinaliśmy się skośną ścieżką, przy stacjach
drogi krzyżowej. Mechaniczny aniołek po wrzuceniu
monety do jego brzucha piszczał: Dziękuję bardzo.
W klasztorze oglądaliśmy powieszone w gablotach habity
przeorów, szuraliśmy kapciami po wyślizganej posadzce.
Dzień nadymał się, słońce-śmierć sunęło tak blisko twarzy,
jakby chciało szczęśliwie nas pochłonąć, w jego blasku
muchy na skrzydłach dźwigały sens i brud.

Rozłożeni nad strumykiem jedliśmy ogórki, tłuste,
smaczne zwierzęta, nasza krew namnażała się jak wirusy
i gwiazdy. Dziadek częstował ojca papierosami, wiatr tasował
ciemny papier jego skóry, kiedy podawał mi chleb.

Południe. Niedługo słońce znajdzie się w tym miejscu,
co wtedy. Niedługo moja córka będzie w tym wieku,
co ja wtedy. Właśnie przed chwilą tu przyszła i mówi:
Szatan to ktoś, kto nie kocha Pana Boga, ale chce z nim być.


Kęsim

Znów zaczynam od prostych spraw – siekiera,
sosnowa szczypa, zgrabione igły świerka.
Dawne modlitwy i pragnienia nie spełniły się,
ale dobrze, że istniały. Teraz znużony leżę
w wysokiej trawie, widzę siebie. Z daleka.
Na placu z butelką noworocznego szampana
w ręce, w zaspach za akademikiem, lepiącego
z nią bałwana, przewracającego ją w śnieg.
Na scenie przed tłumem, mikrofonem, w którym
świszczy wiatr. Na wzgórzu nad jeziorem Szurpiły.
W służbowym samochodzie ojca z napisem „Straż Leśna”,
co odstrasza chłopaków przy ognisku – uciekają,
chleb i kiełbasę rzucają we wrzos. Obudzonego na tylnym
siedzeniu, w ścisku, w uścisku świętych i gwiazd.

Znów zaczynam od prostych rzeczy.
Nie przedzieram się już przez miasta i ludzi.
W oddali bije dzwon, który mnie pobije.
Chcę podnieść powieki, lecz senny, nie mam siły
i tylko unoszę brwi. Jeszcze mam Boga, choć już chcą
mi go odebrać – słychać dłuta geologów, szpadle archeologów
i blask z lunety astronoma bije w zamknięte, ufne oczy.


Piosenka noworoczna

Piliśmy na boisku szkoły zawodowej –
krótkie, zimne łyki nakłuwające gardło.
Mróz piszczał jak suchy flamaster, który nas

nakreślił – małe, zziębnięte postacie z krwią,
która pragnie wydostać się z ciała. Ryby, które
nie znalazły się w arce, a płynęły za nią.

Łukasz Jarosz – Siedem wierszy
QR kod: Łukasz Jarosz – Siedem wierszy