Na mieście poruszenie. Jakaś nerwowość wkrada się w sprzedaż warzyw, wszystko wszystkim leci z rąk, ludzie szepczą „Czesi, Czesi” i pokazują palcami na południe, gdzie, jak mówi Edek, który gnał kilkanaście kilometrów rowerem uciekając przed pogranicznikami żeby nas powiadomić, następuje koncentracja czechosłowackich wojsk; Edek – kruczoczarny chłopak w zawadiacko założonym berecie widział czołgi, sylwetki żołnierzy, jak pociąg pancerny wjeżdża na stację w Broumovie. Niektórzy słysząc to zamierają na drabinach pomiędzy szyldami: niemieckim i polskim, inni załamują ręce. Znów trzeba będzie się pakować? Co robić?
Czechosłowacki rząd nie może pogodzić się z przyznaniem Ziemi Kłodzkiej odrodzonej Polsce. Naszej ziemi, ale my już nie mamy tu nic do gadania. Staliśmy się biernymi obserwatorami, możemy się ledwie przyglądać, jak Neurode, teraz Nowa Ruda, bo nawet porządnie nie potrafili przetłumaczyć nazwy, przechodzi z rąk do rąk, ponad naszymi głowami, których nie mamy prawa podnieść. Biegnę więc ile sił w nogach i wpadam do domu, krzycząc:
– Wojna, będzie, krieg!

Matka unosi się w fotelu, odkłada robótkę i czeka w napięciu na kolejne słowa.
– Czesi z Polakami będą się bili. Tutaj – mówię już trochę wolniej, próbując złapać oddech.
Matka opada na fotel. Przez chwilę patrzy w stronę okna, jej oczy są nieruchome, wzrok zaś daleko, może po drugiej stronie rzeki. Wreszcie pyta stłumionym głosem:
– Czy Epsteinowie już się spakowali?

Tego pytania się nie spodziewałem. Istotnie, nie mam pojęcia jak na to wszystko reaguje rodzina Hermanna, czy w ogóle wie o tym, że lada dzień moją tu wjechać pojazdy opancerzone i los niemieckiego miasteczka jednak się dopełni. W maju wojenna pożoga szczęśliwie ominęła Neurode, choć wycofujące się oddziały Wehrmachtu wysadziły nieopodal wiadukt kolejowy, który zastąpiono potem drewnianym i nazwano „mostem na zapałkach”. Tu i ówdzie rozstawiono zaś działa przeciwlotnicze, które miały zestrzeliwać radzieckie samoloty, gdyby te nadleciały nad kopalnię. Lecz nic takiego się nie wydarzyło, dosłownie. Sowieci wjechali do miasta, potem pojechali dalej. Co prawda, wszędzie rozlokowali oddziały, siedzą choćby w Walimiu, ale raczej we własnym gronie. Mimo to nie wiemy, jak zachowają się Rosjanie, jeśli Praga zdecyduje się rozpętać kolejną wojnę, fakt faktem o marginalny rejon w skali Europy, ale przecież ostatnia wojna zaczęła się od Gdańska. I jak pokazuje historia, wszystkie największe wojny miały swój początek wtedy, gdy człowiek na mapie dopiero sprawdzał, gdzie będą się toczyć.
– Nie widziałem ich jak biegłem tutaj – I dodaję: – A gdzie Helga? – bo dopiero co zdaję sobie sprawę, że jej z nami nie ma.
– Z Jutą na spacerze – odpowiada matka. Po czym wstaje, podchodzi do okna i stwierdza, że Juta z Helgą właśnie wracają i lada moment, a wejdą na górę.

Juta Messner. Pokłosie przenosin Wilhelma i Margarety na prowincję z jeszcze większej prowincji o nazwie Wünschelburg u schyłku Republiki Weimarskiej. Zamieszkania przy Schuhmacherstraße, otrzymania pracy w znanej w regionie drukarni słynnego Klambta, co to kulturalnie ożywił miasteczko lata temu. Juta. Długowłosa piękność. Najlepsza uczennica w szkole, wyróżniająca się postać w żeńskiej sekcji Hitlerjugend – Bund Deutscher Madel, która wpadła w niepodobną do poprzednich wściekłość i jako jedyna zdała się wtedy na konkretny gest – zanim zniknęła w ciemnościach podwórza, żeby teraz iść po wyremontowanych w czasie realizacji planu Barbarossa schodach i przepuścić przez próg najpierw Helgę, potem siebie potykając się na mój widok.
– Juta, słyszałaś? Czesi stoją na granicy – podchodzę, zaciskając dłoń na warkoczu Helgi.
– Wiem.
– Tylko tyle?
– Czego więcej nam potrzeba?
– Nie wiem. Chyba wystarczy zawieruch.
– Nic nie możemy zrobić.
– Juta, po co nam to było?
– Nie wiem. Może pani wie? – zwraca się do mojej matki.
– Dzieci, zaparzę herbatę.
– Puść mnie – syczy Helga, a ja patrzę, że wciąż trzymam jej warkocz.
– Odpuśćmy sobie. Niech się dzieje co chce.
– Juta, Helga, Klaus, herbaty? – dopytuje Sophie Neumannowa.
Puszczam warkocz.

Tymczasem pod wystrzelonym w niebo dachem (dlaczego miał nie pozwolić sobie na odrobinę ekstrawagancji, skoro pół życia spędził w ascezie) Joseph Wittig, profesor teologii, któremu przylepiono łatkę „Nowego Lutra”, co skutkowało nałożeniem ekskomuniki po publikacji opowiadania pt. „Die Erlösten”, w którym poddał krytyce współczesny mu kościół katolicki, spogląda z poziomu fotela na ogromną bibliotekę i zastanawia się, z których książek będzie musiał zrezygnować, jeśli każą się wynosić. Już nawet poczynił pewne przygotowania; ostatnimi czasy godzinami przechadza się wzdłuż regałów z ołówkiem w dłoni, którym zapisuje tytuły, jakie chciałby zabrać w tę, jak czuje w kościach, przedostatnią podróż. Na pewno spakuje Biblię, to nie ulega wątpliwości. Polska, jeśli chodzi o wpływy łacińskie, to taki sam kraj jak Niemcy. Nie będzie przecież wdawał się w szczegóły, niuanse, Polska to mały, peryferyjny kraj, któremu od czasów Grunwaldu trafiło się, jak ślepej kurze ziarno. I gdy pokaże tę księgę żołnierzom, z pewnością uśmiechną się, a być może nawet poklepią po plecach, wreszcie, pomogą to wszystko załadować na wóz, powynosić, na co skrycie liczy, ponieważ sami z Bianką nie dadzą rady tego zrobić. Będzie też chciał zabrać trochę dzieł klasycznej literatury niemieckiej. Powrót do uniwersalnych prawd zawsze jest potrzebny w okresach wzmożonej aktywności diabła, kryzysu tożsamości. Ma nadzieję, że lektura Kanta, Goethego pozwoli mu na nowo zrozumieć mechanizmy rządzące tym światem, przygotować się na spotkanie z Bogiem; on, Joseph, swego czasu uznany za heretyka przez najważniejszych dostojników kościelnych, chce iść na Sąd Ostateczny pewnym krokiem, z podniesionym czołem.
Wstaje więc, otwiera jedną z szuflad i poprawia równiutko ułożone manuskrypty. O nich nie może zapomnieć. Ruchomej szopki w pobliskich Wambierzycach, którą krewny Longinus Wittig stworzył na większą chwałę Pana, nie jest w stanie ocalić. Rzecz jasna, użył przenośni. Ocalenie w sensie duchowym, metafizycznym jest możliwe, a duch nie zwykł opuszczać wybranego przez siebie miejsca, stąd miejsce szopki jest tutaj, w sanktuarium, nie na wygnaniu. Bo tak to trzeba nazwać, dosadnie, a mocnych słów się nie boi, wystarczy przeczytać artykuły, w których dał się poznać jako znawca grzechu, pogromca ludzkich ułomności. Tylko pytanie, kiedy przyjdą po niego. Za dzień, dwa, tydzień, miesiąc może? Musi być gotowy, choć nie chce nawet myśleć, że nie dane mu będzie odejść we własnym domu, który wybudował własnymi rękami, i wszyscy, którzy przemierzali tę dolinę zgodnie przystawali, by spojrzeć na ten dom, z charakterystycznym strzelistym dachem, a potem przyspieszali kroku, by donieść okolicznym mieszkańcom Schlegel i Neurode, co widzieli i od czego nie mogli oderwać wzroku. Taki jest piękny. I faktycznie, po powrocie z Wrocławia, będąc zwolnionym ze ślubów kapłańskich i żeniąc się z Bianką Geisler, córką burmistrza Bystrzycy Kłodzkiej, myślał że Stwórca nigdy go nie wygna z tej ziemi, którą w opowiadaniach nazwał „krainą Pana Boga”. Poza tym śmie twierdzić, że nie po to napisał kronikę Nowej Rudy, którego to miasta jest obywatelem honorowym, choć teraz nawet nie wie jakiego państwa jest obywatelem, żeby mu kazano po prostu wyjechać. Pakuj te swoje wypociny, książki i jedź, nie wracaj. Argumenty najlepiej zabierz ze sobą.

MÓWI MARGARET MESSNER:

To był szczególny rok, ten 1937. Obchodziliśmy uroczystości związane z 600-leciem istnienia miasta. Ulice przystrojone flagami ze swastyką, gdzieś tam przebąkiwał herb Neurode. Znacie go, prawda? Żółty pień drzewa na czerwonym tle. Z nim związana jest legenda, mówiąc ściślej, miłosna, ale nie będę wdawała się w tak nieistotne szczegóły. No więc, czekaliśmy na obchody w wielkim napięciu. Z każdym dniem, przybliżającym nas do głównych uroczystości, ludzie na ulicach stawali się jakby milsi dla siebie, każdy przechodzień kłaniał się drugiemu, bywało nawet że do pasa. W restauracjach klienci zostawiali większe napiwki, my z Wilhelmem też, owszem, zdarzało się, kiedy w drukarni dostawał okolicznościową premię – a to na Boże Narodzenie lub Wielkanoc – bo tak to naszym oczkiem w głowie była Juta, zaś miłość domagała się dowodów w postaci pieniędzy. Tamten czas akurat miło wspominam. Jak rozpoczęły się uroczystości, to wszystko było takie kolorowe. Sypano kwiaty, dzieci z Hitlerjugend wystukiwały na blaszanych bębenkach narodowosocjalistyczne pieśni. Szły środkiem AdolfHitlerstraße, a mieszkańcy dawnej Schuhmacherstraße, na którą się wprowadziliśmy pod koniec lat 20-tych, zupełnie nie przeczuwając nadchodzącego krachu na giełdzie w Ameryce, bo byśmy wtedy stąd uciekli choćby do Breslau, stali po obu stronach ulicy i wiwatowali, unosząc w górę cylindry, kapelusze, ręce. I my również tak staliśmy, trzymając je na ramionach Juty, która miała dopiero 7 lat, a już chciała być jak ci nastolatkowie. A ja oraz Wilhelm coraz lepiej rozumieliśmy, że trzeba było wynieść się z tej mieściny położonej nieopodal zalewu do innego niż Neurode miasta, gdzie są lepsze szkoły, lepsze warunki do wychowywania. Choć teraz jest miło, przyjemnie, następne takie święto za 600 lat, lecz nie mam tej pewności, czy warto na nie czekać. Ale tak się złożyło, że Wilhelm tuż po naszym ślubie dostał pracę przy drukarskich walcach, no i kilka lat później nie pozostawało nic innego, jak obserwować, jak to nasz burmistrz z ramienia NSDAP, Alois Kroemer, którego niezbyt lubiliśmy, bo zastąpił na stanowisku szacownego i zasłużonego dla rozwoju miasta burmistrza Becksteina, wręcza Wittigowi symboliczne klucze z okazji nadania mu honorowego obywatelstwa. Josepha Wittiga chyba nie muszę przedstawiać – ekskomunikowany ksiądz, który powrócił tutaj w atmosferze skandalu i pojął za żonę cichą i spokojną kobietę z Bystrzycy, po czym jął pisać Chronik der Stadt Neurode – historię tych niemiecko-czeskich ziem pełną zwrotów akcji, wojen, podbojów. I właśnie teraz, z okazji 600 – lecia miasta, kronika ukazuje się drukiem w całości, jako prezent dla zasłużonego profesora teologii. Wilhelm jest dumny, bo sam drukował te opasłe tomy, zostając nawet po godzinach, byleby tylko zdążyć, i teraz może podziwiać łzy wzruszenia, które pojawiły się na twarzy „Nowego Lutra”, jak o nim mawiali w czasach jego świetności, kiedy atakował hierarchów znad biurka umiejscowionego w Breslau. Gdzie nie dane było nam zamieszkać, ale gdzie chcieliśmy wysłać Jutę po ukończeniu szkoły. Jak widać, los bywa okrutny.

Tymczasem widmo konfliktu z Czechami przestało straszyć. Pociąg pancerny „Moskva” z uzbrojonymi po zęby żołnierzami, który wyjechał z Broumova w kierunku Ścinawki Średniej, aby ci zajęli tę strategicznie położoną, choć malutką stację kolejową i dali początek wielkiej ofensywie czechosłowackiej, wjechał na nią wśród znikomego ruchu powietrza. Straszliwemu pociągowi pancernemu o złowrogiej nazwie, kojarzącej się z piwnicami Łubianki, czerwonymi od krwi murami Kremla, wąsem Stalina, nie towarzyszyła żadna nawałnica. „Moskva” wjechała na tamtejszy tor, łypiąc złowrogo lewym, to prawym światłem, choć równie dobrze mogłaby nie wjechać. I nikt by niczego nie zauważył.
Otworzyły się drzwi. Kur zapiał trzy razy. Żołnierze poczęli wyskakiwać i rozwalił ich… nie, żaden czający się w pobliżu snajper, co gotów był umierać za Kłodzko, choć to nie ta sama liga co Gdańsk, a brak jakiegokolwiek zainteresowania ze strony władz polskich.
Skonsternowani Czesi pokręcili się po stacji, wypalili morze papierosów, aż maszynista znudzony oczekiwaniem na mającą tu się rozegrać jatkę, kazał chłopakom się zbierać, bo chciałby zdążyć przed obiadem, a Jiřinka nie lubi jak się spóźnia, bo musi wszystko odgrzewać dwa lub więcej razy… I tak czescy żołnierze uzbrojeni po zęby wyruszyli w drogę powrotną. Do żon, kochanek, na piwo, knedle i placki.
Dzień później na stacji pojawił się patrol polski. Pokręcił się po okolicy, żeby któryś z żołnierzy wycierając buty o źdźbła trawy zaklął, że „tu wszędzie jest nasrane”, wywołując śmiech wśród reszty zaciągającej się dymem z fajek, aż dowódca powiedział, że koniec zabawy, bo są ważniejsze sprawy na głowie – choćby raport, do którego musi przysiąść, toteż nie ma co się obcyndalać – i po tych słowach wszyscy wrócili tam, skąd przyjechali. Tym samym stacyjka, nieświadoma swojej wagi, uniknęła większych obrażeń, a polscy mieszkańcy Nowej Rudy pozostali w pozajmowanych domach.
Taka jest wersja Edka, któremu się nudzi i szuka w okolicy mocnych wrażeń. Już parę razy chcieli mu ukraść rower.

Rafał Różewicz – Pies heimatański (fragment)
QR kod: Rafał Różewicz – Pies heimatański (fragment)