Coś dużego

Paznokieć: ledwo tylko
odrośnie od palca, już
jest martwy. Martwy ja,
gdzie nie spojrzeć. Na
martwą skórę patrzycie,
dzieci, nie na panią.
Pani stuka tipsami, rzęsy
wyostrza tuszem, stopy
zbroi szpilkami, chce być

ostra dla świata, bo jest
bardzo miękka tam, gdzie
jest. A świat, co świat
na to? Jest prawie całkiem
martwy, tylko z wierzchu
pulsuje życiem, panuje
całkowita naskórkowość
życia i troski o życie, sęk
wzbiera sokami, choć

jego zamiarem suche
drewno i puste oko, na
nim ustawiam książki,
samochodziki, posążki,
będące ledwie znakami
przestrzeni, gdzie mnie
nie ma, nawet jeśli jestem
w miarę zadowolony
z tego, że w ogóle jestem,

to znacznie bardziej nie
ma mnie niż jestem, a
nawet, statystycznie rzecz
biorąc, nie ma mnie prawie
wcale, zważywszy zarówno
przestrzeń, jak i czasopisma
literackie, których nie ma
już całkiem, nawet na
horyzoncie, który ogarniam

oczyma, jest ich nie więcej
jak pięć. Co znaczy pięć?,
pięć kilo?, pięć ton, czego?,
węgla? Kto ostatnio widział
węgiel?, palił nim?, w czym?
Puste oko, ale wpatruje się
we mnie swoim pustostanem,
bo ja wzbudzam je swoim – o
żeż ty w mordę – jednym zdaniem.

Warszawa, 25.7.14


Niedzielny południowiec

Chodzi wszak o to, by
zawoalować. By zło
było widziane od strony
braku przykrości, by
każdy mógł chcieć to
powtórzyć i zarazem
nie móc. Nic poza
chceniem, żadna poza
nie wchodzi w grę, gdy
gra najczystsze piękno,
nie gra tego: jest. Sam
głód, niedoczyszczony,
kolportuje nam sny,
w których my, we
własnym ciele, ale
niewiele przecież trzeba,
by dochód stał się ciałem,
zatem my, we własnej wręcz
osobie skoligacamy się
ze zmarłym jako żywym
tym bardziej, im mniej
siebie chcemy, występujemy
na planie, w którym sklep
przedstawia sobą pustkę,
w którym pustka przedstawia
sobą sklep. Wszystko to
w ramach niedoskonałości
samego istnienia, któremu
niestraszny żaden mozół,
zwłaszcza widziany od strony
polepszenia. Kto chciał
dojrzeć do matryc, ten
zwariował, odpadł, teraz
gramy mu na nosie naukową
melodyjkę. Lecz chciał,
gdyż zwariował, nie zwariowałby,
gdyby od strony matryc
nie dobiegał głos z offu: Szalony,
kto chce dotrzeć do matryc,
niech mu Matka Ziemia
usunie się spod stóp deptających
kaszankę Tajemnicy. Już ostygły
włosy spalonych żywcem,
przywiązanych do swoich
poszukiwań jak władza
do swoich nieprawd. Chow-chow
topi się w upale i nie powiemy mu:
ogól sobie głowę, piesku,
zrób sobie ranę, piesku, wystaw
sobie, że nie masz nóg
ani języka, którym gasisz uparte
pragnienie. W dojściu do
matryc przeszkadza przedstawienie
teatralne, które każdego
hipnotyzuje: kobieta
goli sobie nogi, które
zarastają tak szybko,
że gdy jedna noga jest już
skończona, natychmiast
pojawia się druga, czy też może
pierwsza? Której nodze
przyznamy ostateczny prymat?
To pytanie nie schodzi z ust
osób mających pierwszorzędny
kontakt z naturą pytania.
Długotrwały kontakt z naturą
czegokolwiek prowadzi do
zdziczenia, stanu dzikości
nie sposób odjąć od kultury
bycia w związku, ta zaś przemawia
raczej za Rozumem niż za Stwórcą,
który mógłby przemawiać jak
człowiek odurzony mieszanką
tych albo innych korzyści. Z punktu
widzenia korzyści nic nie jest pewne.
Jeśli wyzerować ten punkt,
pewna jest korzyść z czegokolwiek.
W ten sposób odchodzimy
na tyle daleko od matryc, które
dążą jedynie do skupienia na sobie
naszych aspiracji, że w końcu
osiadamy na gruncie Matki Ziemi,
a ta nas nie wyrzuci, wręcz
przeciwnie: wzruszy ramionami
na nasz widok, pozwoli się
cieszyć rzeczami, które są, jak
synostwo, a jeśli kto jej każe
iść stać w kolejce, pójdzie
i będzie stać całymi godzinami,
bo noc i dzień to ona, a nawet
poranek. Zważywszy te
korzyści, nikt już nie dochodzi
o dalsze konsekwencje, zamęt
jest funkcją przekształcenia głosu
w nagłośnienie, czesania
w przeczesanie, powietrze
pełne jest światła, które pada
na stos kartofli puszczających
pączki, są to kartofle gruntowe,
a grunt to korzyść Mały, biały
domek w mej pamięci tkwi. Mały,
biały domek z końca świata drwi.

Warszawa, 28.7.14


Rozmnożenie

1.
Lepiej być pod rządami mocnych, słabi
zawsze nasrają nam do butów, choćby byli
kotami, które potem wyślemy na krawężnik.
Nie ma dnia bez rykoszetu, nie ma rykoszetu
bez zapłonu, „rwał się do boju”, mówiono,
a potem zmarł. W okropnych okolicznościach,
choć nadal zazdrościmy mu zgonu. Filmy
o matkach kobiet nie wchodzą do rozpowszech-
niania, kogo interesuje jakaś niania, jakaś mama?

Gdybyśmy byli w sądzie, to co innego, zadusiłam
niemowlę, w czasach pokoju. Przeciwstawiam się
tym gestem powszechnemu dziś rozmnażaniu,
które powoli, łagodnie, wiedzie nas ku kata-
strofie. Śpiewam: Syneczku, zamknij oczy,
abyśmy mieli ojczyznę, w której będę po tobie
płakała. Moja mała, spróbujmy to zrobić bez
zapłodnienia, ucieszy nas test ciążowy, a wtedy
podniesiemy głowy na słońce, świecące wciąż

jaśniej.

2.
To cudze rozmnożenie pozbawia nas
miejsca, gdzie my żyjemy? Nigdzie, nikt już
nie powie nikomu, skąd pochodzi ten cytat.
Filmy robione są dla rozmnożonych, mnożących
się, książkami wykładane są ściany, od których
odbija się muzyka rozmnożonych w nieludzkim
tempie, niemowlęta wkraczają do sklepów,
gdzie już w ich głowach kiełkuje mechanizm
wykluczenia, rosną zastępy ludzi grzęznących

po uszy we własnym mechanizmie. Właśnie
ma miejsce akt zapłodnienia, za chwilę wyjedzie
przed dom wózek z nowym niemowlęciem, co ja mam
zrobić?, czy mógłbym mu zaufać? Wszak wiem,
że wyrwie mi sprzed nosa ten ostatni chlebek, na który
już nie zapracowałem samym byciem sobą. Niech się te
dzieci bawią w wojnę, niech wabią motyle, ważki,
samoloty bojowe, niosące w ładowniach konsekwencje,
których z całą pewnością nie za wiele będzie.

Warszawa, 2.10.14

Adam Wiedemann – Trzy wiersze
QR kod: Adam Wiedemann – Trzy wiersze