Ojciec odlatywał, matka zostawała z nami

Ojciec odlatywał do ciepłych krajów, matka za róg domu,
zaledwie do sklepu. Tak rozmieniali się oboje na drobne
podróże; on prawie w zaświatach, ona ledwie sto kroków
przed nim. Była między nimi wojna, był też czasem
święty pokój.

Ojciec, gęsty od przeciwieństw, matka rzadko się odzywała,
jej obecność chroniła nas przed zatrutą atmosferą
i niedomówieniami. To nasze życie na huśtawce,
zabawa w głuchy telefon: kto z nich pierwszy
przemówi ludzkim językiem, kto sięgnie brodą
poza parapet i popatrzy na nas jak na dzieło miłości.
Albo uzna, iż wydajemy się ich wielkim życiowym błędem.

Matko, któraś jest z boleści prawdziwa powiedz
chociaż słowo, a uzdrowiona będzie dusza moja.
Ojcze, bez słowa pozwól nam oddychać zgodnie
z naszą wolą, a uzdrowione będzie ciało moje.
Boś ty jest ostatni ponad wszystkimi, a ty matko
pierwsza ponad ostatnimi. Niech każdy swoje niebo
przejrzy na wylot, a nie pominie szczegółu,
bo to co widzisz nie jest objawione, a jedynie kreską
ponad nami, a to co przeczuwalne jest zarazem światem
widzialnym i niewidzialnym, w sposobie odczuwania
dobra i zła, życia i śmierci.

Przyjmijcie nas do siebie, przytulcie do serca,
przekażcie nam swój oddech, bez słów
i bez tej sztucznej troski. Powiedzcie, że zawsze
byliśmy Waszym życiem, utrapieniem i boleścią,
ale także nadzieją na zmartwychwstanie,
na przyjście mesjasza, bo świat jest nieskończony
i nieprzenikniony jak cisza, krzyk i milczenie,
bo w tej rodzinnej eucharystii, każde z Was
na przemian staje się święte i dotykalne,
aż na wieki wieków, aż po nasz kres.

20/22/10/2015


Nie mam ci nic do zarzucenia mamo

Nie mam ci nic do zarzucenia mamo, oprócz szalika,
abyś nie przeziębiła gardła, migdały, to takie wrażliwe
miejsca, gdzie kończy się zdrowy racjonalizm, a zaczyna
zwykła chrypka, przecież pamiętasz goniłaś za nami
z ocieplaną kurtką, jak Królowa Śniegu, a my z ustami
pełnymi lodu udawaliśmy Kaia i Gerdę, pragnęłaś
zawiązać wszystko na ostatnią pętelkę, mówiłaś, że
doskonałość jest źródłem wszelkiej harmonii, a świat
uporządkowany łatwiej się wchłania i trawi bez szwanku
na zdrowiu, a życie w całkowitym ładzie z naturą jest
delikatnie mówiąc dysonansem będącym poza naszą
jurysdykcją, gdziekolwiek spojrzałaś, tam zamierał ruch,
nawet kurz przestał tańczyć w powietrzu, a pajęczyny
kamieniały w miejscu.

Nie mogę zapodziać cię w pamięci, bo narzucasz się sama,
tak cicho chodząc po pokojach, przeciągasz martwe rzeczy
na swoją stronę, rozsądzasz spory między przedmiotami
o użyteczność, reinkarnację i kształt ostateczny. A przecież
nudził cię minimalizm, otaczając się murem książek
budowałaś własną wyspę bezludną pośrodku słów, które
obnosiłaś na języku, które przed wiekami nasi przodkowie
ciosali w kamieniu lub wyżynali na skórze lub zapętlili się
w ich majestacie, brodząc od milczenia do zamilczenia,
w płyciznach pustosłowia, dialektyce autodestrukcji
albo wyrywano im języki, by nie mogli dać świadectwa
ani poświadczyć swoich racji na krzyżu, w kamiennej krypcie,
w rodzinnych grobowcach pełnych cichego światła

Nie mogę cię przełamać na pół, bo stoisz w oknie,
tak wyprostowana jak struna albo jelito sztywniejące
na słońcu, w świetle dnia wyglądasz na wyższą, tak jest,
kiedy człowiek patrzy przed siebie, z tym ciągłym złudzeniem,
że poznaje istotę życia, smak przemijania, upływ czasu,
zanurzony w tym dziwnym żywiole próchna i rozkładu,
sądząc, że królestwo tego świata ma swą stolicę
pomiędzy mrowiskiem, a pobliskim wzgórzem, między
kołyską, a cmentarzem, gdzie schodzą się żywi i półżywi
a jeszcze nie zmarli, by drzeć czyśćcowe pierze na
madejowe łoża i zamieniać epitafia na wiersze.

21/09/2015


Kiedy zamieszkał u nas rilke

Od kiedy zamieszkał u nas Rilke chodziłaś na palcach,
odwracałaś strony rękawiczką, żeby nie zostawić śladu,
ścierałaś łokciem pył z jego rękopisów. Nasze poddasze
było wtedy zamkiem o stu pokojach i stu korytarzach
wiodących na drugą stronę świata. Przekręcałaś klucz
i wtedy to, co niewidoczne uzyskiwało materialny wygląd,
nawet fusy po kawie stawały się na powrót ziarnem.
Kiedy roznosił atrament po całym domu wydawało się, że
płyniemy z podniesionymi żaglami po sinoczarnym morzu.
Kiedy czytał na głos nowe jeszcze ciepłe wiersze
wstrzymywaliśmy oddech, zakręcając wodę by nie odmierzała
czasu, on i tak codziennie przeciekał nam przez palce.
Przez sen nazywałaś go tak jak księżna Taxis „Doctor Seraphicus”,
ale Wenecja jaką wyśniłaś była suchą spękaną mierzeją
po której spacerowali malarze oślepieni przez wschód słońca.
Tak jest jak wchodzi się do świata wierszy, przeżuwa metafory
pospołu z chlebem umoczonym w mleku; jego biel jest zimna
niczym szpitalne ściany. Czyż nie jest tak, że zamykamy się
w nich odżegnując się od naszych ziemskich dzieł, szydzimy
z utraty pamięci, zmysłów lub powonienia. A przecież ogrody
zapisane na ścianie mleczem, związały się z naszym domem,
aż do ostatniego kwitnienia

Rilke siniał w twoich objęciach, a właściwie ulatniał się
powoli rozwiązując skórę jak zwykle robią to węże, alegorie
zupełnie go wykańczały, podobieństwa zaganiały w mroczny kąt
pod parapetem. Był coraz niższy, zwijał się w sobie niczym dywan,
pisał: „nie mogłem być dzieckiem szczęścia, gdyż nie miałem dzieciństwa”,
a wiadomo, iż tylko dziecko może dotknąć praistoty poezji,
zagnieść metaforę jak gryps i połknąć w czasie kolejnego widzenia,
powtarzając, że najcięższym więzieniem jest wyobraźnia.
Tego wyroku nie można odwołać, jedynie ograniczyć pisanie
do minimum, łącząc się ze światem telepatycznie
albo za pomocą pustej szklanki, śledząc zza jej wątłego ciała
księgi godzin, dni i lat wiedząc, że pamięć ocala
tylko pokreślone fragmenty, a resztą…
zajmą się lęki zakopane w nas żywcem,
z ustami pełnymi ziemi będą świadczyć przeciw nam
nawet po tamtej stronie.

16/10/2015


Próby…

Próbowałaś matko leczyć ludzi metodą miłości,
odebrali to jako słabość. Starałaś się sklejać
ich pękniętą psyche, uznali, że jesteś ledwo zarysowana.
Stawiałaś im pasjanse, lecz wyroki kart były prawdziwe,
oczekiwali bajek lub cudów. Cerowałaś ich
dusze, z rękawów swetra wysypywał się piasek.
Patrzyłaś im prosto w oczy; zamykali je
uciekając w sen. Stukałaś w ścianę, chowali głowy
głęboko pod poduszkę. Nie było takiego światła,
którego nie nazwali by ciemnością, nie było takiego szeptu,
którego nie zamienili by w krzyk. Kiedy szłaś na palcach,
sypali kamienny żwir. Trzymałaś rękę na pulsie czasu,
przeciekał im przez palce. Kiedy wystarczyło jedno tchnienie
rozniecali ogień martwym oddechem. Czystą prawdę
nicowali na opak przez pokłady pustki, uśmiercali
nadzieję, mając próchno za fundament wszystkiego.
Kiedy byli o krok od bram domu, zamurowali drzwi,
pogubili ścieżki prowadzące ku światłu. Cały czas
byli sobie obcy, do momentu, gdy opuściło ich życie
niepostrzeżenie, bez żadnego widomego znaku.
Teraz śledzą każdy krok ziemi, każdą szczelinę
przez którą mogą pozdrowić wschód słońca.

21/10/2015

Gabriel Leonard Kamiński – Cztery wiersze
QR kod: Gabriel Leonard Kamiński – Cztery wiersze