1

Łóżkowe pieszczoty ograniczyli do minimum. Wychodzili z hotelu wcześnie, zaraz po lekkim śniadaniu. Ona wolałaby dłużej brać prysznic, dokładniej umalować powieki. On zachęcał do pośpiechu,  przekonując, że na urlopie szkoda czasu na przeglądanie się w lustrze. (Poza urlopem też, o czym przez delikatność wolał jej nie mówić).  Krążyli po mieście, przecinali eleganckie place z pomnikami, robili sobie zdjęcia na promenadach, schodzili i wchodzili po tysiącletnich schodach, zaglądali w zaułki, nie do końca wierząc, że miasto jest prawdziwe. A może lepiej: że prawdziwa jest ich obecność w tym mieście.

Codziennie szli na most, ten sam, który znali z niezliczonych fotografii. Duma dziewiętnastowiecznych konstruktorów, wizytówka miasta. Lubili stawać jego wyższym poziomie, dokładnie pośrodku, skąd mieli widok na oba brzegi rzeki. Nastawiali twarze do słońca, łapali ciepłe podmuchy znad Atlantyku. Nie tańczyli jak panowie i panie w Avignone. Ale byli szczęśliwi, wystarczyło spojrzeć na ich czule złączone dłonie.

A więc znaleźli miasto, które ich oczarowało. Białe domy kaskadowo, trochę bezładnie schodziły do rzeki, aby wzdłuż jej brzegu ustawić się w karnym szeregu. Po drugiej stronie wody wzrok przyciągały  połacie czerwonych dachów magazynów z dojrzewającym winem. Tramwaje sunęły po moście, potem bezszelestnie znikały we wnętrzu góry porośniętej miastem. Kamienice, kościelne wieże i pałace z wielkimi oknami stały nieruchomo jak wiekowe drzewa, melodie kurantów udawały ptasi śpiew.

Odurzeni wolnością schodzili z mostu, na nowo szukali swoich ścieżek w gęstwinie domów, zadzierali głowy w górę zwabieni głosem gołębia albo terkotem plastikowego wiatraczka przymocowanego do balustrady domu. Jedli gorące kasztany z papierowej tutki, podziwiali ceramiczne płytki na elewacjach, podchodzili do fontann. Kiedy padało, zwiedzali muzea i kościoły. Ona krzywiła się na pomieszanie stylów i nadmiar dekoracji, on, z zawodu lekarz, w barokowych opuchliznach i nawarstwieniach widział przejaw przejściowej choroby. Cywilizacja europejska, mówił jej, zachorowała kiedyś na niespodziewany nadmiar obfitości. Później przyszły inne choroby.

Do obiadu zasiadali w miejscu zacienionym, na przewiewnym tarasie, z którego mieli widok na czerwone dachy i rzekę. Jedli ryby, pili lokalne wino, sprawdzali w przewodniku słówka, aby do podziękowań za posiłek dodać jakiś komplement pod adresem kucharza. Ona na deser zamawiała ciastko z owocowym nadzieniem, on zadowalał się podwójną kawą. Małe łodzie z turystami płynęły po rzece,  dzieci ubrane w jednakowe stroje maszerowały nabrzeżem,  powiewały proporczyki, popiskiwały mewy. Miejscowi schodzili się na wino, na stolikach obok kieliszków rozkładali plansze z warcabami albo karty do gry. Kelner  regulował trzeszczące radio, ktoś przy sąsiednim stoliku głośno mieszał kawę łyżeczką. Mimo gwaru, nie chciało im się opuszczać tego miejsca, on wygodniej rozsiadł się na poduszkach, ona zdjęła buty, chłodziła stopy opierając je o kamienną posadzkę. Patrzyli i nasłuchiwali. Ona nazywała to zanurzeniem w trwaniu. On bliższy był opinii, że to przemijanie. Uśmiechy nie schodziły im z twarzy.

2

Rano kawa w cieniu kamienicy obłożonej ceramicznymi płytkami, potem gorące kasztany z ulicznego piecyka,  spacer pochyłą ulicą, po której jeżdżą tramwaje, na jej końcu miejskie targowisko, które tutaj nazywa się mercado. Wbrew egzotycznej nazwie, budynek wygląda całkiem pospolicie. Piętrowy czworobok z zadaszonymi loggiami i dziedzińcem przeznaczonym na stragany i kioski. W wejściowej bramie za szybą obrazek madonny, pod nim kwiaty i wypalone świeczki, niektórzy z wchodzących na ten widok przekładają torby z prawej ręki do lewej, żegnają się znakiem krzyża, nie zwalniają kroku, dlatego końcowe Amen wypada naprzeciw stoiska z rybami. Nic w tym niestosownego, ryba to chrześcijański znak.  Za plecami sprzedawczyni okutanej w dwie polarowe bluzy ściana wyklejona plakatami z lokalną drużyną piłkarską. Futbolowa pasja właścicielki stoiska sięga lat  siedemdziesiątych, wskazują na to stroje i fryzury piłkarzy.

Kupujących niewielu, ci którzy przyszli mogą przebierać w owocach, ciętych kwiatach i warzywach.  W szklanych gablotach słodkie ciastka, batoniki, i gazowane napoje, tuż obok kilka pękatych mis z oliwkami i dojrzałymi serami, nie brakuje wołowego udźca zawieszonego tuż pod sufitem.  Potwierdzeniem różnorodności jest papuga pokrzykująca w klatce. Tutejsza żywa maskotka, z pewnością nie towar na sprzedaż.

Z drugiej strony dziedzińca strefa rzeczy niejadalnych:   pamiątkowe kubki, kuchenne ręczniki z emblematami, domowe kapcie, wyszywane obrusy, używana odzież oraz wyciągnięte ze starych szuflad sztućce i zakurzona porcelana. Wśród nakryć głowy berety i damskie kapelusze. Znoszone, ale mają swoich nabywców. Nie, to nie nabywcy. To starzy znajomi sprzedawcy. Przyszli żeby się przywitać, rzucić okiem na drobiazgi zapamiętane z dzieciństwa. Sprawdzić czy czegoś ubyło. Są w tym wieku, że ciągłe ubywanie przestało  ich zaskakiwać. Torby z zakupami stawiają na posadzce, zaznaczając w ten sposób, że gotowi są na dłuższą rozmowę.  Nie rozumiem ich języka, jednak domyślam się, o czym mówią.  Starzy ludzie wszędzie mówią o tym samym.  Zobacz jaka licha marchewka, kiedyś ładniejszą tu kupowałem. Pomarańcze kwaśniejsze niż zwykle, nawet winogrona nie są już tak słodkie jak bywały, hm… może to starość tak smakuje.

Wiesz, mnie też coraz trudniej chodzić po schodach. Znałeś moją sąsiadkę Laurę, jutro wybieram się na jej pogrzeb, dobry Bóg zesłał na nią złośliwego raka, z cmentarza wrócę autobusem, no tak, bilety podrożały, drugi raz w tym roku. Ale przecież pieszo nie dojdę. Życie staje się nie do zniesienia, wczoraj słuchałem radia, mówili, że cywilizacja pędzi w niewłaściwą stronę. Na ziemi jest za dużo ludzi i w ogóle za dużo jest wszystkiego. Oprócz jedzenia, bo tego akurat jest za mało. A ma być jeszcze mniej. No idę już. Po południu mecz w telewizji, nasi na pewno wygrają.

Mirosław Drabczyk – Obrazki z podróży
QR kod: Mirosław Drabczyk – Obrazki z podróży