wsi spokojna

jeszcze są sielskie wsie gdzie zamiast zapachu
tui i świerków rozchodzi się smród obornika
zamiast betonowych płyt podwórza – błotnisty raj
dla drepczących kaczek
a z parownika kipi woda od resztek ziemniaków

jeszcze są wsie gdzie jesienią pachną łęty
i górajki do pieczenia kiełbasy
Azor leży do góry brzuchem
wyczekuje aż ktoś go podrapie

gdzie nikt nie czeka na unijne dopłaty
traktor z nawigacją – bo czyż można zgubić się
na własnym polu

jeszcze są wsie gdzie czas zasnął
pod drewnianym płotem


(nie)sprawność

I. chłopiec

ma duże oczy i usta w podkówkę
kiedy czeka go nieznane
na przykład pani na krześle
w okolicy ławki
trzeba go obłaskawić przekupić
żeby przemycić wiedzę

gramy
w wiadome i niewiadome

coraz bardziej ufa – tylko nie wiem
czy bonusom czy mnie

malujemy niebo ze słońcem jako sztafaż
plażę z mostem – na nim chłopiec trzyma piłkę
ma zdrowe ręce
i nogę

linia horyzontu zbiega się z linią
na głowie – blizną
rozdzielającą sprawność

II. z dzienniczka ucznia

to takie proste – zatemperować kredkę
zawiązać but
wypowiedzieć głoskę
zapisać równym szlaczkiem
codzienność w szkole
tak żeby mama się nie martwiła
kim będę gdy dorosnę

zapiąć na suwak bluzę
albo piórnik
pełen bajecznych kredek
żeby nikt nie dokuczał
nie skarżył – on znowu
i żeby każdy chciał stać ze mną
w parze

wszystko jest łatwe
albo dużo łatwiejsze
pod warunkiem
że ma się zdrowie


na wstecznym

gdyby wysilić pamięć cofnąć zegary
zejść do piwnic strychów po szczeblach wstecz
odpajęczyć obrazy oddrapać wszystkie rysy
i wyjąć zadry – nadać sprawom bieg zamiast amputacji
może wtedy dziecku mieszkającemu wewnątrz mnie
głos nie wiązłby w krtani

zamiast rytualnych krzyżyków na drogę
rowerem butem – czymkolwiek
byle dalej od siebie
jakby ucieczka mogła zdjąć maskę
wytopić sól spod powiek
zrobić z niej leczniczą lampkę wzmocnić
dopływ sił witalnych uporać się z cieniami
wiszącymi w głowie jak niedoprane pranie
spetryfikowane na amen
gdyby stanąć oko w oko
ramieniem otoczyć chude plecy
powtarzać mantrę – strachy na lachy – półgłosem
odganiając neurozy z odbić zaszybionych luster
odrysować wszystko palcem na opak
odpętlić złe słowo i dotyk

być może mała dziewczynka dorosłaby
do kobiety


podniebnie

babka podcinała lotki kurom
żeby nie latały wysoko
tak jakby skrzydłem mogły strącić
kawałek nieba
na dwóch mszach zabrakło ojca
zawsze to ewenement

nie odbierał moich telefonów
nie oddzwaniał – coś na zasadzie
trzymania psa na krótkiej smyczy
a nuż się zmartwi zawyje zaszczeka
położy się na wycieraczce
wyliże podbity fioletem łokieć i oko
(znowu zajmował się tym czym nie powinien
w swoim wieku)

szukam punktów zaczepienia
prostych odbić luster sprawdzam
gładź skóry coraz bardziej podobnej
do tych ze starych fotografii
zmęczonych czasem i udowadnianiem
że nie obrosły w pióra

prostuję kręgosłup napęczniały od naczyń
rodzinonośnych
babka nie wiedziała że brak latania
bywa gorszy od chodzenia po ziemi


głodne dusze

wyglądają z okien starych domów 
kiwają palcem chodź
przez uchylone błękitne drzwi
ze zdartą czasem farbą
niczego nie przesuwam
nie dotykam jakby muśnięcie
bezcześciło pamięć

jeśli dobrze się wsłuchać
można usłyszeć resztki rozmów
szuranie buta

pytasz czemu fotografuję
obdarte ściany krzesło
ze złamaną nogą
stół
na którym królował krucyfiks z obrazkiem
na podorędziu różaniec – zdrowaśmaryjo
szeptane wargami niosło się echem po domu

bo stare domy są jak
cmentarz
umarłe tylko z wierzchu


smaki

I. słony

już w łonie matki trzymałam kurczowo pępowinę
niczym himalaista linę na wierzchołek
choć prawdziwe szczyty pojawiły się
dopiero poza brzuchatym nieboskłonem
rozdartym jednym cięciem skalpela

podobno nie chciałam żyć podłączyli tlen
wtłaczając introwertyczną skłonność
zamiast przestrzeni wyssanej z krwią matki
(do dziś nie znoszę wyciągów krzesełkowych)

oto jestem – bosa baletnica na ostrzu lodu
z hartowaną solą w oku

II. słodki

wczesnym latem w czerwcowy dzień
wystroiłam się w biel sukienki z halką
na kolistym fiszbinie
a włosy mieszały się z tiulem kiedy spadł
deszcz – pada źle wróży
żebyś nie płakała całe życie

III. gorzki

mam posrebrzone skronie
jakby czas niechcący pomazał pędzlem
przód czoła a wokół oczu zapętlił pajęcze gniazda
z czarnymi onyksami w błękicie

porowaty język zamiast słów
odsłonił szczeliny na których zawisł
biały nalot jak śnieg na grani zastygłej
z goryczy pragnienia

Wioletta Arleta Jaworska – Sześć wierszy
QR kod: Wioletta Arleta Jaworska – Sześć wierszy