Holly Go

Ty z prawej strony i ty z lewej strony mego mopsopodobnego tyłka.

Jesteśmy nad jeziorem, wprawdzie nie nad samą wodą, ale i tak trzymacie mnie – ty z prawej strony, ty z lewej strony mego mopsopodobnego tyłka – niczym kolorowe boje ratunkowe, żebym nie odpłynęła do chmur.

Albo jak betonowe buty. Prawy but. I lewy.

Kup mi kauczukową piłkę z maszyny.

Kup mi pokrowiec na smartfona z maszyny.

Mamo, to jest oszustwo, chciałam pokrowiec, a wypadł breloczek. Chodź, spytamy pani przy kasie, czy można zmienić. Nie, nie można, maszynę obsługuje firma z Lublina. Mnie też tak załatwili (pojawia się głos z boku), pozwać by tych oszustów. (Coraz więcej głosów z boku). Powinna być kartka z ostrzeżeniem!

Robi się duszno. Ale udało nam się zwiać.

Niestety, z breloczkiem, nie z etui. Więc frytki na pocieszenie, mała saszetka keczupu już dwa złote. (Przez chwilę czuję się bardzo, bardzo lekka, ani ciebie z prawej strony, ani ciebie z lewej strony mego mopsopodobnego tyłka. Marzę o wietrze, lecz wiatr nie wieje.

Nie odlecę.)

Potem nad wodę. Tam jest zaledwie czyściec, ale i tak trzeba przejść przez promenadę, przez piekło. Tulę do prawego boku cię, a ciebie – do lewego. Dzieci, pobawimy się w chowanego. Pamiętacie tę kurę z bajki, która myślała, że nikt jej nie widzi, gdy ma zamknięte oczy? No właśnie. To i wy zamykacie, na trzy. Zaprowadzę was nad sam brzeg.

Już się nie nabierzecie. Rok temu jeszcze działało.

Magnesiki, okulary, tandetna biżuteria, pareo z firanki, wata cukrowa, różowe maskotki, możliwość wypożyczenia gokarta z prawej strony mego mopsopodobnego tyłka.

Kiosk z superzingsami, brama do wesołego miasteczka, automat mierzący siłę uderzenia, fotobudka, skrzynie resoraków z lewej strony mego mopsopodobnego tyłka.

Kup mi. Kup mi. Kup mi.

Kupmi.

Oboje są opaleni na karmelowo. Oboje pewnie pachną karmelem (złudzenie, nie da się czuć ich z tej odległości). On w białym T-shircie, to dodatkowo podkręca opaleniznę. Ona w czerni: czarny pas na dole – spodenki (płaski, jędrny brzuch), czarny pas na górze – top.

Na moment zwierają się w przyjacielskim uścisku, tacy młodzi, i odfruwają, każde do swoich spraw.


Rekinowanie

Wiatr co jakiś czas przywiewał zapach gówna i zastanawiałam się, jak można znajdować przyjemność w leżeniu na brudnej plaży. Nawet jeśli od ziemi oddzielał leżącego koc lub ręcznik. Brudna plaża BYŁA.

Łódki zacumowane przy pomoście nazywały się: Brajanek, Tytanowy Janusz, Piękny Roman, Czesio, Halyna i Pani Grażyna. True story. Straciłabym chyba do siebie szacunek, gdybym wymyśliła coś takiego.

Siedziałam na brzegu w czerni. Słońce spłaszczało mnie swoją wielką łapą; nie wzięłam nic na głowę, upał wbijał w ziemię. Z powodu okresu nie mogłam wejść do jeziora. Gdybym jednak mogła, też bym pewnie nie weszła: przywołałabym menstruację siłą woli. Naturalne zamknięte zbiorniki wodne od lat przyprawiają mnie o dreszcz obrzydzenia – iluż to rodziców radzi swoim bąbelkom, by w razie potrzeby wysikały się do jeziora, jak tłusta musi być warstwa kremu do opalania przygniatająca lustro wody.

Moje dziecko szalało z ojcem na płyciźnie; oby tylko nie odziedziczyło po mnie tego całego spektrum wstrętu do rzeczywistości, w której ktoś był, czegoś dotykał, krążyły kropelki ślin i strzępki naskórków, milimetry drażniącej sierści, włosów, aury innych stworzeń. Syn wciąż miał to widmo przed sobą: jako dziecko opiłam się przecież wody z różnych jezior, brodziłam po mulistych dnach rzek, czekałam, aż z Bałtyku odpłynie plama mazutu, tak chciałam pływać. Tak bardzo chciałam pływać. Oby on nie bał się pływać.

Tymczasem mogłam zająć się skórą: ufałam, że nikt z boku nie patrzył, tak jak i ja nie patrzyłam, choć słyszałam.

Mam bardzo dobrą skórę do rozdrapywania, zwłaszcza na ramionach i przedramionach. Bardzo, bardzo dobrą: długo się goi, składa się z malutkich grudek, które, gdy odpowiednio ścisnąć, wypuszczają z wnętrza białe niteczki. Czasami taka grudka robi się potem czerwona, coś się w niej zbiera, więcej niż na początku, trzeba to coś codziennie wypuszczać na powietrze, wokół byłej grudki zaczyna pojawiać się krążek o średnicy mniej więcej pół centymetra, jeśli się jeszcze trochę podrapie, krążek nabiera lekko fioletowego odcienia. Jak go potem zostawić, tak na dzień, zaczyna się marszczyć do wnętrza: mały wulkan. I tworzy się strupek, taki jeszcze zupełnie świeży, nie jakiś zaschnięty, choć już blisko do płaszczenia, do blaknięcia. To jest ten moment, gdy wiem, że już nie powinnam, ale się nie powstrzymam: po podważeniu strupka nie ma małego wulkanu – jest prawdziwa, brzydka, ropiejąca rana. Rana, którą muszę zakrywać ubraniem albo drugą ręką. Rana, która nagle urosła na tyle, że ludzie o nią pytają. Którą muszę polewać wodą utlenioną (jeszcze się pieni przez jakiś czas, czuję niepokój, bo skoro się pieni, to znaczy, że wdało się zakażenie).

A potem zapominam: rozmywa się, jeśli było naprawdę źle, zostaje blizenka.
Pani z pudełkiem ostrożnie kruche.
Gumowe lamy. Koła ratunkowe, pontony.
Kapsle na dnie.
Idiota kąpie psa.
Rozdrapuję
ale żeby tak od rodzonej matki
Pola Reutt – Dwa krótkie teksty
QR kod: Pola Reutt – Dwa krótkie teksty