Groby dziecinne[1]

Granatowy bus z przyciemnianymi tylnymi szybami, samochód, którego stan techniczny pamiętał początek lat Nowego Milenium, zatrzymał się tuż przed cmentarną bramą. W Miasteczku dochodziło właśnie południe, przepełnione świeżym, wiosennym powietrzem wypełniającym aleje pełne kasztanowców. Dwóch smutnych pracowników szpitala psychiatrycznego: rosłych mężczyzn o rozbudowanych barkach opuściło auto, korzystając z momentu chwilowej przerwy sięgnęli po grube papierosy bez filtra. Tylnie drzwi otworzyły się z hurgotem, a przez nie wyszedł na zewnątrz starszy pan, przy współpracownikach wyglądał jak ich dziadek ze starych, rodzinnych fotografii. Doświadczony lekarz udał się prosto w stronę kłutej, wysokiej bramy, zmieścił się w jej delikatnie uchylonym skrzydle. Silne promienie słońca przebijały się przez potężne gałęzie drzew, mężczyzna poczuł jak blask pada na jego przerzedzone włosy, tworząc swego rodzaju aureolę. Przyspieszył nieco kroku, pozostawiając w tyle dwóch współpracowników, a trzy alejki dalej grabarz prowadził nierówny pojedynek z suchą i zbitą ziemią. Przygotowywał miejsce na kolejny w tym roku pochówek, z jego osobistych wyliczeń wynikało, że będzie to już dwieście sześćdziesiąty czwarty od początku roku.

„Którędy na groby dziecinne”? – zapytał lekarz, wyciągając chusteczkę higieniczną, którą wycierał sobie spocone czoło.

„Groby dziecinne cały czas prosto, pod samym murem i w prawo” – odpowiedział zdyszany grabarz, spluwając energicznie śliną w której widoczne były ślady czarnej ziemi.

Lekarz poczekał jeszcze pół minuty na swoich współpracowników, kiedy zrównali się z nim, odrzekł głośno:

„Ruszamy, cały czas prosto aż do muru, potem w prawo. Przygotujcie kaftan Panowie”.

Dziś obudził się sam z siebie, nie potrzebował do tego budzika. Zerknął na głośno tykający szary zegar ścienny – dziesięć po ósmej, dobry czas pomyślał. Został w łóżku jeszcze kilka minut, rozciągnął się leniwie po czym usiadł na łóżku po turecku. Bez pośpiechu opuścił najpierw prawą stopę, którą postawił na beżowych, zimnych panelach. Kultywował swój codzienny rytuał – wstawał prawą stopą, zdawał sobie sprawę, że rządził nim przesąd, nie przeszkadzało mu to. Szybka toaleta, nalanie świeżej wody do elektrycznego czajnika, dotknięcie guzika uruchamiającego proces gotowania, w tym czasie płukał w zlewie blaszany, czarny garnek, który wypełniał do połowy zimną wodą, następnie kładł go na największym palniku i odkręcał gaz. Po kilku minutowym nagrzaniu wody wrzucał do niego dorodną część kiełbasy, w czasie kiedy śniadanie się samo robiło, on pospiesznie suszył głowę w otwartej łazience.

Wychodząc do pracy już od dawna nie czuł satysfakcji. W drodze wspominał pierwsze dwa lata spędzone jako wychowawca w placówce wsparcia dziennego dla dzieci i młodzieży, zdawał sobie sprawę, że był to jeden z najlepszych okresów w jego życiu. Mnóstwo odwiedzających go wychowanków, odbieranie dzieciaków z pobliskiej szkoły, niekończąca się pomoc w odrabianiu lekcji, a w nagrodę rozgrywanie zaciętych spotkań na stole z piłkarzykami czy ekranie płaskiego telewizora. Prowadzenie rozmów z odbierającymi swoje pociechy rodzicami stanowiło punkt kulminacyjny czasu pracy, dając wyraźnie do zrozumienia, że zbliża się godzina zamknięcia placówki, a co za tym idzie, czas beztroski i wolności. Jeśli można nim nazwać fakt łączenia pracy ze studiami.

Zadowolenie i przeświadczenie życiowego powołania bezpowrotnie minęło wraz z pewnym przeklętym nietoperzem zjedzonym gdzieś daleko od Miasteczka, na nieznanym azjatyckim bazarze. Wielokrotnie wyobrażał sobie ten moment, kiedy w koszulce z żółtym logiem Batmana wytrącą Chińczykowi z ręki szaszłyk z zakażonego mięsa, ratując przy tym ludzkość rozmieszczoną na całym globie. W swoich fantazjach widział dziękujących mu przedstawicieli poszczególnych narodów, oddających mu szczery hołd, rzucając pod nogi stosy jednorazowych maseczek. W roli wyzwoliciela sprawdzał się idealnie, jednak gorzej funkcjonował w otaczającej rzeczywistości. Zamknięcie dotychczasowego miejsca pracy uderzyło go mocno, a zarazem z zaskoczenia. Jeśli kiedykolwiek po rozmowach z Dziadkiem, który wyczynowo trenował boks z Czarodziejem Ringu, marzył, żeby wziąć udział w prawdziwej, mistrzowskiej gali, gdzieś w Stanach Zjednoczonych, a najlepiej w Madison Square Garden, dzisiaj odczuwał skutki przegranej walki, zakończonej ciężkim nokautem.

Aleje cmentarne pokrywały nierówne kamienie, lekarz przez chwilę przyglądał się ścieżce wypełnionej kocimi łbami, wyłuskując wzrokiem bardziej interesujące okazy minerałów, zwracając uwagę na ich rozmiar i kształt. Prym wiodły owalne, szaro-czerwone kamienie naznaczone drobnymi kropkami w odcieniu czerni. Z pod stóp przeniósł zainteresowanie na mijane pomniki. Szczególne uznanie wzrokowe poświęcał starym grobom zasłużonych obywateli Miasteczka: żołnierzy II wojny światowej, dygnitarzom czy sportowcom. Zupełnie nie dostrzegał tego, co działo się na bocznych, zapomnianych stronach cmentarza. Tam grupa trzech młodych mężczyzn pochodzenia cygańskiego obchodziła pomniki zgarniając z nich rzucające się w oczy wiązanki, pakowali je do czarnych worków na śmieci, a potem w pośpiechu pokonywali wysoki mur otoczony z lewej strony pasmem zielni przynależnym do miejskiego zalewu. Bliskość akwenu sprawiała zarządcy cmentarza niejednokrotnie uciążliwy problem. Przechodzące przez Miasteczko ulewne deszcze powodowały, że wezbrana w zalewie woda podmywała teren nekropolii. Wtedy w lokalnej prasie pojawiały się artykuły opatrzone odpowiednimi zdjęciami pływających trumien.

Stał teraz naprzeciwko dwupiętrowego budynku otoczonego cienkim, zielonym ogrodzeniem. Przyglądał się niecierpliwie, znając na pamięć rozmieszczenie poszczególnych pomieszczeń, chciał wiedzieć, czy coś się aby nie zmieniło. Dla niego zmieniło się wiele: redukcja etatów. Pracownicy doświadczeni stażem mogli spokojnie dobić do upragnionej przystani z napisem EMERYTURA, młodsi – w tym on – kuszeni byli przez śpiewające syreny zapraszające do podjęcia pracy w fast foodowych barach. W Miasteczku wychodzono z założenia, że nikomu nic się nie należy, chyba że przez trzydzieści lat pracuje w jednej i tej samej firmie, niezależnie czy się do niej nadaje bądź sugerując się kluczem partyjnym, zatrudniając co rusz nowych pociotków i pobratymców, nie zwracając uwagi na wykształcenie. Niestety, nie wpisywał się w żaden z powyższych elementów. Mówi się trudno.

Bezrobocie. Godziny spędzane na próżno w urzędzie pracy doprowadzały go prawdziwej rozpaczy.

„Taki Pan młody i nie znalazł Pan żadnej oferty dla siebie…”

„Tak to jest jak się wydziwia…”

„Za komuny w Pana wieku to za brak roboty od razu do mamra…”

„Efekty bezstresowego wychowania…”

Słowa przebijały jego duszę na dwadzieścia jeden nierównych kawałków, przechodziły przez ciało i zatrzymywały się na dłużej w pokoju o numerze dziewiątym. Na jego połyskujących, jasnobrązowych drzwiach z migocącą w świetle żarówek srebrną klamką, widniała tabliczka z napisem MÓZG. Zaczynał od ziołowych tabletek na spokojny sen i wyciszenie negatywnych emocji, jednak z czasem zawodziły one pokładane nadzieje. W lokalnych aptekach nie widział szansy na zdobycie czegoś silniejszego, co pozwoliłoby ukoić drzemiącego w jego umyśle lwa.

„Od czego zatem jest Internet”! – pomyślał ochoczo.

Zamawiał kolekcjonerskie pastylki o śmiesznie brzmiących nazwach. Z uśmiechem na ustach czytał cholerne formułki znajdujące się z drugiej strony opakowania: „produkt kolekcjonerki nie nadaje się do spożycia”. `

Słońce świeciło coraz mocniej. Starszy lekarz miał wrażenie, że na cmentarnych alejach panuje bezwietrzny zaduch. Pogoda w trakcie poszukiwania przez trzech mężczyzn grobów dziecinnych wariowała, podobnie jak pensjonariusze szpitala znajdującego się w leśnej otchłani. Jeszcze tylko minuta, przed nimi boczna strefa cmentarza, tam znajdowały się małe pomniki, przypominające kształtem kołyski, betonowe i nieruchome. Zbyt niepasujące do reszty, nieprzystające do obrazu cmentarza i jednoznacznie kojarzącym się nim nieuniknionej starości.

 Stanęli na znak nie rzuconego rozkazu. Lekarz, delikatnie wychylony do przodu, a tuż za nim dwóch korpulentnych mężczyzn. Trzy pary oczu wpatrywały się teraz z nieskrywanym zdumieniem w młodego mężczyznę, pięknego dwudziestoletniego, przebranego w strój szarego (kiedyś białego) królika wielkanocnego o ogromnych, pluszowych uszach spadających prawie do pasa. Trzymał w rękach łopatę ze zbutwiałego drewna, jeszcze przed chwilą wykopywał nieduży dół, przesypując suchą ziemię. Na widok ubranych na biało mężczyzn uśmiechnął się szeroko mówiąc: „Dzień dobry, wesołych świąt”.

Minęli cmentarną bramę, starszy lekarz ruchem głowy wskazał, co należy zrobić z Królikiem, pracownicy szpitala psychiatrycznego wpychali mężczyznę do samochodu. Będąc w kaftanie bezpieczeństwa nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Bezwiednie oddał się ich woli. Nie miał siły walczyć, nie chciał. Lekarz stał chwilę trzymając się jedną ręką zabudowania cmentarza, w drugiej trzymał papierosa, zaciągał się chaotycznie. Obrócił głowę, rzucił okiem na wysoki krawężnik: siedzieli na nim trzej Cyganie, rozmawiali w niezrozumianym języku, a jeden z nich wyciągał z czarnego worka na śmieci poskręcane wiązanki, wykładając je na betonową posadzkę.


Patyna

Zawsze bałem się windy. Zgrzytającego, metalowego potwora, na sposób niby magiczny zmieniającego położenie między kolejnymi piętrami. Postrachu blokowisk – wieżowców z wielkiej płyty, budowanych w latach siedemdziesiątych XX wieku jako przykład zachodnich dążeń społeczeństwa. Ówczesnych wież, zarówno radości jak i samotności – zgodnie z przesłaniem pewnej piosenki[2]. Zrywając kolejną warstwę pstrokatej tapety natrafiłem na wyryty w betonie ciąg cyfr – 1-9-7-4 – numer pesel tej ogromnej bryły, należącej do bliźniaczych kopii.

Stoję, a wokół mnie pulsuje charakterystyczna szpitalna zieleń, próbuje zamknąć mnie, naciera z czterech stron świata. Odór olejnej farby dostający się do nosa powoduje monotonne drganie w skroniach, przenika mnie zimno, choć na zewnątrz trwają nieprzerwalnie najprzyjemniejsze z dziecięcych dni, przepełnione beztroską i zabawą. W tym roku lato wyjątkowo rozpieszcza, upał zagląda do niemal każdego kąta, inwigiluje obywateli Miasteczka nie pozwalając o sobie zapomnieć. Kiedyś w telewizji podejrzałem fragment starego, czarno-białego filmu. Aktorzy mówili w śmiesznym, a zarazem przyjemnym języku, próbowałem go potem naśladować, ale nie wychodziło. Dziadek mówił, że to po czechosłowacku, ale chyba nie istnieje już taki kraj. Bohater z ekranu, przeświadczony o nieustającym obserwowaniu i podsłuchiwaniu swoich ruchów, starał się oszukać za wszelką cenę system komunistyczny. Cieszę się, że urodziłem się już w innych czasach. Po dekadzie dowiedziałem się, że oglądałem fragment Ucha[3] Karela Kachyni i uznałem Czechosłowacką Nową Falę za znaczące zjawisko w historii Europy Środkowo-Wschodniej.

Gdzie ta winda? Nie dość, że cholernie boję się nią jeździć, to jeszcze robi mi na złość,  jedzie z zaświatów. Ciekawy jestem czy dzisiaj kursuje z nieba, czyli z piętra dziesiątego i powyżej, czy może z piekła, piwnicy i tym, co znajduje się w jej odmętach. Teoria dziesięciolatka na temat puszki poruszającej się z góry na dół wydawała się prawdopodobna. A co jeśli pewnego dnia współpasażerem trasy na ósme piętro zostanie Dydko, który zabierze mnie ze sobą w przestrzeń pod piwnicą? W końcu nie raz słyszałem powtarzaną formułkę o niegrzeczności, więc w każdej chwili może pojawić się po mnie osobnik rodem z piekła. Czy mroczna przestrzeń znajdująca się pod moją wieżą nie zamieni się przypadkiem w duszny loch, gdzie pajęcze odnóża będą prześladować wątłe ciało dziesięciolatka?  Chociaż bardziej od niego obawiam się sąsiada z parteru – Pana Tolka, który nie ma nóg i porusza się na wózku inwalidzkim. Pewnego dnia w nerwowym oczekiwaniu na windę otworzyły się drzwi jednego z mieszkań, w progu pojawiła się upiorna postać Pana Tolka, proszącego mnie o wysypanie suchego i rozdrobnionego chleba okolicznym ptakom. Jego prośba wywołała we mnie niemałe poruszenie, mimo zmęczenia wynikającego z rozegrania trudnej do określenia liczby podwórkowych meczów piłkarskich, w ciągle zmieniających się składach osobowych, pobiegłem jak natchniony po schodach wprost do drzwi o szczęśliwym numerze – 1-5-7. Co prawda aktywność wymagała ode mnie pokonania nieskończonej liczby betonowych, niejednokrotnie nierównych schodów, ale pozostawałem spokojny, że nic niespodziewanego mnie nie spotkało.

Zaczynam się pocić, bo windy wciąż nie ma, a całkowite zmęczenie nie pozwala wspinać się na piechotę. Każdy ma swój Everest, mój ma aż osiem pięter, lecz dzisiaj nie jestem jego zdobywcą. Czuję, jak pulsowanie w głowie narasta z każdą sekundą dalszego oczekiwania na prostokątną, metalową puszkę z pionową wąską, szklaną szybką, która na parterze najczęściej bywa stłuczona. Zastanawiam się nad aspektem śmierci, czy umierający człowiek nie znajduje się przypadkiem w swojej ostatniej drodze w windzie, a On – przewoźnik decyduje czy jedzie na dziesiąte piętro i wyżej, czy w drogę w przeciwną stronę,  piwnica i to co pod nią. Większość jednak jedzie w kierunku piwnicy z szatańskim opiekunem o czerwonej twarzy, ubranym na czarno. Kiedy wyobrażam sobie tego przewoźnika na myśl przychodzi mi sąsiad z piątego piętra. Słyszałem od Dziadka, że ten Pan ma problem z alkoholem, dlatego jego twarz niejednokrotnie wyglądała na czerwoną i opuchniętą, często wydzielał nieprzyjemny zapach przypominający wodę kolońską znajdującą się w pobliżu łazienkowego lustra. Współczuję temu Panu, pewnie jak pije musi go strasznie szczypać w gardle, podobnie jak mnie, kiedy starłem sobie kolano na asfalcie i nie chcąc nikogo angażować w zaawansowany zabieg ratowania skóry, zamknąłem się w łazience polewając sobie prawe kolano tym ustrojstwem. Popłakałem się z bólu, zaciskając zęby na przedramieniu, zostawiając przy tym ślad niczym rumuński wampir.

Boję się jeździć windą sam, a dzisiaj ewidentnie czeka mnie samotna podróż ku górze. Choć schody wieży wydają się solidne, nie przypominają drewnianych oraz zwężających się z każdym kolejnym krokiem, jak w jej średniowiecznych odpowiedniczkach, nie decyduje się na wspinaczkę. Zastanawiam się, co będę robił w trakcie tego raptem dwuminutowego wojażu – wymienię skład Realu Madryt. Wreszcie, przede mną otworzyły się potężne, metalowe wrota, potwór zaprasza mnie do środka. Tę drogę odbędę sam, przewoźników brak, więc własnym palcem muszę nacisnąć niby biały, a nadpalony guzik z cyfrą osiem. Zaczęło się. Piętro pierwsze – CasilliasHierro, drugie – Helguera, Carlos, Salgado. Trzecie – MakeleleCampo. Czwarte – Zidane. Piąte – Savio. Szóste – Figo. Siódme – Raul. Wreszcie ósme, trzask zatrzymującego się dźwigu, sekundy oczekiwania na odblokowanie się drzwi, w końcu opuszczenie dusznej kabiny. Zawsze podejmując próbę myślenia o czymś innym, w chwilach narastającego napięcia, przypominanie składów piłkarskich działało na mnie kojąco. Zamiast kłębiących się czarnych scenariuszy dotyczących zerwania się windy – wylądowania w ciemnych lochach wieży, zacięcia czy samozapłonu, wspominałem udane zwody Figo czy rulety Zidane’a.

Ostatnim elementem dzielącym mnie od bezpiecznego progu mieszkania były drzwi mojej wieży, gdzie za pomocą zaklęcia nie mogły przedostać się moce podziemne, oddzielały mój świat dzieciństwa od narzuconego dorastania. Te prawe drzwi, znajdujące się wśród dwóch innych siedzib, stanowiły nieistniejącą już krainę, w której większość rzeczy nabywało niezwykłego charakteru. Choć brakowało w niej kukły Golema ukrytego gdzieś w głębi starej szafy, nie raz wieczorami do drzwi pukał tutaj rabbi Löw, po schodach w tą i z powrotem przechadzał się królewicz Emeryk w poszukiwaniu drogi ku Świętemu Krzyżowi, a z balkonu przed północą można było obserwować czarownice przybywające na sabat. Niezliczona plejada postaci przyciskała włącznik dzwonka, chwytała za klamkę czy wystukiwała tajemniczy szyfr na drewnianej płycie drzwi. Nadsłuchiwałem tej kakofonii, patrząc przez zielono-czarne okulary na te wszystkie duchy i zjawy, wiedząc jednak, że w domu nie dotknie mnie żadne zło świata, ponieważ chroni go zaklęcie. Choć zdarzało się, że pod płaszczykiem jednostek czysto ludzkich pojawiały się w przestrzeni mieszkania dwuwymiarowe postacie, skrywające w sobie dusze dawno wymarłych kozaków zaporoskich, którzy biesiadowali wraz z Dziadkiem w zamkniętym pokoju, racząc się gorzałką i tytoniem, jednak słyszałem i widziałem te sceny zza ściany, kręcąc się w wilgotnej pościeli, za wszelką cenę wywołując przyjście Snu, który tej nocy okazał się nie czuły na moje prośby.

Do dziś wspominam, jak pewnego wczesnego, piątkowego wieczoru do mieszkania wszedł bezszelestnie Franz K., pijany i smutny, chodził po korytarzu szukając swojego płaszcza. Wtedy Dziadek mocno podminowany wyrzucił go z domu, a przybysz z Pragi płaczliwym głosem powtarzał: „Mein Mantel[4]. Rozpłakałem się wówczas jak dziecko, zamykając się w pokoju. Następnego dnia przeczytałem w lokalnej gazecie, że w nocy w naszym Miasteczku zginął mężczyzna: „obcokrajowiec, wyglądający na przedstawiciela społeczności żydowskiej, w średnim wieku, zasztyletowany…” na moim osiedlu. Przypomniały mi się wtedy wydarzenia z Plant – krzyk przełamywany płaczem, tak przeraźliwy, że z oddechów ludzkich na niebie utworzyło się słowo, którego bardzo się bałem – POGROM. Staromodna kamienica, którą zamieszkiwali stała się dla nich wieżą potrzasku, miejscem kaźni. Nie spełniła pokładanych w zabudowaniu nadziei, nie okazała się majestatyczną warownią, podprogowe zaklęcia nie uchroniły przed wtargnięciem w jej oblicze zła – skumulowanej i gargantuicznej plotki. Od tego momentu Miasteczko nierozerwalnie kojarzono z tym słowem, a ja dochodziłem do wniosku, że Franz K., i Ci wszyscy Bezimienni z okolic Plant zginęli ze względu na swoje pochodzenie. Nie mogłem się z tym pogodzić, narastała we mnie złość, tym bardziej, że nie mogłem wyjść na dwór ze względu na wcześniej popełnioną zbrodnie. Przecież nie byłem mordercą, a spotkała mnie kara. Bezsilność to najdotkliwsza kara. Na drugi dzień dostrzegłem jeszcze krew na asfalcie, wyglądającą w blasku lipcowych promieni słońca niczym rdzawy trop. Nieopodal tego miejsca ktoś myśląc, że jest anonimowy napisał białą kredą GARNEK HUJ. Sąsiadki, osiedlowe kobiety, które już dwie dekady temu wydawały się dla mnie stare, a wiodą żywot po dziś dzień, rozmawiały ze sobą na temat zabójstwa. Pierwsza stwierdziła:

„Po co chodził po domach, prowokował, dodatkowo tu, w Miasteczku, nie wyciągnął wniosków z Plant, po co mu to było?”

Druga kwitowała: „Po co mu ten płaszcz, jest lato, no powiedz Mirka, po co mu ten płaszcz?”

Tylko ja wiedziałem, że nie chodziło o żadną część garderoby. K. szukał schronienia, starałem się wytłumaczyć to Dziadkowi, ale on mnie nie słuchał.

Powiedział: „Dziecko jesteś, życia nie znasz”.

A mnie bolały te słowa. Ich gorzki posmak opanował gardło i przez cały dzień nie czułem smaku herbaty, jedzenia czy słodyczy. Wszystko wydawało się nienaturalnie jałowe. Nawet biały kryształ z miedzianej cukiernicy miał gorzkawy posmak jak nigdy dotąd.

Następnej nocy nie mogąc pogodzić się ze śmiercią K. postanowiłem balansować na odrapanej balustradzie balkonu w blasku letniego księżyca. Tym samym kusiłem los, choć przeświadczenie o dziecięcej nieśmiertelności dodawało mi niebywałej odwagi. Odwagi, która okazała się warta tyle co niezgrabny ruch lewej stopy, niespodziewanego poślizgu, a w konsekwencji upadku z wysokości ósmego piętra. Potem już tylko krótko podstrzyżona trawa i widok na niebo usłane kryształowymi gwiazdami. Leżę w pozycji na plecach, bez ruchu i udaję trupa.


[1] Nawiązanie do tytułu powieści Andrzeja Lenartowskiego. Zob. A. Lenartowski, Listy z grobów dziecinnych, Warszawa 1989.

[2] Sztywny Pal Azji – Wieża radości, wieża samotności, Europa i Azja, 1987.

[3] Karel Kachyňa – Ucho, 1970. 

[4] „Mój płaszcz”

Przemysław Znojek – Dwa opowiadania
QR kod: Przemysław Znojek – Dwa opowiadania