W szpitalu

dzień chyli się ku końcowi
chyba tak najwyraźniej tak
dzień rozwleczony jak spaghetti
odmierzany wizytami posiłkami
stanem otartych łokci na
parzącym prześcieradle
nad głową po lewej wisi
przezroczysty pająk drugi żołądek
wbił się we mnie niczym dodatkowa żyła
powoli go uśmiercam
spoglądając między liście strażników rozkołysane
odgradzające mnie od zakładu pogrzebowego i
słucham dźwięków życia
z oddali światła latarń ludzie i auta
od rana do wieczora i później
wdycham zapachy nowe i niepokojące
znajoma woń plastra
środek dezynfekujący skórę
szczęk sztućców nad zawałem serca
lśnienia igieł i ból w zgięciu ręki
lśnienia między snem a jawą
gdy oblewa cię snop jarzeniówek
o trzeciej nad ranem i
rozpoczyna się milczące przesłuchanie
widmowe oblicza staruszek
unoszą się oddechem
drżą poduszki pomarszczone twarzyczki
gnomów tlen rozbiega się po sali
niczym pęknięty sznur korali
złoty pył Dzwoneczka
pokój faluje mdłościami monotonii
te same jogurtoworóżowe ściany
i mój głos co uwiązł
w jednym czerwonym przycisku (też po lewej)
ciało odmawia posłuszeństwa w przepoconej piżamie
ręka wypuszcza grzebień
litery rozsypują się jak atomy tlenu
taki długi, długi, długi dzień
chyba chyli się ku końcowi
chyba już naprawdę


Zazdrość

zazdrość umalowane ma usta
udaje iż nie pragnie pocałunków
zazdrość jest niczym naprężony balonik
niczym marzenie anorektyczki
niczym elegancko ubrany mebel
tak właśnie siebie oglądasz
odbicie w lustrze z uwagą
gładzisz policzek spokojna uraza
krzywi twe usta w uśmieszku
drwina drży w ich kącikach
zazdrość unosi się ku wyżynom zobojętnienia
po huku bomby jest w tobie
pustka hiroszimy tylko pustka
zautomatyzowane ruchy próżny śmiech
wtem nogi podcinają ci pierwsze oznaki choroby
zdradzieckie
nie czekają na wieczór czy łóżko
zazdrość zgrzyta zębami
zazdrość nadyma się drobne słówko niewinności
szpilką jest a byle podmuch żartu
unosi twe pterodaktyle kości
zazdrość traktuje cię jak mebel
nagi mebel
przegląda się w twych oczach
para przestraszonych luster
trzęsę się jak zwierzątko
zziębnięty króliczek czołgający się w stronę łóżka
zazdrość wsadza ci w gardło palec
twoje piękne ciało brzydkie ciało pozbywa się
nadmiaru żółci stajesz się meblem
na meblu ciężar spływa z pleców do wszystkich kończyn
te zimne drobne korzonki w opuszkach palców
zazdrość stoi obok, z cierpką miną guwernantki
klepie cię po plecach, małą skuloną dziewczynkę
embrionalny kłębek płaczu
splątany zazdrością


jesień

sierpniowi opadają powieki
z każdą chwilą minutą
szykuje się mimowolnie
do snu
słania się jeszcze na nogach
bredzi śmieje się lepi ręce
w ciepłym błocie słonecznym brokacie
zapał jego jednak stygnie
stopniowo leśny kisiel stygnie
robi się zbyt gęsty
mrok i noc i podchwytliwe wybiegi
wieczoru ostra wymiana zdań z popołudniem
gryzie kostki mych palców nie daje mówić
sierpniowi częściej się ziewa
gdy był lipcem kłócił się może bardziej
bardziej zawzięcie ale
szybko mu przechodziło prędko porywał
swą piłkę złotą piłkę toczył nad miastem
wkopywał między domy w okna na dach auta
sierpień spogląda tęsknie na łóżko
co ściele mu dobrotliwy wrzesień
na targu zamawia odmierzoną ilość liści
dębu klonu kasztanowca
zamiera i czeka
wrzesień tka poduszkę
och jesień jesień

dziewięcioletni chłopiec biega po trawniki
wszystko mija za szybko wszystko warte jest jego
uwagi naiwna mądrość pewna nienaruszona
niezachwiana surowość serca
sroga jest kara za naruszenie praw dzieciństwa
okrągłych jak jabłka policzki opinii
bezwzględnych zdolnych zębami rozłupać
orzechy wspiąć się po płaskim żywopłocie
rozmowy są leniwe, niczym muchy po obiedzi
krążą przysiadują nie słuchają
myślą: plany, plany, plany na jutro
gdy jutro jest inne niż dzisiaj
dziewięcioletni chłopiec siedmioletnia dziewczynka
odruchowo malują swoją przyszłość
bez namysłu na prawach teraźniejszości
tak jakby zawsze na zawsze istniało dziecko
och jesień jesień

(nieważne ile uzbierasz uśmiechów.
sam ich dotyk zostawi na twej twarzy bruzdy i zmarszczki.)

układam się do zimowego snu
wszystkie plany wyślizgują z miękkich dłoni
kartkuję swoje życie blady uśmiech starych kości
opadam w posłanie z liści tkam szal zaprzeczenia
ściągnijcie ze mnie skórę niedźwiedzia
ostatkami sił pragnę być wiewiórką
dzieci bawią się na dworze
czy piotruś pan porwie je w kosmos?
tam gdzie panuje wieczne lato.
spieszcie się, to już sierpień
może użyczy wam grzbietu jaskółka
może uniesie w dziobie drobinę światła
przede mną jesień, kolejna jesień

Maria Juchniewicz – Trzy wiersze
QR kod: Maria Juchniewicz – Trzy wiersze