Czarno-białe

Zamek błyskawiczny wzdłuż kręgosłupa/ Obojczyk
gruby jak palec/ Jeśli jest jakieś szczęście/
to ono pachnie jej mokrymi włosami/

Uśmiecha się przez przyćmiony blask lampy/
przez zapach jaśminu/ przez smak zimnej herbaty
z rokitnika/ nalanej do najlepszej porcelany/ o wpół do drugiej/

Śmieje się lirycznie/ jak jeden z jego najmłodszych obrazów/
Niepowtarzalna jak kwiat magnolii/ zostawiony przez wędrowca
na zimnych marmurowych schodach świątyni/ o świcie/

Replika arcydzieła/ przy którym wszyscy drżą z zachwytu/
z otwartymi ustami/ zatrzymując się by spojrzeć/ Nawet śmierć/

Pięciolatka

Chinom, fabryce marzeń

Te ulice zapamiętają nasze zwycięstwa i porażki/
asfalt uratuje nasze odciski/

Ulice/ które nasiąknęli łzami / roztopili nasze serca /
rozgrzali naszą młodą krew/

Tania sofa/ koc w kratę/ dwie prace na pełen etat/
lody fasolowe/ cukier trzcinowy/ pieczywo na parze/
budzik na 5-15/
słoneczne dni - tylko w olśniewających snach/

Wielka gwiazda wskazywała mi drogę przez pięć lat/
Mieszkaliśmy w ciasnych mieszkaniach nowych dzielnic/

Wieżowce tutaj przebijają niebo jak szprychy/
wchodząc między żebra Boga jak fiński nóż/

Z każdym oddechem klatka piersiowa boli/ połączenie migocze/
rzeczy nie podlegają kontroli/

Ochrypły kaszel mężczyzny z sąsiedztwa/
litry gorącej wody / ręce przecinające powietrze /
czerwone flagi na każdym słupie/ pieniądze palone na skrzyżowaniach/
życie chwilą/

Sposób, w jaki tutaj wszystko przeżywasz/zmęczona/przeklinając/
sposób, w jaki wciąż się odradzasz i widzisz rzeczy tak/ jak te rzeczy zostały
poczęte przez Boga lub któregoś z jego zastępców/jest najważniejszy/

Odpowiedź tkwi w tym/ że brudu nie ma w pobliżu/
wszystko jest piękne/ brud jest w tobie/

Nagle nie wstydzisz się już swojej ciemności/
tolerancyjny na cudze pomyje/

Chiny leczą powoli, ale dobrze / leczą
fałszywe ego, uprzedzenia i paranoję
Życie jest wszędzie/ i przemija/

Wszystko/ co wywoływało wściekłość/ stało się nagle cudem piękne/
i jestem częścią wszystkiego/ i on jest częścią wszystkiego/

Jesteśmy kawałkami układanki na niewłaściwej planszy/
Wszystko ma swoje miejsce i cel/
a więc wybaczaj swoje słabości / potem idź za nimi /

Uzbrojony w walizkę zabieram więcej niż przywiozłem/
Popiół spada na gumowaną powłokę / ludzie toczą wózki/

Zauważam mężczyznę w odrapanej kurtce / zdesperowany i wściekły /
Patrzy na ten wspaniały nowy świat szeroko otwartymi oczami/
Założę się/ że jego samolot wylądował niecałą godzinę temu/

Podaję mu zapalniczkę/ i tak odbiorą mi ją na urzędzie celnym/
Jego oczy płoną jasno i dziko/ jest młody i głodny/ tak jak ja kiedyś/

Przezroczyste drzwi się zamykają / oddzielają mnie od miejsca
do którego nigdy nie należałam / i nigdy nie będę/
Wszystko się odradza/ nic nie umiera/

Szary śnieg

Odciskam puszysty śnieg gumowymi butami.
Biały kocyk pokryty jest szarymi łatami.

Śnieg skrzypi, jego ilość nie podlega kontroli.
Jesteśmy rozpalonymi fabrykami arogancji i gorącej woli.

Tylko taka pogoda ratuje nas od kruchości dni.
Śpiąc jak wulkany wytwarzamy popiół wypełniający powietrze.

Ludzie wciąż przychodzą i rzucają dywany na śnieg.
Wybijają resztki winy i jodłowe igły.

Z posmakiem czasu nasz dywan był muzeum życia:
Pierwsze kroki, wypadanie włosów, pożądanie.

To był dom dla ostatnich okruchów czerstwego chleba,
Magazyn cieni pozostawionych przez świadome duchy.

Uderzam z całych sił i wilgotne powietrze wypełnia się
Сhmurą kurzu i przytłumionymi dźwiękami przeszywającymi całą rzeczywistość.

Skręcam brązowy dywan pełen wilgoci i czystości
I przerzucam przez ramię, moja wytrzymałość się skończa.

Gdy wracam do domu, zostawiam za sobą kolejną ciemną plamę na śniegu
I swobodnie dryfuję moją pustą świątynię do pełnego domu.

Nadal ma lata, by leżeć i zbierać maleńkie cząsteczki
Wszechświata lokalnego i ech przemijających istnień.


Śląski blues

Nie wpadaj do nich ani
w rzeczywistości, ani w snach.
Dopłynęli z wodą do brzegów,
gdzie świeci jaśniejsze gorętsze słońce.

Gdyby chcieli mieć сię przy sobie,
już byś nie palił niebo swoją obecnością.
Nie będziesz miał dość łez, aby w pełni
opłakać wszystkie imiona wybite na grobach.

Oni dawno oddali nam swoje rzemiosło,
wszystkie ich pługi, kilofy i błogosławieństwa,
abyśmy zamiast nich przychodzili na ich miejsca
i brali ten świat, jak oni przed nami, rękami gołymi.


Teraz i tam

Bez smaku, gruczołowe, nawet łupliwe,
To uczucie drażni moje błony śluzowe i jelita.
Nie blaknie. Obawiam się, że nigdy nie zniknie.
Nie ma rzeczownika ani czasownika,
Aby to opisać czy przynajmniej spróbować.
Okrywa mnie jak fala w pół do dziewiątej
W terminalu B lub w dowolnym miejscu w międzyczasie.
Mieszka w mieszkaniu, które opróżniliśmy,
W tym sklepie na rogu, którego będzie mi brakowało
Bardziej niż czegokolwiek innego.
Każdy mierzy się z nim sam, tuż przed wichurą.
Jest tylko jedna rzecz do zadeklarowania:
Odbudujemy wszystko od nowa.
Wędrujemy i w wyznaczonym czasie znajdziemy inny dom,
Wznoszący się we wczesnym porannym słońcu:
Z cegieł, a nie ze sklejki.
Sortownia się otwiera, cykady śpiewają.
Chciałabym znaleźć trochę odwagi, byśmy się podzielili.
Mój umysł jest daleko. Leci z wiatrem.
Mieliśmy tu szczęście. Mieliśmy tu niewyobrażalne szczęście.

Julija Wereta – Pięć wierszy
QR kod: Julija Wereta – Pięć wierszy