Crystal Pie było  kawałkiem przezroczystej galaretki. Zupełnie jak pryzmat – nieomal rozpraszało światło. Najmniejsze drżenie wprawiało całą strukturę w ruch. Miało się wtedy wrażenie, że ciasto staje się żywą istotą splecioną ze składników, które były owiane tajemnicą kucharzy. W środku  był zatopiony kawałek cytryny zupełnie jak owad uwięziony w prehistorycznym bursztynie. Jej żółty jaskrawy kolor miał w sobie coś z ostrzeżenia i z niezrealizowanej obietnicy. Spód był wykonany z masy kruchej, ale nie nazbyt kruchej tak, że można było ją jeszcze nazwać masą – a nie kryształem, ucięty dokładnie pewną ręką i ostrym nożem kucharza.

Crystal Pie…  Najlepsze w niej było to, że gdy zachodziło słońce, przeświecało zawsze dokładnie przez środek cytryny. I tak w cieście można było zobaczyć dwa słońca. Niezależnie od pory roku i od miejsca, co stanowiło oczywiście tajemnicę kelnerów, przesuwających się miedzy stolikami jak usłużne duchy w biało czarnych surdutach. W Crystal Pie odbijał się też wschód słońca, ale mało kto miał szanse stwierdzić ten fakt. Tylko nieliczni wybrańcy zmuszani przez bezsenność, nerwicę czy kochanków do porannych spacerów mieli szanse spróbować jak smakuje Crystal Pie rano. Wiedzieli oni, że jest bardziej orzeźwiające i ostre. Nutą zawodu zapowiada, że ten dzień nie zmieni nic i zmieni wszystko.

Wiedział o tym pewien mężczyzna, który codziennie przychodził do niepozornej kawiarni w kremowym niskim budynku, tuż na rogu Little Italy. Okna cukierni wychodziły prosto na ulicę i były zawsze pokryte warstwą pyłu wzbijającego się z wielkiego miasta.

Było około pierwszej po południu, ludzie zaczynali wylewać się wielką masą z biur w poszukiwaniu lunchu. Cukiernia wydawała się jednak opustoszała, właściwie to zazwyczaj wydawała się dziwnie pusta. Z zakurzonej od popołudniowego tłumu ulicy oderwała się kobieca postać, przebiegła przed nosem dwóch trąbiących, kanciastych taksówek i lawirując pomiędzy tłumem wskoczyła na stopień – wąski  schodek, który oddzielał kawiarnię od szerokich chodnikowych płyt. Zawahała się przez moment i szybkim ruchem popchnęła na wpół ażurowe drzwi.

Zaskoczył ją zapach świeżego mleka i słodkiego ciasta tlący się gdzieś obok ostrej nuty zmielonego ziarna. Sądząc po zakurzonej witrynie spodziewała się raczej tego samego charakterystycznego zapachu karmelu, przygotowywanego na zużytym oleju kukurydzianym, który  w lecie przenikał całe miasto. Westchnęła z ulgą powietrze było chłodne ale nie zimne instynktownie czuła, że jest na miejscu.

Dziewczyna zawsze czuła się trochę zagubiona w mieście, przyjeżdżała tutaj tylko dwa razy w roku. Resztę życia spędzała w ogrodzie, jeżeli to miejsce można by było nazwać ogrodem. Właściwie był to las.

Najgorsze były zimy. Dziewczyna chodziła  między wysokimi japońskimi klonami i patrzyła na ośnieżone tabliczki z datami zasadzenia. Większość z drzew była starsza od niej, czuła się wtedy, jakby szła pomiędzy swoimi babciami i wujkami. Jej zdarzyło się zasadzić tylko jedno. Małą koreańską jodłę. Bardzo o nią dbała. Na początku była nieszczęśliwa, że ma drzewko z kolcami, ale już pierwszej zimy cieszyła się – to była jedyna zielona istota w całym „Ogrodzie Eksperymentalnym”. Kiedy drugiej zimy przyszedł mróz bardzo bała się, że drzewko nie przeżyje. Okryła je dodatkowo słomą i przychodziła wieczorami śpiewać jodłową kołysankę, którą ułożyła.

Najzimniejszej nocy w roku nie mogła spać. Przewracała się z boku na bok na twardym łóżku i wyobrażała sobie, że jeżeli tylko drzewko przeżyje, jakaś dziewczyna będzie mogła chodzić po ogrodzie zimą  i patrzeć na tabliczkę „Jodła Koreańska kolonia rozpoczęta w roku…” . Za kilka miesięcy przyszła odwilż i dziewczyna – chociaż cały ten czas wydawał się jej wiecznością – mogła zaobserwować nieśmiałe bardziej zielone pędy.

Kiedy była w mieście, zamykała w sobie całą wrażliwość, zupełnie jakby spinała włosy. Dziwiła się, że kilka miesięcy wcześniej potrafiła być taka sentymentalna i układać kołysanki dla drzewka. Wydawało się jej, że w ogrodzie zostawała zupełnie inna dziewczyna, a zupełnie inna była w mieście. A może po prostu czuła, że największe drapieżniki, jakie mogła spotkać na swojej drodze nie mają dostępu do Ogrodu Eksperymentalnego, ale kryją się pomiędzy drapaczami chmur. W mieście była normalną pewną siebie dziewczyną, tylko cienie budynków kładące się na ulicach przypominały jej o tym, że gdzieś daleko czeka na nią ta druga.

Skierowała się do stolika, przy którym siedział mężczyzna chociaż coś, jakaś jodłowa igła w jej głowie ostrzegała ją przed tym spotkaniem. Jodłowa igła – wymyśliła ta nazwę i spodobała jej się bardziej niż „piąty zmysł” – miała w sobie coś bardzo pierwotnego. Dziewczyna usiadła przy stoliku, mężczyzna wstał na sekundę i chciał odsunąć jej krzesło ale ona była szybsza. Uśmiechnął się z uznaniem – czasem wydawał się sobie bardzo staroświecki.

–  Któregoś dnia w ogrodzie wykopała Pani małą skrzynkę, niestety obawiam się, że jej zawartość należy do nas  –  to znaczy do naszej instytucji –  zamyślił się na chwilę. Bardzo mi przykro, że musieliśmy Panią trapić listem

– Nic nie szkodzi – odpowiedziała dziewczyna, wyjmując z plecaka złożoną niestarannie kartkę papieru.  Zapadła na chwilę cisza, którą wykorzystał kelner dyskretnie rozkładając menu i rozpływając się gdzieś w przestrzeni sali.

– Tak mam, ale nie dam Panu skrzynki, a raczej jej zawartości, nie dam dopóki – zawahała się na chwilkę – nie otrzymam pewnych, nazwijmy to, wyjaśnień.

– Spodziewałem się – powiedział mężczyzna, zadowolony z siebie –  teraz już wyglądał zupełnie odpychająco, chociaż właściwie trudno było powiedzieć co dokładnie było nie tak w jego fizjonomii. – dobrze – ciągnął dalej – w skrzynce, jak pewnie już Pani zauważyła, są trzy białe kamienie – wyciągnął przed siebie dłoń.

– Na każdym narysowany jest symbol: królik, klisza aparatu i papieros.

– Tak – dziewczyna skinęła głową – rozumiem, że skrzynka jest nieważna – to tylko taka metafora – opakowanie.

– Dokładnie – mężczyzna klasnął w dłonie z zadowolenia. Dziewczyna zanurkowała głębiej w plecaku i położyła na stole trzy białe kamyki. Zgodnie z tym co powiedział mężczyzna na każdym z nich znajdował się rysunek. Lekko dziecinny szkic, zupełnie jakby namalowało w przedszkolu dziecko kawałkiem węgla. 

– To jakiś rodzaj jengi? – zapytała dziewczyna – stawiając kamienie jeden na drugim w punkcie, który znajdował się dokładnie pomiędzy nimi.

– Można tak powiedzieć, chociaż szczerze mówiąc pierwszy raz słyszę, żeby ktoś to nazwał jengą.- Może jeszcze czasem „szachy” jak najbardziej, ale jenga ? Jestem zdumiony – powiedział śmiejąc się. Zirytowało to trochę dziewczynę, która ściągnęła brwi do siebie,  zupełnie jak kot chwilę przed polowaniem. Mężczyzna wyjął szybkim ruchem wizytówkę z kieszeni marynarki.

– Bardzo przepraszam powinienem się wytłumaczyć . Dziewczyna wzięła biały kawałek papieru do ręki, jego faktura przypominała jej starannie wyprasowane jedwabne prześcieradło.

– W tym sensie –  powiedział mężczyzna – nie reprezentuje żadnej ze stron. Można powiedzieć, że raczej zajmuję się przyziemnymi kwestiami transportu.

– Transportu, tak wydaje mi się, że zrozumiałam – powiedział dziewczyna, przez chwilę poczuła tęsknotę za swoim ogrodem. Jakkolwiek były zimny i wielki, jego wspomnienie dawało jej poczucie stabilności.

– Niestety obawiam się, że kamienie, które Pani odkryła są wynikiem pewnego niefortunnego zakładu, który podjął mój niedoświadczony kolega z jedną ze stron. Może się Pani zresztą domyślać z którą. Oczywiście taka rzecz nigdy nie powinna się zdarzyć. I chociaż czas, jak pewnie Pani wie, jest rzeczą względną, przyczynowość już przecież nie. A więc mleko się wylało.

Kelner podszedł ostrożnie z dwoma kawami i kawałkami Crystal Pie. Ciasto na chwilę zatrzymało w sobie odblask popołudniowego światła. – Golden hour – zauważył mężczyzna.

– Krótko mówiąc,  jeżeli zakład został już zawarty to muszę teraz zmierzyć się z jego konsekwencjami- powiedziała dziewczyna.  

– Dokładnie – skinął głową nagle zupełnie poważny mężczyzna. Zupełnie jakby pierwszy łyk kawy przywrócił mu jakiś dawno utracony balans.

– A dlaczego ja? – zapytała.

– Na to nigdy nie ma odpowiedzi, może tak miało być, może to przypadek, a może chaos. Nie wiadomo, w każdym razie ja nie mam takiej wiedzy.

– Jak można dokończyć zakład?

– To proste, proszę podrzucić kamienie do góry ten, który spadnie jako ostatni wygrywa.

Dziewczyna spojrzała z powątpiewaniem na identyczne kawałki skał.

– Przecież one są takie same

– Jeżeli nie będzie oporu powietrza to pióro i kamień powinny spaść jednakowo. Najszczęśliwszą myślą Einsteina było to, że tak się stanie, bo w rzeczywistości one nie spadają . Upadek to tylko iluzja.

– A jeżeli odmówię? – zapytała dziewczyna. – Nie można przecież w ten sposób decydować o czyimś losie.

– One tak naprawdę już dawno spadły. Pani nie straci dwóch, tylko uratuje jednego. Czasem trzeba w ten sposób.

– Czyli jeżeli teraz odrzucę Pana propozycję i po prostu wyjdę, to wszystkie są stracone?

– Dokładnie tak jest napisane w zakładzie: jest jedna szansa, żeby zmieć los jednego z nich. Jest jeszcze druga – zawahał się trochę – ale… ale to już nie zależy ani od Pani, ani ode mnie. Z mojej strony, jestem tu tylko, żeby dopilnować warunków zakładu, żadne rozwiązanie nie jest dla mnie moralnie złe albo dobre. Po prostu, jedne dadzą mi więcej wolnego czasu, a inne więcej pracy. A Pani nie dostała mocy nie istnienia i proszę to traktować jako szansę na istnienie.

Dziewczyna siedziała jeszcze przez chwilę w ciszy. Ogarnęło ją ogromne znużenie. Wydawało się, że ktoś gdzieś z daleka puszcza piosenki Niny Simone. Wreszcie wzięła kamienie i kumulując w sobie wszystkie samotne zimy cisnęła je przed siebie – wraz z kamieniami w powietrze uniosła się fala chłodu. Nie patrzyła, co się z nimi dalej działo tylko odwróciła się, szybko chwyciła plecak i wybiegła z kawiarni.

Mężczyzna oparł czoło na dłoniach – również nie patrzył na kamienie. Dwa z nich spadły na podłogę. Zza sąsiedniego stolika przypłyną kelner w białym surducie. Spojrzał zdziwiony na nieruszone przez dziewczynę Crystal Pie – jeszcze nigdy nie spotkał się z tym, żeby ktoś chociaż nie spróbował ciastka. Przykrył trzeci kamień jedwabną poszetka i zaniósł na zaplecze zupełnie tak jak niesie się małego kanarka.

(….)

             Był bardzo zmęczony i przez chwilę walczył z pokusą aby wypuścić przedmiot z dłoni, i nie patrzeć nigdy w stronę, w którą się potoczy. Przymknął na chwilę powieki i walcząc z ciepłą sennością zdecydował. Spojrzał na pięść i otworzył ją zdecydowanym ruchem: na dłoni spoczywał biały okrągły kamień. 

– Proszę się nie ruszać  – syknął sanitariusz, który właśnie wyjmował odłamek szkła, tuż koło oka. Królik już nie słyszał, znowu zemdlał.

Andrzej Molenda – Crystal Pie
QR kod: Andrzej Molenda – Crystal Pie