Nie lubię długich zakupów. A przede wszystkim – nie znoszę wystawania przed kasą. To chyba dziedzictwo siermiężnych lat osiemdziesiątych, w których przyszło mi dorastać.

Baba stojąca przede mną liczy drobniaki. Wcześniej – kasjer zliczał jej zakupy. Mnie obsłuży znacznie szybciej. Mam tylko dwa wina. I brie. I kawałek bułki. I odliczoną sumę. Ale stoję w kolejce. Bo pani ze stertą zakupów wyprzedziła mnie o osiem sekund. A może tylko sześć.

Wkłada zakupy do torby. Wkłada rachunek do portfela. Wkłada portfel do torebki (czy ktoś jeszcze widuje paniusie z portmonetkami?). Rusza w stronę wyjścia…

Kasjer patrzy mi w oczy. Uśmiecham się i mówię „dzień dobry”. On – nie. Jesteśmy z innego świata. Czekam, aż mnie skasuje. Płacę. Biorę zakupy. Odchodzę w milczeniu. Nie odpowiedział na moje „dzień dobry”, więc niech wsadzi sobie w dupę pożegnania. Jutro podejdę do kasy i potraktuję go jak gówno. Albo i nie – podejdę do innej kasy. Podowcipkuję z osobą, która tam siedzi. A jego oleję. Zignoruję. Nawet gdyby do jego kasy nie było żadnej kolejki. Niech wie, gdzie jego miejsce.

Nie znoszę robienia zakupów. A jeszcze bardziej nie znoszę gnicia w kolejkach, zajmującego zazwyczaj trzy czwarte czasu spędzonego przeze mnie w sklepie. Najchętniej zamawiałbym zakupy z dostawą do domu. Albo wprost do parku, w którym zdarza mi się przesiadywać. Ale trwa to jeszcze dłużej niż osobiste wystawanie w ogonku. I wybór towarów lichy. Zwłaszcza jeśli chodzi o trunki. Ale – w końcu udało mi się zdobyć to, czego potrzebuję. Więc znów mogę poczuć się wolnym człowiekiem. Przystanąłem na moment na chodniku, tuż obok sklepowej witryny. Rozważałem, w którym miejscu będzie mi przyjemniej cieszyć się wolnością od sklepowego zaduchu i kolejkowego ścisku.

Zbyt pięknie było na zewnątrz, by przesiadywać w czterech ścianach. Ale o tej porze (popołudnie właśnie dojrzewało do tego, by je zerwać) również i do parku nie było po co maszerować. Swoim pijackim wyglądem nie chciałem psuć pięknego popołudnia dumnym matkom pchającym przed sobą wózki z przychówkiem, jebniętym emerytkom karmiących wszystko, co zawitało w okolicach zajętego przez nie kawałka ścieżki, wyprowadzaczom psów (płci różnorakiej), joggerom, rolkarzom, puszczaczom latawców, umundurowanym łowcom żuli… A najbardziej nie chciałem trafić na kumpli, którzy po przyjacielsku złupiliby mnie z moich dwóch win. I brie. I kawałka bułki. Zwłaszcza że dziś – bardziej niż kiedykolwiek – chciałem je mieć tylko dla siebie.

Obchodziłem swoje małe, prywatne święto. Dokładnie cztery lata temu burzliwie wkroczyłem w nowy etap życia.

Zaczęło się jak w kiczowatych, oskarowych produkcjach. Najpierw było trzęsienie ziemi, a potem ciśnienie jeszcze poszło w górę.

Kociątko – wysokomleczna blond dupeczka, z którą od pięciu lat pozostawałem w wolnym związku – postanowiła odejść do mojego kumpla. Dwa tygodnie później wyleciałem z zespołu, w którym byłem gitarzystą (jak mogli mnie wywalić, przecież to ja zakładałem ten band!). Następny miesiąc przyniósł pożegnanie z robotą (nie łatwo w niej bywać, będąc na wiecznym kacu po wcześniejszym ognistym topieniu smutków). Zaś jeszcze kolejny – twarde lądowanie na ulicy. Wiadomo – gdy roboty nie ma, to i pieniędzy nieco brak. A rachunki nie lubią zbyt długo czekać. Potem już było tylko lepiej. Ale nikt nie zdejmie mi z pleców tego, co przeżyłem w ciągu pamiętnego półrocza.

Dlatego świętowałem każdą rocznicę wydarzenia, które stało się zaczątkiem najgorszego etapu w moim życiu. Zaszywałem się w jakiejś dziurze i przeżywałe to wszystko jeszcze raz. Sam. Wychwytywałem z pamięci każdy bolesny moment. By zapamiętać go, zachować dla siebie. By już nigdy się nie powtórzył…

Zamiast do parku, skierowałem się ku domowi. Siądę na balkonie. Nacieszę się słońcem z wysokości szóstego piętra. Być może napluję komuś na łeb. Albo trafię go pustą flaszką.

Nim dotarłem na górę, jakaś chmura zdążyła przysunąć się wystarczająco blisko, by skraść cały złoty blask. Na szczęście – tylko na chwilę. Słoneczko wróciło zanim znalazłem kieliszek i korkociąg.

Byłem w domu, mogłem zachowywać się jak człowiek, a nie parkowy żul, ciągnący wino z flaszki. Postanowiłem więc odkurzyć nieco odziedziczone po rodzicach kielichy z grubego, rżniętego kryształu. Rozstawiłem na balkonie składane, wędkarskie krzesełko. Flaszkę z różową zawartością umieściłem w jego cieniu i oddałem się słodkiemu nieróbstwu, połączonemu z testowaniem trunku.

Wiem, że w oczach wielu osób, widzących jak popijam różowe winko, moja męskość zostaje mocno nadszarpnięta. Ale nie dbam o cudze opinie. Dbam o smak.

Siadam na krzesełku. Rozdziewiczam flaszkę. Leję. Próbuję. Płuczę usta, wypluwam za balustradę. Dolewam więcej. Na całe cztery palce. Chyba trafiłem na dobre winko. Kieliszek ciąży w mojej dłoni. Wznoszę toast – „niech poprawni topią się we własnym szaleństwie”.

Wyciągam dłoń przed siebie. Patrzę na trunek pod słońce. Podziwiem jego gładkość przejrzystość. A potem biorę duży łyk. To będzie długie, bardzo dobre popołudnie…

Słońce zdążyło już zniknąć za rogiem domu, gdy druga flaszka wylądowała w krzakach kilka pięter niżej. Nie chciało mi się nieść jej do pojemnika z recyclingiem w kuchni. Zanim wstanie kolejny świt, ktoś ją znajdzie i odniesie na sprzedaż, wymieniając na pełną.

Nie wstawałem ze szmacianego krzesełka, mimo że mój pęcherz był wypchany do granic wytrzymałości. Męczyłem się, lecz siedziałem wpatrzony w horyzont rozpostarty daleko za dachami domów. To nie było moje miasto. Chociaż spędziłem w nim prawie całe życie, zawsze czułem się w nim obco. Zapewnie czułbym się tak samo w każdym innym miejscu. Dlatego nawet nie myślałem o przeprowadzce gdzie indziej. Bo po co?

Zamiast do ubikacji, załatwiłem swą potrzebę do konewki. Nie miałem na balkonie kwiatów, które wymagałyby podlewania. Ale konewka przydawała się czasem do różnych celów. Wieczorem wyleję jej zawartość na trawnik pod domem. Niech śmierdzi tej suce z parteru. Sraki zostawiane na korytarzu przez jej kundla śmierdzą jeszcze gorzej, wonią przebijając nawet podróbkę Channel No 5, którą ta baba namiętnie się ochlapuje.

Życie w betonowym mrowisku od zawsze było dla mnie oznaką ostatecznego upadku ludzkości. Ściśnięci jak laboratoryjne zwierzaki w klatce, jesteśmy odarci z jakiejkolwiek prywatności. Odór odchodów miesza się z zapachem gotowanych potraw. Zaś odgłosy namiętnej miłości przenikają ściany na równi z odgłosami złości, nienawiści, pijackiej radości, kibicowskiego zawodzenia, dźwiękami łamania mebli i remontowych prób łatania rozsypujących się klitek. Już nawet szczury wyniosły się stąd jakiś czas temu. Najwidoczniej życie w ludzkich warunkach uwłacza ich szczurzej godności. Chętnie zrobiłbym to samo. Gdybym tylko wiedział, dokąd czmychnęły… I gdyby nie było to zbyt daleko od mojego spożywczaka. W całym mieście nie znalazło się tańszych trunków. Może dlatego zawsze były w nim takie kolejki…

Popołudnie nieśpiesznie przechodziło w wieczór. Kochałem letnie nieróbstwo. Gdy przychodziły wakacje, czasem dokądś wyjeżdżałem, by po raz kolejny obejść stare kąty, albo poznać nowe miejsca. Jednak z upływem lat coraz częściej wolałem zostać w domu. Kilka dni samotności wypełniałem opróżnianiem kolejnych flaszek i przygrywaniem sobie na gitarce, gdy naszła mnie taka ochota. Albo gapieniem się za okno. Albo w sufit. Albo studiowaniem zawartości lodówki. Albo wylegiwaniem w wannie tak długo, aż woda całkiem wystygła, a skóra pomarszczyła się gdzieniegdzie. Albo spaniem. Spanie lubiłem najbardziej. We śnie przeżywałem przygody, które na jawie nigdy mi się nie przytrafiały.

Dziś było zbyt pięknie, żeby spać. Więc z punktu obserwacyjnego na szóstym piętrze betonowej trumny obserwowałem umykające życie.

Jakaś baba brnęła przez trawnik, skracając sobie drogę do domu. Za sobą ciągnęła wypchany wózek z zakupami, który utykał w dawno niekoszonej trawie. Baba wyrywała go z łap chciwego zielska silnym szarpnięciem, po czym – zrobiwszy kilka kroków – utykała na kolejnej kępie albo grudzie. Zastanawiałem się czy nie zrobiłaby lepiej idąc chodnikiem. Ale kobieta w końcu jakoś dotarła pod drzwi swojej klatki.

Przerzuciłem wzrok na kolejną babę, nadciągającą z drugiej strony. Ona również objuczona była zdobyczą, taszczoną do wielkopłytowej jaskini w wypchanych siatach. Ale przynajmniej szła po chodniku. Zniknęła mi z pola widzenia zanim zdążyłem się jej przyjrzeć. Szkoda. Może niespecjalnie lubię ludzi, ale lubię gapić się na nich.

Bachory z kundlem też szybo uciekły. Za blokiem znajdował się plac zabaw. A za nim – furtka do lasu. Miałem to szczęście, że mieszkałem przy samych „płucach miasta”. Nie docierał tu smród śródmieścia. Wiatry niosły zapach sosen. I śnieg z zimnego pleneru. Ale – tylko zimą. W lecie moje osiedle było najrozkoszniejszym miejscem do życia. A przynajmniej – najmniej gównianym w całym mieście.

Trzej łysole opróżniający flaszkę przy jednej z ławek na dłuższą chwilę przykuli moją uwagę. Stali, gadali, podawali sobie butelkę, czasem któryś splunął na trawnik… Nie śpieszyło im się. Mi też nie. Dolałem trochę do konewki i gapiłem się z góry na cudze życie, niczym pan w niebiosach. Jednak nie zliczałem niczyich grzechów i nie rachowałem, kogo nagrodzić, a kogo ukarać. Bo tak naprawdę miałem gdzieś ich postępki. Oglądając życie mrowiska również rzadko wartościujemy poczynania poszczególnych mrówek. Bo czy w ściąganiu do kopca bardziej lub mniej zdechłych robali jest coś (nie)moralnego?

Łysole wykończyli flaszkę, grzecznie wywalili ją do kosza przy ławce i poszli sobie. Znów nie miałem nic do roboty. Ale tylko przez chwilę.

Zza rogu przeciwległego bloku wyleciał gołąb. Od razu rzucił mi się w oczy, bo leciał bardzo szybko i był jaskrawie zielony. Dopiero gdy zbliżył się nieco, zorientowałem się, że to wcale nie gołąb. Tylko papuga. Taka, jaką często widujemy w zoo. Albo w cyrku. A czasem nawet w ciepłych krajach, gdy uda nam się do nich wyjechać.

Ptaszydło przyleciało prosto na mój balkon. Jakby było posłane przez kogoś i dobrze wiedziało dokąd ma lecieć. Przysiadło na poręczy i spojrzało na mnie, przekrzywiając głowę.

-Cześć zwierzaku – mruknąłem zastanawiając się, skąd ów stwór mógł uciec.

-Cześć zwierzaku – powtórzyła papuga, wprawiając mnie w osłupienie.

Nie zaskoczył mnie fakt, że gada. Bo chyba wszyscy zetknęliśmy się kiedyś z gadającymi papugami. Albo przynajmniej słyszeliśmy o nich. Powodem mojego zdziwienia był sam głos. W żaden sposób nie brzmiał jak skrzypiące, wkurwiające skrzeczenie, do którego przywykliśmy – czy to słuchając żywej papugi, czy też oglądając ją w telewizji. Zielone gnojstwo miało głos radiowej prezenterki, czytającej gówniarzom bajki. Całkiem wyrośniętym gówniarzom. Bajki dla dorosłych.

Jej „cześć zwierzaku” było tak pełne zmysłowości, jak cztery miliony australijskich dolarów spływające z delikatnym brzęczeniem monet wprost do szeroko rozwartego rozporka. Albo też – by być dużo bardziej ordynarnym – jak piosenka urodzinowa, śpiewana przez niejaką Marylin M. prezydentowi, który zaraz później umarł. Czy też raczej – przy ogromnej publice – udał, że umarł. A tak naprawdę, wspólnie ze śpiewającą życzenia blondyneczką (która również sfingowała swą śmierć, by uciec przed polującymi na nią paparazzi) i odwiedzającą go czasem legalną żoneczką, dożył swych dni podróżując między kilkoma posiadłościami, położonymi na greckich wyspach (na jednej z nich zdolni filmowcy kręcili kolejną część przygód Jamesa Bonda, zatrudniając martwego prezydenta jako lokaja – tylko po to, by móc płacić mu do końca życia royalties wynikające z umowy o dzieło). W każdym razie, papuzi głos sprawił, że w moich spodniach znów coś zaczęło nabrzmiewać. I nie był to bynajmniej przepełniony pęcherz.

– Mam na imię Krystyna – wydyszała papuga.

– Miło mi. Nawet bardzo – rzekłem, wyciągając do niej rękę.

Nie odwzajemniła mojego gestu. Cóż – wszakże to kobieta powinna pierwsza podać dłoń do uściśnięcia. Widocznie jednak papuga nie chciała ściskać się ze mną, gdyż tylko ponownie przekrzywiła głowę i patrząc na mnie spod ukosa rzekła:

– Miło mi, że ci miło. Bo to znaczy, że będzie nam łatwiej pracować.

– Ale ja już mam pracę i nie potrzebuję kolejnej – skłamałem.

W rzeczywistości to, czym się zajmowałem, wcale nie było pracą. Było to bezsensowne, niewolnicze i ogłupiające wykonywanie wciąż tych samych, prostych czynności w fabryce produkującej mnóstwo niepotrzebnych nikomu części i elementów. Już dawno pierdzielnąłbym swoje zajęcie w diabły, gdyby nie fakt, że nie przemęczałem się w nim zanadto. I pozwalało mi na spłacanie kupionego niedawno mieszkania. I jeszcze na wino starczało. No i awans było tam łatwo.

Dwa lata temu zatrudniłem się jako pomocnik tokarza. Szefostwo dość szybko doceniło moje zdolności i już po dwóch miesiącach zostałem pełnoprawnym tokarzem, otrzymując własnych pomocników. Żeby nikt nie mówił że jestem niewdzięcznikiem, stawiałem piwo szefostwu średnio raz w tygodniu. Wkupiwszy się w jego łaski, po upływie kolejnych czterech miesięcy stałem się maszynowym. Czyli kierownikiem hali, w której przy różnych obrabiarkach pracuje kilkudziesięciu ludzi. Teraz to oni stawiali mi piwo. Zajęcie może durne i bezsensowne. Ale – jak mógłbym je zostawić, rzucając się w wir przygód z papugą?

Papuga pokiwała głową.

– Wiem, że jesteś związany angażem z kimś innym. Dlatego załatwiłam ci wylanie z roboty. Wylatujesz w przyszłym tygodniu.

– Że co!? – błyskawicznie poczułem, że trzeźwieję. – Za co?

– Za co? – Krystyna uśmiechnęła się tak szeroko, jak dziób jej pozwalał. – Chociażby za te trzy tysiące kształtek lewoskrętnych, które zamiest do magazynów u waszego partnera w Chinach, trafiły do warsztatu Mietka w Katowicach. Albo za metalowe okucia do skrzynek, które opchnąłeś chłopakom z odlewni…

– Bez przesady – rzekłem. – Te okucia od czterech lat zalegały na półkach. Szefostwo dobrze wie o tej transakcji… Z resztą to nie ja je opchnąłem, lecz magazynierka Laskowska. A kasę rozdzieliliśmy po równo.

– Laskowska zwali wszystko na ciebie. I szefostwo jej uwierzy, bo baba dyma się ze wszystkimi. I chętniej wywalą ciebie, niż taką fajną ruchawicę.

Blok z naprzeciwka zatańczył mi przed oczami. Gdybym nie siedział, to bym upadł. Papuga nie tylko przybijała gwoździe do mej trumny, ale też dziurawiła mi serce.

– Jak to „wszystkimi”? Przecież miałem jej się oświadczyć…

– No to ci oświadczam, że gówno z twych oświadczyn – powiedziała papuga. – Od dziś pracujesz ze mną. Załatwiłam ci, że z roboty wylecisz po cichu. Dostaniesz przyzwoitą odprawę i będziesz mógł zacząć nowe życie.

– Ale ja nie potrzebuję nowego życia. W zupełności wystarcza mi to, które mam.

– Może ty nie potrzebujesz. Jednak ja – jak najbardziej. Mój muzyk uciekł z trzecioligową aktoreczką z podmiejskiego teatru. Do Szwecji. Chciałam go dogonić. Ale co papuga będzie robiła w zimnej Szwecji? Ty mi pasujesz idealnie. Więc nie marudź, tylko bierz się w garść. Kariera czeka.

I właśnie w ten sposób opuściłem moją rodzinną Szarą Górę, emigrując do Wrocławia. „Facet przy maszynie” został artystą. Czy to nie wspaniały awans?

Za pieniądze z odprawy wykupiłem z lombardu katarynkę, zastawioną tam przez poprzedniego partnera papugi.

Krystyna śpiewa arie operowe. Ja kręcę korbką. To lepsze niż kręcenie na tokarce. Biznes też kręci się nie najgorzej. Jesteśmy gwiazdami. Możecie spotkać nas przy ratuszu. Albo koło wejścia do dworca. Rzućcie czasem parę groszy. Krystyna to naprawdę świetna artystka.

10.11.2014

Alex Sławiński – Wino, papuga i śpiew
QR kod: Alex Sławiński – Wino, papuga i śpiew