Bursztyn na szafce albo stary sweter pachnący figami

W twoich okowach, srebrnych
jak oczy naściennych malunków
Czai się lis z bursztynowym ogonem

Czyha miecznik z hiacyntem wplątanym
we włosy
podczas przeprawy przez łąkę

Grozi zgubienie się w mieście
Które patrzy na południe
Jakby chciało zostawić wszystkie budynki
buszującym po świecie fotografom

Struchlały bestie gdy wyciągnąłem amulet
Przebiegł szept między nimi, że podobno ktoś
znalazł sposób
By przewrócić morze na drugą stronę
I zabrać im wszystkie kosztowności
rozkradzione nieuważnym antykwariuszom

Czegoś takiego nie widział jeszcze świat
ale ty tak
Ty byłaś w tym wirze, którym mnisi odsyłali do ich
własnych wymiarów nieistniejące w czasie bestie
niewidzialne dla ludzkiego oka

Apollinare podglądał cię za młodu w wannie, i kładł
ci na karku zimne monety których dotyk przyprawiał
cię o przyjemne drżenie przypominające sto
bawiących się w twoim sercu egipskich kotów

Naprawdę, latami marzyłem żeby wyciągnąć ci
uchem kłębek i zatrzymać je wszystkie, ale być
może byłem topielcem, niknącym pomału w tym
szaro granatowym bagnie i moje marzenia były
skazane na bycie w tym wszystkim kulką, która
nigdy nie opuściła rogu już wtedy gdy pierwszy na
świecie atrament spotkał się z pierwszym pergaminem
i mężczyzna przyglądał mu się podejrzliwie, nie
spodziewając się jednak, że doprowadzi to do mnie,
kulącego się przy słabym świetle nocnej lampki i
gubiącego się dzień za dniem, krok za krokiem w
labiryncie międzystron, który on utkał, a wszyscy
przed nim pobłogosławili

Nie posiadam takiej wiedzy z jaką mierzyli się
mistrzowie algebry
Wpatruje się godzinami w rzęsę albo w twój mały
palec i widzę tam, za granicą wszechświata
puchowe pola pomarańczowe od zmierzchu

Mógłbym się rozpłakać na twój szept
Albo skraść ci całą pamięć i zamknąć ją w szkatułce
zdobionej w złote perskie wzory
Mógłbym wpisać cię w swój gwiazdozbiór jako sowę
albo stokrotkę
Mógłbym skoczyć, z dziobu statku prosto w otchłań
północnego morza,
a i tak nie powiedziałbym nawet pół słowa tak jak bym tego naprawdę chciał

dlatego wiedz tylko że masz piękne dłonie
i nigdy nie plącze ci się się język
i nie znasz wielu wielu rzeczy
ale one są tam nadal
jak pachnący figami stary sweter


Najwyższy czas ( na wzgórzu kleptomanów )

Ostatnie już agrafki
Spinające nas w całość
Skradają się po zboczach
Wzgórza kleptomanów *
czas jest tam jednolity i każda sekunda
upływa tak samo
Zdziwienie drozda
wstyd stracha na wróble
Dyskretny ukłon mleczy
przed dmuchawcami
Zachwyt i pozór zachwytu

Przerażające pająki w pozostawionych przy
pomoście łódkach, powodują trwogę
trwającą tyle samo co przepłynięcie tą łódką
na drugą stronę jeziora, tyle samo trwa
opłata przewoźnikowi co jego chytry
uśmiech

Gdzieniegdzie lśnią jeszcze aforyzmy starodawnych
mistrzów, ale ich bunt nie dotyka już żadnej ściany ani
muru, rozpływa się lub raczej pęka błogo jak bańka
mydlana, unosząca się nad wyszorowanym
pokładem odległego statku

Na horyzoncie spadają anioły muskając skrzydłami
chmury które groźnie łypią na wszystko i klną
ordynarnie jak jeszcze nikt nigdy

Wszystkiemu temu przygląda się jeden ptak
złodziejaszek, który swym starym zwyczajem musiał
przemycić pod piórem jedną, dłużej trwającą chwilę

Ale znajdą go

I on pozostanie, jak wszystko – lecącym światłem
chącym by ktoś zmrużył oczy

———

* Wzgórze to nazywane jest tak
po części dlatego, że w dawnych
Czasach mieszkał tam klan
Kleptomanów i całe wzgórze
Usłane było zupełnie przypadkowymi
Przedmiotami które członkowie
Klanu zostawiali tam, po spełnieniu
Swoich niezdrowych potrzeb
Na wzgórzu często wisiały
porozwieszane na drzewach
filigranowe łańcuszki, nałożone na
gałęzie pirytowe pierścionki, a
także wszelkiej maści
tkaniny, filiżanki, zegarki oraz
przyrządy dentystyczne ze
Szczerze nienawidzącej
Niewyróżniających się
Żadnym charakterystycznym
Znakiem członków klanu
okolicznej kliniki


Stąd – dotąd

znalazłem w tym wszystkim podstęp!

jak srebrne kariatydy mrugające
z wysokich świątyń, pstrokaty
poliszynel oblizujący usta

Mistrz zen mówi – wypij herbaty
Ale kiedyś było inaczej
Były srebrne grzmoty nad morzem
I obsydianowa piana łaskocząca twoje paznokcie
W spodniach trzymałem dziury w
czasie, aż do momentu gdy poprosiłaś
mnie o prezent
Gwiazdozbiór lunatyka ukazał się nad
niedościgłym horyzontem
i jakiś jego zapalony obserwator szepnął
Patrzcie quasi matematycy, niedoszli
geolodzy halucynacji
oto największe dzieło boga spod
seledynowej olszyny, tego fauna
Który swą piszczałką nakazuje osom by
uniosły twoje włosy i otuliły mnie nimi jak
księcia, jak stragan błyskotek w oczach gawrona
Jak złodzieja który wreszcie został
przedstawiony komuś jako sprytny
Jak malowanej czapli która zgubiła kilka piór
podczas lotu stąd – dotąd

Tomasz Kunicki – Trzy wiersze z figą
QR kod: Tomasz Kunicki – Trzy wiersze z figą