Baltimore

Nad niewielkim, drewnianym kościółkiem pod wezwaniem św. Pawła w Baltimore zebrały się chmury.  Zbliżający się do pięćdziesiątki mężczyzna w szarym prochowcu i czarnym, nasuniętym na oczy kapeluszu przyglądał się groźnemu niebu.  „Będzie chlało” pomyślał, przenosząc spojrzenie na przypominającą pękatą butelkę dzwonnicę. „Mój Boże, chciałem powiedzieć „lało”, co się ze mną dzieje?”. Nie wiedział. Albo nie chciał wiedzieć. W każdym razie wymacał tkwiącą w kieszeni płaszcza kartkę, drugą dłoń mocniej zacisnął na rączce skórzanej, ciążącej mu teczki i ruszył ku wejściu do świątyni.

W środku nie było nikogo. Mężczyzna usiadł w ostatniej ławce, rozejrzał się po tonącym w mroku wnętrzu, rzucił okiem na figurę Pana przybitą do umocowanej nad prezbiterium belki. Uśmiechnął się krzywo. Sięgnął do kieszeni po kartkę, rozprostował ją starannie, zatopił się w lekturze, przechylając stronicę ku resztkom wpadającego przez wąskie okna światła. Jego oczy zatrzymały się na trzecim zdaniu od końca.  Przeczytał to zdanie kilkakrotnie, delikatnie poruszając przy tym ustami. Przez jego twarz przemknął cień zwątpienia. Rozpiął płaszcz, z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął ogryzek ołówka i przytknął rysik do pierwszej litery budzącego wątpliwości zdania. Przez chwilę walczył ze sobą, ręka jego zaczęła drżeć, na czoło wystąpił pot, w ustach zrobiło się piekielnie sucho. Zdania jednak nie skreślił. Schował ołówek do kieszeni, kartkę ostrożnie odłożył na ławkę, sięgnął po teczkę. Ustawił oznaczone cyframi pokrętła w odpowiednich pozycjach,  zwolnił zamki, z teczki wypadł gruby na cal sznur. Mężczyzna chwycił zwój i ruszył ku prezbiterium.   

Dopiero za trzecim razem udało mu się przerzucić linę przez belkę. Jeden koniec liny przywiązał do podstawy stojącej w pobliżu ołtarza kamiennej chrzcielnicy, z drugiego końca zrobił pętlę. Podsunął sobie znalezione w konfesjonale krzesło, stanął na krześle. Lina była za długa. Mężczyzna parsknął, szczerze rozbawiony, pogroził figurze Pana palcem, zszedł z krzesła.  Skorygował długość sznura, znowu wszedł na krzesło.  Założył linę na szyję, spojrzał w górę. Znad kanciastych, skierowanych ku dołowi stóp wychylała się ku niemu brodata twarz o przymkniętych oczach. Mężczyzna przełknął ślinę, wysunął do przodu lewą rękę, spod rękawa płaszcza wychynął zegarek. Dochodziła 16:92.

– Posuń się, gościu – powiedział głośno i skoczył z krzesła. 

Tekst znaleziony w 1999 roku, w salce katechetycznej, w której spotykała się grupa AA „Odrodzenie” w Żarach.


Krzysiu

W mieszkaniu zrobiło się wreszcie cicho. Krzysiu odczekał chwilę, na wszelki wypadek dwie i ostrożnie pchnął drzwi swojego pokoiku. Uchyliły się tylko troszkę, ponieważ coś je blokowało od drugiej strony. W szparze widniała góra czyichś pleców i tył wygolonej głowy. Po niegdyś białym podkoszulku Adidasa, chłopiec rozpoznał wujka, na którego mówili Mickiewicz, albo czasem Majk. Nie lubił tego wujka, nie lubił go, bo udawał że jest inny, a był taki sam jak reszta, albo nawet gorszy. Krzysiu rozejrzał się po swoim zabałaganionym pokoiku. Chwycił leżącą na podłodze kredkę bambino. Była niebieska i ułamana, ale powinna starczyć. Kucnął przy drzwiach, wcisnął rączkę w szparę i wbił kredkę w ucho Majka. Mężczyzna wierzgnął przez sen, odsuwając się troszkę od drzwi. Dwie troszki były już w sam raz, by Krzysiu przecisnął się do dużego pokoju. 

 Mama leżała na swoim stałym miejscu, czyli pośrodku kanapy, z głową odchyloną do tyłu. Z jej gardła wydobywało się ciche warczenie. Krzysiu jednym szybkim spojrzeniem ocenił stan opróżnienia stojącej najbliżej rodzicielki butelki. Była niemal pusta, nic mu więc ze strony mamy nie groziło. Trochę uspokojony, przyklęknął przy niskim stoliku. Smugi rannego światła przelatywały przez las butelek, zahaczały o stosy niedopałków, odbijały się w mokradłach rozlanych napojów. Krzysiu ostrożnie przeszukał białe siatki zaścielające stół, zazwyczaj w którejś znajdował coś do jedzenia. Zjadł twardawą bułkę z parówkami, folijkami z tych ostatnich przyozdabiając wystającego ze spodni siusiaka wtulającego się w mamę nieznanego wujka. Potem napił się wody z kranu i na paluszkach podszedł do leżącego w przedpokoju taty.

  Tata leżał na brzuchu, a jego portfel był na swoim miejscu, czyli w tylnej kieszeni spodni. Krzysiu prawie uśmiechnął się do siebie. Szczęście mu dzisiaj sprzyjało. Ostrożnie wyciągnął portfel z kieszeni i zajrzał do środka. Było tam kilka banknotów, jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, nawet więcej. Krzysiu aż krzyknął z radości. I natychmiast zamarł, przerażony. Tata uniósł głowę, potoczył dokoła nieprzytomnym wzrokiem, zaraz jednak pacnął buzią o klepki. Krzysiu odetchnął z ulgą, zbeształ się w myślach i bardzo ostrożnie obszedł ciało ojca. Nie spuszczał z niego oczu, nie zauważył więc butelki, która przewróciła się z hukiem na podłogę. Tata zerwał się do pozycji na wpół siedzącej i przyszpilił Krzysia krwawym spojrzeniem.

– Co jest, kurwa, Krzysiu. Co ty odpierdalasz?

Krzysiu nie odpowiedział, tylko szybciutko otworzył drzwi wyjściowe. Tata rozpoznał portfel w rączce chłopca.

– Krzysiu! Ty jebany złodzieju!

Krzysiu z sercem łomoczącym w wątłej piersi, zbiegał już po schodach. Obejrzał się za siebie. Znad poręczy wychylała się rozpalona twarz ojca.

– Zajebię cię, psi chujku! Wracaj tu! – krzyczał tata, ale Krzysiu pędził dalej.

Tata rzucił się za nim w pogoń, raczej spadając ze schodów, niż z nich zbiegając. To był najtrudniejszy moment całej operacji. Krzysiu modlił się w duchu, by tata się nie przewrócił na stromych schodach, panie Boże, żeby tylko się nie przewrócił! Zatrzymał się niedaleko bramy i czekał. Raz, dwa, trzy… Cały i zdrowy tata wybiegł z bramy. Krzysiu znikał już za rogiem. Mężczyzna pędził za chłopcem, ale po kilkunastu metrach kac gigant zgiął go w pół. Krzysiu zatrzymał się.

– Tato! – krzyknął i zamachał portfelem.

Tata, walcząc z mdłościami, tylko machnął ręką. Oparł się o ścianę i dysząc ciężko ocierał pot z czoła. Wydawało się, że nie jest gotów na dalszą wyprawę. Ale Krzysiu był na to przygotowany. Wyciągnął z portfela banknot.

– Tato! Patrz! – zmiął banknot w rączce i rzucił go na chodnik.

Tata poczerwieniał na twarzy.

– Co robisz, kurwo!? – wychrypiał.

Krzysiu zmiął i wyrzucił kolejny banknot.

– Zajebię cię! – obiecał tata i odkleił się od ściany.

Ruszył niczym huragan na chłopca. Krzysiu z piskiem rzucił się do ucieczki. Szybki był, skubaniec, zyskał też drobną przewagę, gdyż tata zatrzymał się, by podnieść pieniądze z ulicy. Zaraz jednak kontynuował pościg. Odległość między mężczyzną a chłopcem malała w zastraszającym tempie, Krzysiu był już na wyciągnięcie ręki, ale skręcił nagle i pobiegł na skróty przez parczek. Tata znowu osłabł, zwolnił, zatoczył się, oparł o ogłoszeniowy słup. Grali Hamleta. Krzysiu zatrzymał się po drugiej stronie zagajnika.

Tata przyglądał mu się chwilę, wydawało się, że chce coś powiedzieć, ale kolejna torsja uniemożliwiła mu otwarcie buzi. Krzysiu znowu zamachał portfelem, ale tata tylko wykrzywił twarz i splunął gęstą plwociną na chodnik. Chłopiec zbliżył się do krawężnika i stanął przy studzience ściekowej. Przymierzył, czy portfel zmieści się między szczebelkami pokrywy. Trzeba go było rozłożyć, wtedy wchodził. Krzysiu wsunął część portfela do odpływu. Popatrzył na tatę, uśmiechnął się. Tata ruszył ku niemu, powoli, z zaciśniętymi zębami. I pięściami. Krzysiu wsunął portfel trochę głębiej. Tata przyspieszył.

– Krzysiu..!

Chłopiec nadal się uśmiechał, opuścił portfel jeszcze bardziej. Tata biegł, wściekły jak diabli.

– Krzysiu!

Krzysiu otworzył dłoń i portfel zniknął w studzience.

– Krzysiu!!!

Tata dopadł chłopca i chwycił go za szyję. Uniósł jego chudziutkie ciałko w powietrze, wciąż zaciskając i zaciskając ręce, a siła rozpędu obróciła obu i przed zachodzącymi mgłą oczami Krzysia pojawiła się majestatyczna sylweta upragnionego budynku. Udało się. Udało! Przecież tata obiecał, że w piąte urodziny pokaże mu Pałac Kultury, a Krzysiu przysiągł sobie, że tak się stanie, choćby miał skonać.  

 

 

 

Kuba Kapral – Dwa opowiadania
QR kod: Kuba Kapral – Dwa opowiadania