dystopijna historia o przyjaźni na odległość

Jak wiadomo chanelling jest zjawiskiem powszechnym i dostępnym dla każdego. Nie było więc sensu szukać innego rodzaju połączenia. Wszedłem na mój profil do channelingu. Niewielu mam znajomych, to niewielu było online. Na pasmach długich komunikowali handlarze szaleństw, przewinąłem kilka smutnych pejzaży politycznych, było też trochę śmieciarzy. Wybrałem profil Sebastiana, po czym wybrałem opcję „połącz”. Poczułem, że sygnał idzie bez zakłóceń.

Odebrał szybko, jeszcze w czasie trwania pierwszego ring-ring-ring. Zobaczyłem go: siedział w fotelu, rozkraczony, sapał i drapał się po kroczu. Utyty Sebastian, nie umyty, z brzuchem. Takich facetów nazywa się oblechami. Ostatni raz widziałem go miesiąc temu i wyglądał znacznie lepiej. Poczułem niepokój. Degradacja postępowała, symptomy były wyraźne. Mój przyjaciel znów stawał się czarną dziurą.

– Miałem okropny dzień – zaczął Sebastian. -Być może z powodu moich trzydziestych trzecich urodzin, które jak pamiętasz przypadają pojutrze. – Westchnął i przewrócił oczami: -Po bezsennych nocach, podczas których śmiejesz się sobie w twarz, nastaje naprawdę paskudny dzień, jeden z tych potworów trzymających cię w szponach szarości od zmierzchu do świtu. I to jest straszne.

Wcale niezrażony czy zdezorientowany słowami Sebastiana, postanowiłem milczeć, posłuchać i doświadczyć kolejnej podróży do wnętrza mojego przyjaciela.

– Specjalnie mówię „od zmierzchu do świtu“, bo właśnie przechodzę na tryb Jeryho: znaczy to – tłumaczył Sebastian – że wstaję przed zmierzchem a kładę się przed świtem lub krótko po nim. System odwrotny – czyli wstajesz bardzo wcześnie rano, jeszcze przed świtem, a kładziesz się przed zmrokiem – nazwałem Jeruzalem. Natomiast tryb Tel-Awiw jest neutralny i odpowiada porze snu tak zwanego normalnego człowieka, czyli między północą a siódmą rano.

– Skąd te nazwy: Jeryho, Jeruzalem…?

– Jak wiesz, lubię epickie skojarzenia.

– Wiem. Jak się czujesz? – zapytałem, aby otrzymać potwierdzenie moich przypuszczeń.

– Czuję się jak gówno jadące zatłoczonym autobusem i z pełną konsekwencją robię to, co lubię. A lubię medytować gapiąc się w ścianę. Albo jak ucieka mi autobus. Lubię smak zimnej wody zaraz po przebudzeniu, lubię patrzeć na pranie kręcące się w pralce, albo na ciasto rosnące w piekarniku, lubię spacerować…

Sebastian się rozkręcał a ja poczułem, że łzy napływają mi do oczu. Od zawsze, każdy kontakt z Sebastianem odzierał mnie z dobrego samopoczucia, stawiał przed zagadnieniami, na które nikt nie znalazł jeszcze odpowiedzi. Jego monologi przypominały, że jestem żywym i w gruncie rzeczy bezbronnym człowiekiem, trochę się też nade mną pastwił. Ale nie mogłem go opuścić. Nie na tym polega przyjaźń. 

– Wstałem koło szesnastej – relacjonował Sebastian. -Najpierw zrezygnowałem z gimnastyki, podczas której słucham starych podcastów najbardziej undergroundowego i niezależnego muzycznie radia – kiedyś, bardzo dawno temu – czyli Drugiego Programu Polskiego Radia. Potem zrezygnowałem z owsianki, zamiast niej zjadłem końcówkę czerstwej bagietki z miodem. Nie odmówiłem sobie przejrzeć poczty przy kawie i papierosie, tak samo jak nie mogłem odmówić sobie pierwszego tego dnia aktu autoadoracji. A potem leżałem, gapiłem się w sufit i sztukując słówka wymyślałem rodzaje swoich śmierci, małe pomniki, postumenty i całe grobowce z kamienia. Wiesz, robię się coraz bardziej perwersyjny. Sam się sobie dziwię, że się jeszcze utrzymuję przy tak niskiej rencie, tak roszczeniowym i destrukcyjnym trybie. Ale walczyłem osiem lat! – uniósł się, więc…

– Nie pracujesz? – …wtrąciłem, żeby w swoim gniewie nie popłynął dalej, ale zostałem pokonany.

– Bo też praca! – popłynął na szeroko Sebastian. -Najwspanialsza cnota ludzka – praca. -No nie wiem, bardzo chciałbym spróbować.

– Nie dostałeś z przydziału?

– Nie będę sprzedawać hamburgerów.

Wzruszyłem na to ramionami.

– Po co komu taka praca? – Poza tym, że nudna i bezsensowna, to wyraża moje niewolnictwo wobec pracodawcy i bankierów; u tych pierwszych zobowiązuje mnie szachrajska umowa, ci drudzy zobowiązują zadłużoną walutą. Praca współczesna, praca najjaśniejsza! – absurd, lecz funkcjonujący jak coś zupełnie normalnego. A przecież praca – porządnie wykonana i należycie wynagrodzona – nigdy cię nie zdradzi. Odda dokładnie tyle, ile w nią włożysz.

Sebastian umiał pracować solidnie. W polu osiągał najlepsze wyniki w całej kompanii.  Służby, a więc pracy dla ojczyzny, nauczyli nas ojcowie. Pokazali, że solidna praca zostawia uśmiech na twarzy. Gdy się w niej zanurzasz, gdy skupiasz się nad przedsięwzięciem, przynosi radość. Ale żeby to poczuć trzeba mieć pracę.

– Dalej biedujesz – konstatowałem.

Sebastian łyknął z butelki i pokręcił głową. -Nie generuję dużych wydatków – powiedział – żyję skromnie, dlatego na wszytko mi wystarcza. W lombardach na Zamienieckiej za złom srebrny płacą złotówkę od grama. Za dwa łańcuszki dostałem dziś trzydzieści pięć złotych. Kupiłem za to warzywa i owoce. Rachunki mam opłacone i pełny żołądek, jeszcze na przyjemności zostanie. A w ubiegłym miesiącu nawet spłaciłem kartę.

– To już coś.

– Niby tak, ale to nadal poziom minimum, chociaż nie nazwałbym tego biedą. To zdrowy minimalizm. – Założył nogę na nogę. -Grunt, że od nikogo nie jestem uzależniony, bo dług to zobowiązanie, które ciąży na sercu i sumieniu. Na szczęście go nie dźwigam. Pieniędzy potrzebuję wyłącznie po to, żeby zaspokajać moją maleńką próżność, a ona nie potrzebuje wiele do życia.

– Wychodzisz na powierzchnię czy tak siedzisz cały dzień?

– Rzadko wychodzę. Na powierzchni teraz albo zamieszki, albo… – machnął dłonią w wyrazie pogardy.  -Ciągle wsuwają coś za wycieraczki, a przed wejściem do byle knajpy odbierają kluczyki od kruzera, żeby odstawić na strzeżony parking i potem chcą za to Bóg wie ile. Sektor-Centrum zamienił się w jedno wielkie kasyno. A wiadomo, żadne kasyno nie pozwoli sobie na duże wygrane klientów.

– Tak, to miasto zeszło pod poziom mułu – przyznałem.

– Strach tu robić cokolwiek; strach, żeby ruszyć z miejsca, strach przed jakąkolwiek inicjatywą; strach, żeby nawet wygrać na loterii, bo zaraz ci zabiorą wygraną i jeszcze będziesz mieć kłopoty. Mam wrażenie, że wciąż budujemy kolejną pokręconą wersję socjalizmu, jak czynili to nasi rodzice i dziadkowie. – Przeszedł na ton konspiratora: -Tu nikt nie lubi ludzi, którym przychylnie podszeptuje Fortuna, natomiast zwycięzcy i ci, którym się powiodło potrafią chlubić się wysokim poziomem podłości. A już wszelkie objawy odwagi cywilnej czy obywatelskiej stały się wyrazem lekkomyślności, niedojrzałości i głupoty. Przykro mi to mówić, ale żyję w obozie koncentracyjnym.

– Nie chcesz się wyprowadzić?

 – A kto mi da zameldowanie?

– Pokombinuj. Ludziom się jakoś udaje – pocieszyłem jałowo.

– Jestem ofiarą najjaśniejszej ekonomii i najjaśniejszej mentalności, dlatego wykluczam się ze społeczeństwa.

– Czy ja wiem… – jęknąłem na styropianowe słowa Sebastiana, ale po chwili milczenia zapytałem z autentyczną troską: -To co dalej z tobą będzie?

– Dalej ten proces będzie postępować – odpowiedział Sebastian w swoim patetyczno-intelektualnym stylu.

– Nie myślałeś o powrocie do armii?

– Do wojska nie wrócę nigdy! Nigdy!!!

Rok temu Sebastian został zwolniony ze służby i w randze kapitana przeniesiony w stan spoczynku. Ofiara wojny, potem traumy i wykluczenia społecznego, następnie izolacji. Byłem pod wielkim wrażeniem heroizmu, z jakim znosił te katusze. Sebastian, ja i setki tysięcy obywateli Najjaśniejszej od dziecka żyliśmy z wojną na każdym kroku. Stowarzyszenia gimnastyczne, mundurki, apele, biegi na orientację, zabawa w podchody, patriotyczne pogadanki przy ognisku – wszędzie tam gdzie zabijana jest indywidualność, rodzą się Sebastiany. Smutne klauny siedzące wokół ognisk i bajdurzące o patriotyzmie.

Nagle połączenie zerwało się. Obraz wrócił po sekundzie: Sebastian wymachiwał rękami i był w kompletnie innym zagadnieniu, coś relacjonując i wcielając się w kogoś: -Czy tu jest jakaś nielegalna hurtownia? i wpycha się do środka. Proszę nas wpuścić!, krzyczeli. No to ich wpuściłem i w ten sposób inspekcja znalazła u mnie Heliox.

– Ile?

– Dwieście pięćdziesiąt opakowań – odpowiedział z dumą.

– I cię nie posadzili?

– Nic z tego, kolego. Jestem weteranem.

Przed wojną lubił żyć rozkosznie, a przy tym intensywnie. Interesowało go wówczas wszelkie szarganie świętości i zrzucanie idoli z cokołów, aby samemu zająć ich miejsce. Działo się tak dlatego, że Sebastian przez całe życie nigdy nie stanął na żadnym podium, na żadnym cokole, choć życie swoje poświęcił wielkiej i niebezpiecznej sztuce chodzenia po linie. Był sprawnym i znanym linoskoczkiem. Kochał trawers na linie rozpiętej między dachami, co wieczór spijał zachwyty publiki; życie w balansie, życie jak salto-mortale. Zapowiadało się wspaniale. Aż tu nagle wybuchła wojna, po której linoskoczek był już klaunem.

– Bez wojny nie mam jak i gdzie okazywać mojej odwagi i wytrwałości – odezwał się Sebastian. -Dopiero wojna pozwoliła mi w pełni poczuć się człowiekiem. Życie w cywilu to wegetacja.

– Przecież mamy wojnę, nawet kilka.

– Ty je masz. Ja już jestem weteranem – zadziorny uśmiech zniknął z jego twarzy. -Ja już jestem po wojnie i ją przegrałem. Zawieszam się na linie życia, wchodzę w ludzi, wyłącznie po to, żeby zarobić jakieś grosze. Jak tylko znajdą się w mojej kieszeni, wracam do izolatki.

Mój przyjaciel Sebastian – wczesno-męska ruina, linoskoczek z izolatki. Po linie chadzał jeszcze, ale już nie tak często jak przed wojną.

– Żyję i patrzę na życie, na jego najdrobniejszy przejaw, patrzę z perspektywy wielkich mechanizmów dziejowych i niekończących się przestrzeni. Doskonale zdajesz sobie sprawę, że taka perspektywa może trochę przytłaczać – powiedziawszy to pociągnął z butelki.

 – Tylko mi się nie popłacz – warknąłem. -Wcale mi cię nie jest żal. Nie wyciągałeś należytych wniosków z otoczenia, z tego, co się wokół ciebie działo!

– Jak zwykle terroryzujesz mnie swoją prostacką psychoanalizą – uśmiechnął się szeroko Sebastian. -Owszem, jestem zaprogramowany na rozkoszowanie się tu i teraz. Rozbudowany system pychy, droga samouwielbienia i potrzeba rozkoszy to wady, które sam w sobie dostrzegam i zdaję sobie sprawę z ich zgubnego na mnie wpływu. Mój dotychczasowy odbiór świata w przeważającej ilości wypadków był i nadal jest nastawiony na zadowalanie ego. A ego mam silne, wymagające; grasuje we mnie i ma się ekstra. Na każdym kroku robi woltę, unik i maskaradę. O Boże, jak kocham o sobie myśleć! A już najbardziej uwielbiam te chwile, w których obiecuję sobie, że będę jeszcze lepszy. Gdyby wszyscy właśnie tak myśleli, to miałbym większe szanse na poznanie kogokolwiek… A świat jaki byłby szczęśliwy.

„-Stary pacykarz” – pomyślałem, trochę zaniepokojony gadaniem Sebastiana, który poprawił się w fotelu i uśmiechnął jeszcze szerzej:  

– Wiem, co myślisz, przyjacielu – że jestem niedojrzały. Mogę być, proszę. W niedojrzałości dostrzegam więcej zalet, niż wad. I to wspaniale, że niedojrzali dorastają później, dzięki czemu ich semen jest słodki do późnych lat życia.       

W przekonaniu wielu mało wnikliwych obserwatorów osobowość Sebastiana opierała się na auto-strofowaniu, na masochizmie i roszczeniowości, ale wszystko to uważam za puste gadanie. Sebastian miał wielkie serce, którym każdego dnia pompował w innych, często obcych mu ludzi, swoją troskę, współczucie i oddanie. Gdybym miał pokusić się o nazwanie jego duszy, powiedziałbym, że to dusza zamierająca, typu morendo, teraz już gnijąca, prostacka i gnuśna. Naszło mnie też skojarzenie ze światłem zgasłej gwiazdy.

Sebastian beknął.

 Aby przykryć kompleksy nie zakładał uśmiechniętej maski zadowolenia, ale maskę nienarzucającej się otoczeniu pewności siebie. Przynajmniej tak mu się wydawało. Nawet jeśli jego maska pewności śmieszyła, a tak się niejednokrotnie zdarzało, nie zdejmował jej, tym chętniej nosił ją, wierząc, że rozśmiesza ludzi a nie razi ich hipokryzją. Zawsze lubił się śmiać. I ta świadomość napełniała go jeszcze większą pewnością siebie a wyrażała się w pokrętnym powiedzonku Sebastiana, które powtarzał od czasu do czasu: „-Nie należy śmiać się z ludzi, bowiem sami w sobie są wystarczająco zabawni, aby mieć się z kogo śmiać”.

W relacjach pasjonowały Sebastiana przede wszystkim dwie sprawy: mówienie ludziom, co o nich myśli i słuchanie tego, co ludzie myślą o nim. Było to o tyle ciekawe, że mówiąc o sobie nie używał zaimka osobowego „ja“. Doskonale manipulował przy tym emocjami. Ale działo się tak tylko wtedy, gdy wchodził w stany maniakalne. A po nich, prędzej czy później, przychodziły sny a z nimi leki i strach przed wyjściem z domu.

– Tak było, ale to kiedyś, przed moim duchowym przebudzeniem – powiedział Sebastian.

– A to kiedy dostąpiłeś tego przebudzenia?

– Jak twoja matka cię wysrywała – odgryzł się Sebastian.

Wrażliwy jak widać i deliberatywny, ale też zahartowany, mocny psychicznie człowiek, niekiedy autorytarny i apodyktyczny, potrafił zachowywać się jak cenzor, głośno manifestując, co w jego obecności można robić, a czego nie.

– Mój dołek, czyli zapaść emocjonalna, depresja, te wszystkie momenty ludzkiej słabości, to i tak szczyt twoich możliwości.

… ale też rozemocjonowany, niezaspokojony, wciąż czegoś poszukujący, węszący, coś kombinujący; młodziutki literat-linoskoczek, emocjonalny odkurzacz – takim też go pamiętam. Debiutował wcześnie, nastoletnio; pomimo wojny, choroby i potwornych cierpień nadal jest poetą-literatem, a poetom-literatom, nawet tym najsłabszym, ocierającym się o grafomanię, trzeba okazywać sympatię i zrozumienie. Przecież to tacy delikatni ludzie, najczęściej wcale nie szaleńcy, lecz osoby dyspanseryjne, wykluczone i co najgorsze, pozamykane w kryjówkach swoich imaginacji. Jeśli do czegoś takiego dodasz stres pourazowy, to w kontekście Sebastiana wszystko staje się jasne.

Beknął krótko i głośno, pociągnął browaru i dalej w monolog, tym razem na wesoło: -Ach, te zakłamane lata 30-te! Wspaniałe, chociaż zostało po nich kilka blizn.

Przy życiu nie trzymała go teraźniejszość, tylko wspomnienia. „-Ach jakie słodkie” – mawiał czasem Sebastian. Od tej jego wielkiej i zmarnowanej przeszłości, od tych jego słodkich wspomnień, mdliło mnie nie raz, ale słuchałem go dalej.

– I te moje próby wolności… Za wszystko w życiu się płaci a już za próby wolności powielokroć – smutno powiedział mój przyjaciel.

Nieśmiałe i w gruncie rzeczy pozbawione sensu, prowadziły Sebastiana na manowce, mąciły mu widzenie, odciągały gdzieś w bok od istoty rzeczy, sedna spraw. Gdybym go nie znał, uznałbym go za idiotę, ponieważ był bardziej posłuszny swoim kaprysom i zachciankom, niż pracy, karierze czy rodzinie. No ale wojny, choroby, rodziny, pasji i miłości się nie wybiera i nikomu jeszcze nie udało się umknąć przed mocą każdej z tych sił. Według Sebastiana najpotężniejszą mocą uderzeniową dysponuje literatura. To paradoksalne, że pasja literacka była wyrazem choroby Sebastiana, a jednocześnie najważniejszym elementem jego terapii.

– Chodzę regularnie na terapię do ośrodka dla weteranów i jestem w stałym kontakcie z psychologiem. W ramach terapii napisałem wspomnienia z trzeciej platformowej i czterdziestej drugiej hybrydowej. Mocna rzecz, więc hejt innych weteranów był okrutny.

Z książki Sebastiana, której treść i forma stały w rażącej sprzeczności z doskonałą większością paragrafów ustawy o ochronie języka najjaśniejszego, z tych wojennych wspomnień Sebastiana ukazało się kilka zdawkowych recenzji. „Lektura perwersyjna i sadystyczna w swoim wyrazie”. „Pan mnie obraził, ja się poczułem przez pana obrzygany“ – zwracał się do Sebastiana jeden z komentatorów-weteranów. Nie pojmowałem, tyle jadu, tylko dlatego, że chłopina opisał swoje przeżycia z wojny. Znów inni wojskowi komentatorzy zagadnień literaturoznawczych potraktowali książkę Sebastiana jak szkolne wypracowanie, pisząc na przykład, że jest „niejednorodna stylistycznie“. -A ja się pytam: czy człowiek, z którym się rozmawia jest jednorodny stylistycznie? – retorycznie zapytywał Sebastian. Szydercze komentarze na wojskowych forach społecznościowych ucichły na następny dzień. I cisza, i dalej już zupełnie nic. Zero odzewu na sygnał wysłany we Wszechświat. Sebastianowi pozostało już tylko liczyć na chwałę pośmiertną. Oczywiście, był w tym wszystkim patos, ale tym właśnie tuczy się każda trauma – patosem.

– Terapia weszła mi w krew, uzależniłem się od niej i od leków. Całe dnie spędzałem na karmieniu mojej żarłocznej grafomanii, zacząłem oglądać reżimową telewizję śniadaniową, moje opowiadania brzmiały jak partyjne przemówienia. Zgorzkniałem szybko, zrobiłem się oschły, zacząłem żyć w przeświadczeniu, że miłość jest cierpieniem. To był najgorszy czas w moim życiu…

W potok słów Sebastiana wbiłem pytanie:

– Może byś mi polecił co na głowę? – ale Sebastian nie odpowiedział, a ja już nie byłem w stanie mu przerwać. W gruncie rzeczy S. ma gdzieś, co sądzisz na jego temat czy na temat, który właśnie porusza. On po prostu musi powiedzieć swoje.

Monologował, a ja zastanawiałem się nad tą jego książką. Właściwie co on mógł zrobić, ten Sebastian, czego dokonać? I tak świetnie dawał radę wciąż i z uporem maniaka wmawiając sobie niemały wcale talent. Miał tak wielkie aspiracje, marzył o honorach i zaszczytach, na które po części zasługuje, bo jak to się mówi „dobry“ z niego człowiek. Jednak dobro nie wystarcza, a prawda wygląda inaczej: zarówno Sebastian, jak i ja sam, nie podniesiemy się z traumy i opisywanie wojennych przeżyć w niczym nam nie pomoże; wojnę nosi się do końca. Poza tym któż to jest ktoś taki jak Sebastian? Talentu brak, znajomości też, szczęście nigdy nie było jego sprzymierzeńcem. Poza tym te wszystkie jego ideały? Gdzie one teraz są?

– Smutno na nas patrzeć od tych ideałów – mówił kiedyś S. -Tak, na nas, bo w sposób kategorycznie samolubny rozciągam te słowa na całe nasze pokolenie. Wszystkie nasze szczytne intencje rozbijały się zawsze o działanie i współpracę, a ściślej ich brak. Smutne, głupie życie…

Koledzy porobili iluzoryczne kariery, pozakładali patologiczne rodziny, nabrali złodziejskich kredytów, za które kupili mieszkania i kruzery. Nosili buty z najcieńszej skórki, mieli odprasowane kanty, francuskie desenie na koszulach, marynarki na miarę krojone, wypielęgnowane brody, kłamstwa na ustach i strach w oczach. A Sebastian nic. Został z ręką w nocniku ideałów, toteż w wolnych chwilach pisywał obrzydliwe, trujące paszkwile, precyzyjne donosy lub w inny sposób rozkoszował się skalą swojej nienawiści wobec dawnych przyjaciół. Wojna wepchnęła go w labirynt nostalgii i smutków. Kiedy Sebastian błądził w mrocznych korytarzach odwrócili się od niego wszyscy i konsekwentnie przypinali mu swoje odczłowieczające etykietki domorosłych psychologów: na przykład, że S. za dużo śpi, że ma bałagan w domu, kurz na półkach i brud na podłogach, niczego nie mówi od siebie, potrafi tylko cytować i do tego obsesyjnie segreguje śmieci; najpierw powinien posegregować własne emocje. –Istotnie, podły bydlak – mawiali dawni przyjaciele i znajomi, nie rozumiejąc, że Sebastian na wojnie zachorował i trzeba mu pomóc. Gdzie tam! Woleli pasjami przylepiać mu kolejne łaty: psychosomatyczny inwalida emocjonalny, zarozumiały i kłamliwy intrygant, nienawistnik, chodząca depresja, posępny onanista, zblazowany próżniak, abnegat, przypadek kliniczny, entuzjastyczny ignorant, ludzka gnida, wulgarny libertyn (?). Częściej jednak wyrażano się prościej: narkoman, lekoman, alkoholik, dziwkarz, zboczeniec, pedał, cwel. Wstyd mi, ale sam tak o nim mówiłem, wyśmiewałem się z niego, zarówno za jego plecami, jak i w jego obecności. Tytułowano go również wariatem, świrem, frikiem, od czasu do czasu zdarzało mu się usłyszeć z ust najbliższych: „-Ty to dopiero jesteś po…..y!“. Co bardziej łaskawsi z wyrozumiałością nazywali go lekkoduchem, rozpustnym marzycielem, nieuleczalnym recydywistą sztubackich uniesień lub po prostu – lubieżnikiem. Lekceważył to, bo ma dar odrzucania negatywnych sugestii, a całe zagadnienie tłumaczył następująco:

– Po pierwsze jestem chory, ale się leczę. Po drugie: wy, niby zdrowi, we wszystkim znajdziecie tanią sensację. Obrażacie innych, żeby mieć pod ręką tragiczną historyjkę, którą można potem opowiedzieć w towarzystwie. Można ją wtedy spointować: „-Od początku wiedziałem, że tak skończy”. Tymczasem to, co mówicie, więcej mówi o was, niż o mnie. Naprawdę, podli potrafią być przyjaciele – spointował Sebastian.

Nikt ze znajomych – i ja też – nie przypuszczał bowiem, że po powrocie z wojny Sebastian – wielokrotnie nas o tym zapewniał – po prostu był szczęśliwy. Dlatego zapytałem:

– Czy nadal jesteś szczęśliwy, Sebastianie?

– Jestem – odparł szybko – ponieważ bycie szczęśliwym to najlepszy sposób na życie. Kiedyś myślałem, że człowiek nie może być szczęśliwy, że szczęście jest za ulotne, za szybko nas opuszcza. Dziś wiem, że szczęście może być – a w moim przypadku jest – stanem dynamicznym, permanentnym i optymalnym, intensywnym i nasyconym, stworzonym przeze mnie samego, według miar jakie przykładam do ludzi i świata. Ale żeby stać się szczęśliwym, musiałem najpierw wykuć sobie zbroję ze stopu współczucia i wdzięczności. Zbroja lekka, wręcz zwiewna, piękna i nie do przebicia, tworzy najlepszy pancerz na życiowe trudności. Nadmienię jeszcze, że szczęśliwy stałem się dzięki temu, że na wojnie badałem smutek – w kształtach, smakach, kolorach, cieniach, dźwiękach, w ludzkich odczuciach i gustach – i dziś już wiem, że wolę się bawić w innej kałuży. Moje wiwisekcje smutków sprawiły, że straciłem zainteresowanie dla tak zwanego życiowego sukcesu. -I to prawda – dodał Sebastian – w gruncie rzeczy jestem posępnym człowiekiem, ale to nie znaczy, że jestem nieszczęśliwy. Bo też nic innego jak pozostanie sobą opłaca się najbardziej. Moją wielką ambicją jest do końca pozostać sobą. Jest mi ze sobą dobrze i takim chcę pozostać.

Szaleństwo Sebastiana było więc pełne radości, szczęścia i auto-akceptacji. Nie chcąc mu dać powodów do wszczęcia kolejnego monologu milczałem uparcie.

– Wczoraj znowu się poryczałem, ze szczęścia oczywiście. Bo to przecież mega zajawka widzieć swój progres, widzieć, jak się rośnie – i na tym samym wydechu jeszcze: -Jak myślisz, co było pierwsze: cipka czy pieniądze?

Ludzie są u Sebastiana na drugim planie, od człowieka interesuje go bardziej literacki złom i narkotyzujące starocie. Z rana czyta Talmud, Heideggera albo „Myśli“ Pascala, po południu Senekę i Augustyna z Hippony, przed snem zakreśla fragmenty w „Tako rzecze Zaratustra“.

Łańcuszek moich myśli przerwało donośne pytanie Sebastiana poprzedzone pochrząkiwaniem:

– A co tam u ciebie na tej waszej wojnie?

– Na razie jestem na kwarantannie, bo u nas pryskali – odparłem zgodnie z prawdą.

– U nas dawno nie pryskali, ale promieniują. Wtedy boli mnie głowa a czas teraźniejszy miesza mi się z czasem przyszłym. Mówię ci, to jest dopiero zawrót głowy.

– I teraźniejszy z przyszłym nie mieszają ci się z przeszłym?

Czas przeszły – zaczął Sebastian – należy do mnie, jest moją własnością, tak jak wszystko, co w sobie mieści.  – Nikt nie jest w stanie odebrać mi przeszłości, więc nie ma co o nią walczyć – zamyślił się, odezwał po chwili:                      

– Ach – oczy miał już rozmarzone – gdyby wszyscy Najjaśniejsi myśleli w ten właśnie sposób… -Przymknął oczy i powiedział bardzo spokojnie: -Zaczynam znowu myśleć o śmierci i znowu się odprężam. Nadchodzi wielka jasność. Nie roztrzaskam się o nią.

Nagle poczułem, że zjeżdżam w ciemność, zawisam nad nią na cienkiej nitce iluzji i jeśli natychmiast nie przerwę połączenia, to Sebastian mnie pochłonie. Uderzyła mnie skala jego zniszczenia, rozmiary męczarni i skrywanej rozpaczy. Przestraszyłem się.

– Seba wybacz, ale jestem zmuszony już kończyć. Zadzwonię jutro.

Rozłączyłem się.

– Co zrobić z tym Sebastianem? – zastanawiałem się wpatrując w ścianę. „-Powinienem mu odciąć głowę jak Święty Jerzy smokowi. Byłaby to wspaniała alegoria zniszczenia grzechu tkwiącego we mnie samym”. – Po namyśle dodałem: „-Ależ nie, nie mógłbym tego zrobić Sebastianowi. Na swoim nic nie znaczącym odcinku życia nie chciał zostać pochłonięty przez iluzoryczną magmę znaczeń: religie, programy polityczne, media, ekonomię i inne sofizmaty. Sebastian zawsze chciał w tym wszystkim zachować siebie i swój pogląd na to, co dzieje się w jego otoczeniu”.

Podróż do wnętrza przyjaciela okazała się niebezpieczna. Co by się stało, gdybym w porę jej nie przerwał? Jak to dobrze, że właściwie zareagowałem.

Poczułem, że przekroczyłem granicę, pokonałem kolejną barierę energetyczną. A potem nadeszło zmęczenie. Zrobiłem kawę, wziąłem dwie tabletki Helioxu i na chwilę przestałem się martwić Sebastianem. Wszedłem na wiadomości polityczne z kraju i włączyłem przemówienie jakiegoś politykiera z patrii optymatów. Strzelał obcasami i mówił zaprogramowanym przekazem:

– W dzisiejszych czasach ludzkie emocje stają się ostateczne w swoim wynaturzeniu. Automatyzacja sprowadziła na naszych ojców schematyzację, a dziś schematyzacja przeobraża nas w maszyny w przestrzeni międzyludzkich relacji, zachowań, przekonań i wzorów osobowych, czyli ról społecznych. To właśnie one – role społeczne – pozwalają każdemu narodowi trwać i zwyciężać. I nasze role społeczne zostaną zachowane dla dobra narodu, dobra Najjaśniejszej!

– Jakie to role społeczne? – zapytałem retorycznie i odłączyłem się od sieci.

Wstałem z fotela i poszedłem do łazienki, żeby się ogolić, co stanowiło pierwszy krok na długiej liście kroków do czegoś lepszego, niż chanelling z Sebastianem.

W lustrze spotkałem twarz kogoś, kto ma już dość czekania w pogotowiu. Wyobraziłem sobie wygasłą gwiazdę, zobaczyłem jak jej samotne światło mknie przez nieskończoną, zimną otchłań ciemności. „-Jak to dobrze – pomyślałem – że Sebastian jeszcze w siebie wierzy”.

Ogolony i świeży wszedłem na kanał do channelingu i zadzwoniłem do Sebastiana. Chciałem powiedzieć, żeby się nie martwił i że wszystko będzie dobrze. Ale nie odebrał. Wysłałem mu więc wiadomość: JAK SIĘ SKOŃCZY IZOLACJA, TO POLECIMY NA STRZELNICĘ, A POTEM NA PIWO. PAMIĘTAJ, JESTEŚ MOIM PRZYJACIELEM. MOŻESZ NA MNIE LICZYĆ.

Marcin Grabowski – Chanelling z Sebastianem
QR kod: Marcin Grabowski – Chanelling z Sebastianem