Do kości

– Skąd ten dym?

Spojrzałam w niebo, matka miała rację. Wydawało się, jakby palił się silnik samolotu, a ten w kilkanaście sekund z małego punktu zwiększał dystans między przestrzenią powietrzną a lądem. To nie samolot. Spojrzałam w jej oczy i wiedziałam, że to ostatnie co dane mi będzie zapamiętać.

Nie usłyszałam huku, nie poczułam uderzenia wrzącego powietrza. Ktoś wycelował w sam środek tarczy, bull’s eye. Pękłam jak napięta skórka bawolego serca starannie pielęgnowanego w matczynym ogrodzie. Miąższ delikatnie spływał po obłym ciałku mieszając się z zadeptanym gruntem. Nigdzie nie było trawy, a przecież ziemia powinna być zielona. Pod paznokciami odłożył się kilkunastoletni brud. Niektórych traum nie da się zakopać nawet w najgłębszym grobie.

*

Otworzyłam oczy, woda wlewała się do uszu wraz ze stłumionym głosem Florence Welsch. Śpiewała o wielkim bogu, w którego istnienie przestałam wierzyć, gdy blizny na dłoniach ostatecznie się zasklepiły. Wzgórza ciała, ostre rysy piersi i obłe szczyty kolan wystawały ponad poziom wody. Ciepło zmarszczyło skórkę, wyciągając przebarwienia powstałe z wiekiem. Przypominały mi, że przekroczyłam granicę, zza której nie było powrotu. Na osi czasu stanęłam pomiędzy młodzieńczością a stabilną dorosłością. Opuszkami palców delikatnie śledziłam narzucone mi drogi. Ścieżki nieprzypisane wraz z urodzeniem. Głębokie, bielawe bruzdy i różowe przerosty mówiły więcej niż linie życia i losu. Przypominały o strachu ukrytym w snach. Slide down to the sea… Hipnotyczny głos Florence ślizgał się po tafli wody. W nosie osadzał się chlor. Kamień uderzył obok serca, opadając swobodnie na dno. Nie dziś. Unosiłam się na powierzchni jak puste naczynko, niezatapialny statek z woskowanego papieru.

Minęły trzy dni odkąd przyjechałam do Beerwah, małego miasteczka położonego na Słonecznym Wybrzeżu Australii. Miejsce zasłużyło na swoją nazwę, choć pogoda była więcej niż piekielna. Woda w wannie z chłodnej w kilkanaście minut zmieniała się w diabelski kocioł. Przeczesałam dłonią mokre loki. W lustrze odbijała się blada twarz z plątaniną czarnych włosów. Transparentne źrenice służyły za straszaki. Nikt kto spojrzał mi w oczy nie był w stanie skłamać. Uśmiechnęłam się, a wąskie wargi zacisnęły się w grymasie. Sama ledwie siebie tolerowałam.

Usiadłam przy stole. Świeżo wywołane fotografie roztaczały woń utrwalacza. Gruba smycz zwieńczona była identyfikatorem. Lorelei Ivory, Blackmoon Press Agency. Sześć lat temu rozpoczęłam pracę jako fotoreporterka pod skrzydłami niezależnej agencji prasowej zrzeszającej freelancerów z całego świata. Zwerbowali mnie dzień po otrzymaniu Golden Pen of Freedom za reportaż o Grecie Thunberg i strajkującej młodzieży. Miałam wtedy dwadzieścia dziewięć lat, skończyłam nowojorską uczelnię i pochowałam osobę, która nauczyła mnie postrzegać świat przez soczewkę obiektywu. Tego dnia blizny otworzyły się pierwszy raz, odbierając czucie w dłoniach na kilka tygodni. Dyrektor Blackmoon cierpliwie czekał na mój powrót, a następnie zaproponował wolność, której wcześniej nie doświadczyłam w tym zawodzie. Uchylił zasłony wpuszczając do pokoju strugę światła. Od tamtej pory trzymam się jej kurczowo, jak himalaista liny wisząc kilka tysięcy metrów nad ziemią.

Sześć lat temu pożar strawił ogromną powierzchnię australijskich lasów, anihilując większość endemitów. Ogień zniszczył siedliska koali, kangurów i wombatów, a spłowiała ziemia jeszcze wiele miesięcy pachniała eukaliptusem. Przyleciałam tu na zlecenie Terri Irwin, żony słynnego Łowcy Krokodyli. Dziś ma odbyć się ceremonia otwarcia pierwszego po wielkiej pożodze Sanktuarium dla Koali. Naukowcom z Genetics Australia udało się odtworzyć DNA gatunku i przywrócić do życia nową populację. Blackmoon otrzymała wyłączność na ten materiał. Mamy rok 2025, a genetyka zaczęła wspierać ekologię naprawiając skutki zmian klimatu. Ilfordy pełne portretów zwierząt czekały na wywołanie. Cyfrówek używam wyłącznie w nagłych wypadkach. W pracy najważniejszy jest proces, powolne wyłanianie się obrazu i narodziny opowieści. Nauczył mnie tego dziadek. Jego oczy zapisały historię, której nikt już nie opowie.

Jeszcze raz przyjrzałam się dłoniom. Nigdy nie wyciągam ręki na powitanie. Przez lata nasłuchałam się teorii, że moje ręce są warte milion dolarów albo noszę rękawiczki, bo brzydzę się kontaktu z ludźmi. Posiadam kilka par, lecz służą w innym celu. Zasłaniają nienaturalne zgrubienia, wyczuwalne nawet przy krótkim uścisku.

Nieznośny upał przypomniał o sobie w postaci strużki potu spływającej z karku po zwieńczenie pleców. Ubrałam szorty i lniany podkoszulek. Wahałam się czy wybrać zabudowane buty, ale w końcu wylądowałam w kraju zamieszkałym przez dziwaczne stworzenia. Włosy związałam w luźny kucyk, na dłonie wciągnęłam cieliste rękawiczki. Wychodząc z hotelowego pokoju zabrałam jedynie aparat i torbę z obiektywami, w ostatniej chwili łapiąc za smycz wijącą się niczym wąż po blacie stołu. Na dole czekał jeep, który miał zawieźć mnie na miejsce. Trafił mi się nierozmowny lokals, z czego w duchu się cieszyłam. Bardziej niż small talku nie znoszę bezalkoholowego piwa. Żadna z tych rzeczy nie sprawi, że świat stanie się lepszy.

Ceremonia przebiegła bez przeszkód, odkrywając przed gośćmi niemal dziewiczy rezerwat stworzony dla torbaczy. Drzewa eukaliptusowe pokrywały całą powierzchnię, przyjmując jednocześnie formę schronienia i labiryntu pełnego pożywienia. Odtworzony gatunek na pierwszy rzut oka nie różnił się od tego, który zapamiętałam. Dopiero przyglądając się zwierzętom z bliska dostrzegłam, że część z nich posiada cztery palce u przednich łap. Jeden z pracowników wytłumaczył mi, że to skutek hodowli laboratoryjnej. Przytaknęłam, bo nic innego nie przyszło mi do głowy. Zresztą jeden palec mniej jest niczym w porównaniu z cudem, którego dokonali australijscy genetycy. W torbie ciążyły mi czarno-białe i kolorowe filmy, które powinnam wywołać przed zakończeniem zlecenia, ale czułam niedosyt. Naładowałam aparat i ruszyłam na łowy. Setki stóp w różnych rozmiarach wzbijały tumany kurzu. Przez chwilę czułam się jak wewnątrz burzy piaskowej i choć ostre drobinki siłą wciskały się do oczu, nie mogłam oderwać wzroku od magicznego widoku. Zwolniłam spust i obiektyw wystrzelił. Zamarłam, bo choć była to tylko jedna klatka, pomiędzy mrugnięciem migawki zobaczyłam coś, co wydało mi się niemożliwe.

– Baisage! – zaklęłam w języku, który wracał do mnie, gdy życie staczało się na niespodziewane tory. Ruszyłam za szybko poruszającym się obiektem, ale tłum spowalniał pogoń. W głowie miałam tylko jedno: zrobić mu zdjęcie. Uwiecznić na fotografii to, co w ostatnich słowach przekazała mi matka i spełnić obietnicę złożoną dziadkowi. Rozglądałam się nerwowo, gdy kątem oka zahaczyłam o niego. Niski, krępy mężczyzna kierował się w stronę wyjścia. Dystans między nami się zmniejszył, ale wiedziałam, że go nie dogonię zanim przekroczy bramę. Wyciągnęłam większy obiektyw i wycelowałam w jego ramię.

– Odwróć się! – o tym, że krzyknęłam upewniły mnie zdziwione spojrzenia. Wystarczyła sekunda. Mam cię, pomyślałam i uśmiechnęłam się. Dawno tego nie robiłam. Stałam osłupiała, a ludzie mijali mnie w gąszczu własnych rozmów. Mężczyzna zniknął, ale zachował po sobie ślad. Odwróciłam się i ruszyłam do hotelu.

Po wejściu do pokoju skierowałam się do łazienki służącej za ciemnię. Choć palce nagliły, by wywołać ostatnią kliszę, musiałam zacząć od początku. Obraz nie zniknie, tylko pojawi się w odpowiednim czasie. Do kąpieli przystąpiłam z czułością niepodobną do żadnej innej emocji. Utajony obraz przechodził z jednej tajemnicy w drugą. Między monochromami portretów a kolorami stwarzającymi faunę ujawniało się niewysłowione uczucie wdzięczności. Bowiem oko wcześniej potrafi zobaczyć to, co rodzi się między płatkami ust. From ashes to flesh, pomyślałam wieszając przygotowane do wyschnięcia utrwalone obrazy. W słowach tych nie było przewrotności. To, co umarło, odrodziło się. Cykl zatoczył krąg, aby rozpocząć kolejną wędrówkę. Wdzięczność to właściwe słowo.

Ostatni film zanurzyłam w roztworze drżącymi dłońmi. Powtórzyłam proces, a niespokojne palce wzburzały falę wywoływacza. Chemia nie miała żadnej władzy nad skórą moich dłoni. Lata fotograficznych kąpieli wytworzyły gruby pancerz chroniący, ale też odgradzający od innych ludzi. Nie umiem spotkać się w dotyku. Gdy gotowe fotografie ściągnęłam ze sznurka wijącego się przez długość łazienki, zaczęłam segregować je datami i tematami. W ciągu dwóch dni powinnam napisać artykuł, wybrać zdjęcia i wysłać do agencji. Resztę materiału postanowiłam podarować Irwinom. Ze zlecenia zostawiam jedno zdjęcie, które przechowuję w specjalnym albumie. Nie potrzebuję więcej, by pamiętać. Wszystko zapisane jest w negatywach. Udało mi się zebrać pokaźną kolekcję. Każde pudełko starannie opisuję, nadając mu unikalny numer. Dzięki temu zawsze mogę wrócić do pojedynczego wspomnienia.

Spojrzałam w stronę okna, słońce schowało się między drzewami, nieśmiało żegnając dzień. Słowa na ekranie komputera zamieniły się w ciągi zdań zaczerniające białe pole. Kilkanaście stron artykułu przyniosło mi satysfakcję i ulgę. Przyglądając się poszczególnym zdjęciom składałam fragmenty opowieści rodzącej się w głowie od momentu przybycia do Australii. Sześć lat temu ludzie zatruwali się tragicznymi obrazami płonącego kontynentu, lądu popiołu i zaprószonego ognia, zajmującego niestrawione części wybrzeża. Dotykając opuszkami podobizn koali próbowałam przypomnieć sobie instagramowe ujęcia poparzonych i zwęglonych zwierząt, oznaczone hashtagiem #prayforaustralia. Nauka, nie modlitwa, przywróciła je do życia. Choć może dla niektórych to jedno i to samo.

Gdy za oknem zrobiło się ciemno jak po drugiej stronie Księżyca, wstałam od stołu i nalałam szklankę whisky, tasmańskiej ambrozji o grejpfrutowym posmaku. Skończony tekst przesłałam Terri Irwin. Po akceptacji agencja Blackmoon otrzyma pełen pakiet dokumentacji. Ze szklanką w dłoni weszłam do łazienki. Na sznurku wisiało jedno zdjęcie. Krępy, ciemnowłosy mężczyzna spoglądał w stronę głównej alei ZOO. Miał na sobie t-shirt bez rękawów odsłaniający umięśnione ramiona. Tatuaż na lewej ręce z daleka przypominał skorupę ślimaka. Jednym łykiem pochłonęłam pozostałości whisky, w gardle poczułam rozchodzące się nierównomiernie ciepło. Odłożyłam szklankę bojąc się, że niepostrzeżenie wyślizgnie się z rąk. Na dłoniach pojawił się nieprzyjemny, zimny pot, wżerający się w szpary między bliznami. Twarz mężczyzny, uchwycona z profilu, niczego nie zdradziła. Zwykle przyglądając się oczom, rysom twarzy, układowi ciała potrafię wyczytać historię człowieka. Tutaj brakowało opowieści, jakby próbował ją ukryć. Mocno zarysowana szczęka mówiła: odszukaj mnie. Wtedy uzyskam odpowiedź. Tylko gdzie powinnam zacząć?

Telefon zamruczał, spojrzałam na wyświetlacz. Terri nie miała zastrzeżeń. Spojrzałam na tytuł: „From Ashes to Flesh”. Pierwsza myśl zwykle jest właściwą. Pod tytułem stały trzy litery układające się w mój znak rozpoznawczy: Nya. Wszystko podpisywałam pseudonimem. To jedyny warunek, jaki postawiłam dyrektorowi Blackmoonowi. Nya to bóstwo dalekiego świata, patronka dusz. Rządzi miejscem, do którego nikt nie ma odwagi dotrzeć. Ostatni dzień w Australii chcę spędzić poza ciemnią.  

*

Wolny dzień spędziłam wędrując szerokimi ulicami Beerwah. Odwiedziłam wiele małych miast, ale za każdym razem odkrywałam w nich nowe piękno. Tutaj było spokojniej niż sobie wyobrażałam. Niespiesznym krokiem dotarłam do niepozornego centrum oddychającego pełną piersią. Stragany uginające się od świeżych pestkowców, melonów, avocado, popękanych skórek kantalup i Quandongów, rdzennych brzoskwiń, nęciły zapachem unoszącym się nad plastrami owoców. Zatrzymałam się przy stoisku, aby spróbować kilku z nich, gdy przed oczami przemknął mi cień. Lepki sok spływał po przedramieniu, zatrzymując się na krawędzi łokcia. To on. Bez zastanowienia ruszyłam jego śladem. Kierował się ku wyjściu z targowiska. Instynktownie chwyciłam aparat. Zatrzymał się kilkaset metrów dalej, przy fontannie pośrodku miejskiego rynku. Usiadł na krawędzi marmurowej misy, z zamkniętymi oczami pozwalał chłodzić się wodzie i lekkiej bryzie dochodzącej znad Morza Koralowego. Miałam wrażenie, że przyglądam się misternie wykonanej rzeźbie. Mechanizm spustowy wystartował i dokonał nie tylko zmiany w obrazie, ale i w dźwięku. W uszach zakołysało się kliknięcie, które dotarło do mężczyzny przy fontannie. Jego oczy zwróciły się w moją stronę, choć wciąż jednym okiem kryłam się za aparatem. Minęło kilkadziesiąt sekund. Nie wstał, nie podszedł, nie wyrwał mi narzędzia zbrodni z rąk. Nie usłyszałam krzyku wyrzutu, przekleństw, pogardy. Wiedziałam, że skoro uwolniłam migawkę, muszę zrobić kolejny krok. Schowałam aparat, wzięłam wdech, a wydech popchnął mnie naprzód. Górowałam nad nim, siedzącym dostojnie na skraju kamiennej misy.

– Przepraszam – powiedziałam, choć w głębi serca nie czułam takiej potrzeby. Mężczyzna spojrzał na mnie oczami, które wcześniej widziałam tylko w lustrze. Były zbyt jasne, ale emanowało z nich nadzwyczajne ciepło. Nie przypominały wężowych źrenic.

– Za co? – dopiero, gdy usłyszałam głos uświadomiłam sobie, że patrząc na zdjęcie zrobione w ZOO próbowałam wyobrazić sobie jego pierwsze słowa. Wydały mi się o wiele miększe.

– Nie powinnam robić zdjęcia bez pytania – kontynuowałam ostrożnie, nie chcąc go spłoszyć.

– Pokaż – powiedział wskazując palcem na aparat. Zawahałam się, ale położył dłoń na miejscu obok siebie. Usiadłam w lekkim oddaleniu.

– Nie mogę.

– Dlaczego?

– Najpierw muszę wywołać film.

Poczułam spojrzenie na policzku. Byliśmy bardzo blisko. Zaryzykowałam.

– Co oznacza tatuaż na twoim ramieniu? – zadawanie pytań jest moją pracą. Przychodzi z równą lekkością, co zapisanie obrazu na kliszy. Mężczyzna nie odpowiedział, a milczenie ciągnęło się jak topniejący asfalt. – Powinien coś znaczyć, prawda?

– Zimno ci? – nie zrozumiałam pytania. Musiał wyczytać to z mojej twarzy. – Dlaczego nosisz rękawiczki?

Czułam jak paznokcie przebijają materiał. Serce przyspieszyło, zakręciło mi się w głowie. Słyszałam to pytanie setki razy, ale w jego ustach brzmiało jak oskarżenie.

– Opowiesz następnym razem – usłyszałam z oddali, a gdy podniosłam wzrok już go nie było. Wstałam i rozejrzałam się, ale zniknął. Wróciłam na miejsce, w którym przed chwilą siedział. Leżała tam wizytówka. Rangi Munu. Taoga Niue Museum. Cztery słowa brzmiące jak pradawne zaklęcie. I jedno, które rozumiałam doskonale. Do wylotu zostało kilkanaście godzin, muszę się spieszyć. Udałam się w stronę hotelu, w międzyczasie próbując połączyć się z dyrektorem Blackmoonem.

Na stole leżały wywołane zdjęcia, notatki i puste opakowania po filmach. Plecak prawie spakowany, a ja siedziałam z nosem w laptopie. Życie na przedmieściach Antypodów nie ułatwia podróżowania. Z trzech opcji wybrałam najmniej czasochłonną. Zdążyłam odwołać lot do Nowego Jorku, agencja bez pytania przyznała mi płatny urlop, także nic nie stało na przeszkodzie, aby dotrzeć na Niue. To niewielka wyspa na rafie koralowej, przynależąca terytorialnie do Nowej Zelandii. Wystarczyło wsiąść w pociąg do Brisbane, a następnie w samolot lecący do Alofi z międzylądowaniem w Auckland. Stamtąd taksówką do muzeum przy Halamahaga Road. Właśnie tam zaprowadziły mnie obce słowa. Mężczyzna imieniem Rangi Munu należy do grupy osób tworzących Taoga Niue – inicjatywę ochrony oraz rozwoju kultury i dziedzictwa rdzennych mieszkańców. Spojrzałam na zdjęcie, którego nie mogłam mu dziś pokazać. Krople wody opływały ciało, jakby sprawował nad nimi kontrolę. Spirala na ramieniu mieniła się w słońcu. Na stole leżały dwie odbitki. Jedna dla mnie, druga dla niego. Rano postanowiłam odwiedzić Terri Irwin i przekazać jej zdjęcia z reportażu. Ostatni raz, tym razem w samotności i ciszy, przyglądałam się śpiącym koalom nie mającym prawa pamiętać tragedii swoich przodków. Wsiadłam do pociągu i wyruszyłam w długą drogę ku dzikiej wyspie Niue.

*

Cztery tysiące kilometrów dalej i osiemnaście godzin później stanęłam przed wejściem do muzeum. Pośrodku niczego wyrósł zadaszony skansen kultury Niue. Schron dla zapomnianych. Pociągnęłam za plastikowe drzwi, aby wejść do środka. Zanim ktokolwiek zainteresował się moją obecnością, zdążyłam się rozejrzeć. W kątach upchane zostały drewniane utensylia, na belkach dumnie prężyły się lokalne stroje, a na ścianach można było prześledzić historię mieszkańców zapisaną w fotografiach. Szczególnie ta ekspozycja przyciągnęła moją uwagę. Plemienne życie, codzienność, portrety kobiet i mężczyzn w czarno-bieli. Niezwykłe, ile można wyczytać z papieru nasiąkniętego chemią. Ile można uratować. Poczułam ciężar na ramieniu, odwróciłam się. Przede mną stał Rangi Munu.

– Przywiozłam zdjęcie – powiedziałam podając mu odbitkę. Mężczyzna chwilę przyglądał się moim dłoniom, następnie delikatnie wysunął fotografię.

– Pocztą też by doszło – stwierdził krótko, ale czułam, że to nie koniec rozmowy.

– Wtedy nie byłoby następnego razu.

Rangi uśmiechnął się i przyjrzał zdjęciu.

– Jesteś fotografką?

Przytaknęłam. Za wcześnie by wdawać się w szczegóły.

– Opowiesz mi o tym miejscu?

– O muzeum, o mieście czy o wyspie? – w jego oczach odbijało się kilka promieni słońca wpadających przez wielkie okna.

– O wszystkim.

Zaprowadził mnie do małego biura i poczęstował mętnym napojem.

– Woda kokosowa, dobra na upały.

– Nie dziwi cię, że nieznajoma kobieta przyleciała z Australii, aby podarować zdjęcie obcemu mężczyźnie?

Rangi wychylił łyk wody. Grdyka poruszyła się gwałtownie, by po chwili wrócić na miejsce.

– Musiała mieć swoje powody.

Poczułam ciepło jego dłoni na swojej. Przebijało się przez cienką warstwę bawełnianej rękawiczki. Nie protestowałam, gdy zaczął ściągać zastępczą skórę. Krótkie i szorstkie palce wędrowały śladem wypukłych akwenów. Akwarelą barw malowałam obraz czułości, jakiej nigdy nie doświadczyłam. Dłonie spragnione dotyku, łapczywe palce, bezwstydne blizny. Drugą dotknął policzka zabierając niechciane łzy. Nie pytał, nie oczekiwał odpowiedzi. Był.

Musiałam zniknąć w jego dotyku, bo gdy otworzyłam oczy, nie siedziałam już w ciasnym muzealnym biurze. Leżałam na sofie w obcym salonie. Spojrzałam na dłonie ukryte pod rękawiczkami. Miałam wrażenie, że cała podróż z Australii na Niue jest tylko snem, a mężczyzna z tatuażem to powidok traumatycznego wspomnienia. Baisage, zaklęłam w myślach jednocześnie karcąc się za brak ostrożności. Oszalałam. Nic innego nie mogło wytłumaczyć zaćmienia, które sprowokowało decyzję o opuszczeniu muzeum w ślad za obcym facetem. Nie mam stuprocentowej pewności, że to o nim mówił dziadek. Jednego dnia zobaczyłam tatuaż ze snu matki, a drugiego przemierzyłam tysiące kilometrów.

– Powinnaś odpocząć – usłyszałam jego miękkie słowa, gdy wszedł do salonu z dwoma kubkami w dłoniach.

– Co to jest? – próbowałam zabrzmieć groźnie, ale zaschło mi w ustach.

– Kava. Napar z pieprzu metystynowego, koi nerwy.

Zamknęłam oczy. Jak się tu znalazłam? Muzeum, zdjęcie, dłonie… Usiadłam zbyt gwałtownie, aż poczułam ukłucie w klatce piersiowej. Czemu pozwoliłam mu ściągnąć rękawiczki?

– Gdzie jesteśmy?

– W moim domu, w Liku – stwierdził oczywiste.

– Jak się tu znalazłam?

– Płakałaś, a potem straciłaś przytomność. Uznałem, że najlepiej zaopiekuję się tobą tutaj. Niue to mała wyspa, dojechanie do domu zajęło 20 minut.

– Wsypałeś mi czegoś do wody? – spytałam nerwowo, choć podświadomie wiedziałam, że Rangi Munu nie byłby do tego zdolny.

– Jesteś wykończona. Widać to w twoim ciele, w twoich oczach.

– Nic o mnie nie wiesz… – warknęłam, odruchowo chowając dłonie. Miałam wrażenie, że znów zdejmie rękawiczki.

– Lorelei Ivory, 35 lat, fotoreporterka pracująca dla Blackmoon Press Agency w Nowym Jorku… – recytował z pamięci, czułam jak krew się we mnie gotuje.

– Grzebałeś w moich rzeczach?!

– Nie miałem pewności, kiedy się obudzisz. Wolałem wiedzieć z kim mam do czynienia – stwierdził szorstko.

– To ja powinnam się martwić, czy nie jesteś psychopatą!

– Przyleciałaś za mną z Australii.

Te słowa uderzyły jak mocno podkręcony bumerang. Goniłam go przez przeludnione alejki ZOO w Beerwah, dwukrotnie uwieczniłam na zdjęciu, aż w końcu zażądałam urlopu, aby pokonać tysiące kilometrów drogą powietrzną. Zawsze było ze mną coś nie tak, ale odkąd zobaczyłam tatuaż w kształcie ślimaka, słowa matki natrętnie rozpychały myśli. Dziadek nie bez przyczyny wpoił mi nadzwyczajną uważność. Dotarłam do celu. Teraz muszę zrozumieć przyczynę.

– Nya – powiedziałam z rezygnacją.

– Co to znaczy?

– Mam na imię Nya. Nie wierz we wszystko, co znajdziesz w cudzych rzeczach.

Rangi przyjrzał mi się uważnie, lecz nie podjął dyskusji. Z akceptacją skinął głową. Napar zdążył ostygnąć, pochłonęłam go w kilku łykach. Płynnym ruchem ściągnęłam rękawiczki. Czas wyłożyć karty na stół.

– Miałam dziewięć lat, gdy w kraju wybuchł zamach stanu. Mój ojciec był wysoko postawionym urzędnikiem w rządzie Henri Konana Bédiégo. Kiedy doszło do puczu, obie strony zdecydowały się na bezkrwawe rozwiązanie, ale nie wszystkim ten pomysł przypadł do gustu. Grupa fanatyków publicznie wyznająca kult generała Roberta Guéïa zaatakowała mieszkania urzędników, w tym nasze – zacisnęłam dłonie w pięści, aż kostki zbielały. Bardziej od nich bolały mnie wspomnienia. – Amatorski pocisk wycelowano w okno salonu, szyby rozbiły się na tysiące okruchów, a matka zasłoniła mnie swoim ciałem. Próbowałam wyciągnąć ją spod odłamków, ale potłuczone szkło przecięło aortę. Zdążyła powiedzieć, że muszę odszukać chłopca z tatuażem w kształcie ślimaka na lewym ramieniu. Sąsiedzi przewieźli mnie do szpitala, zanim wykrwawiłam się od ran na dłoniach – nikomu nie opowiedziałam tej historii. Nawet dziadkowi. Wzięłam głęboki wdech. – Kilka dni później ojciec popełnił samobójstwo. Znalazłam go wiszącego na linie przywiązanej do żyrandola. Przez okna bez szyb wpływało powietrze znad oceanu, kołysząc ciałem na boki. Dywan opanowała plama krwi, która z rubinowej barwy zaczęła rdzewieć, aż sploty obumarły. Nowe tysiąclecie przywitałam na Wschodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Nya to imię nadane mi przez matkę, antropolożkę zakochaną w mitologii. Oznacza bóstwo podziemnego świata. Lorelei Ivory jest pseudonimem przyjętym, by pogodzić się ze stratą. Stałam się syreną z Wybrzeża Kości Słoniowej. Nawołującą ku śmierci.

Zaśmiałam się pod nosem. Od kiedy jestem sentymentalna? Spojrzałam Rangiemu w oczy, ale nie spotkałam się ze strachem lub odrzuceniem. Patrzył na mnie, jakby rozumiał przez co przeszłam. Walczyły we mnie dwa demony: gniewu i ulgi. Jak mógł… jak śmiał rozumieć terror, w którego epicentrum zostałam wrzucona? Z drugiej strony w końcu wypowiedziałam na głos historię, która spętała mnie jak mroczne zaklęcie na długie lata. Rangi wstał, wyszedł z salonu i po chwili wrócił z parującym kubkiem. Od razu wyczułam zapach kawy.

– Przyda ci się coś mocniejszego – powiedział stawiając kubek przede mną. Następnie odsłonił ramię, na którym wiła się czarna spirala.

Koru oznacza nowe życie, siłę, pokój. Powrót do początku. Gdzie jest śmierć, tam jest życie. Przebyłaś oceany, aby mnie odnaleźć. Czas wspólnie zaśpiewać pieśń ku życiu.

Uśmiechnęłam się. Pierwszy raz od kilkunastu lat szczerze się uśmiechnęłam. Wydarzyło się to tak naturalnie, jak brak potrzeby ukrycia dłoni w rękawiczkach.

*

Minęło dziewięć dni odkąd zamieszkałam w Liku. To mała wioska na północy wyspy, osadzona w historycznej przestrzeni tubylczej Motu, zamieszkana przez czterdziestu mieszkańców z okładem. Ponad dwadzieścia lat temu Niue została zdewastowana przez cyklon Heta. Wielu postanowiło opuścić wyspę i udać się do Nowej Zelandii. Rangi od pięciu lat stoi na czele rady miasta. Pracuje na rzecz społeczności, która odpłaca mu życzliwością i lojalnością, o czym zdążyłam się przekonać. Kobiety z Liku zaczęły napływać ławicami, aby poznać tajemniczą cudzoziemkę. Od nich dowiedziałam się, że Rangi poświęcił swoją młodość na rzecz iwi. To słowo w języku maoryskim oznacza ludzi, plemię. Choć populacja Niue składa się z wielu odłamów Polinezyjczyków, to Liku od kilku lat zamieszkiwane jest przez nowozelandzkich Maorysów przybyłych tu, aby odtworzyć mistyczną Aotearoa. Kraj białej chmury. Odkąd odrzuciłam rękawiczki zaczęłam chłonąć historie tej ziemi jak roślina nękana przewlekłą suszą. Ludzie łapali mnie za dłonie nie zważając na niewygodne zgubienia. Czułam się jedną z nich.

Któregoś dnia kobiety zapytały mnie, co oznacza moje imię. Gdy im wytłumaczyłam, starsze kiwały głową ze zrozumieniem, młodsze szeptały w rozbawieniu.

– Papa – powiedziała jedna z nich, kryjąc usta w dłoni.

– Bogom należy się szacunek – skarciła ją starsza.

– Co znaczy Papa? – spytałam.

Najstarsza z nich zaczęła snuć opowieść.

– Świat powstał z miłości Rangiego i Papy, Niebiańskiego Ojca i Matki Ziemi. Ich miłość zrodziła grunt, po którym stąpamy, powietrze, którym oddychamy i ocean, z którego przyszliśmy. Z ich miłości zrodziła się również wojna, a dzieci postanowiły zgładzić rodziców. Jedno z nich ulitowało się nad losem bóstw, rozdzielając je na zawsze. Rangi panował nad Niebem, a Papa nad Ziemią. Ich pełne imiona – Ranginui i Papatūānuku – oznaczają Nieskończony Nieboskłon i Odrębny Świat. I choć dzielą ich tysiące kilometrów, wciąż są w stanie spotkać się w dotyku.

– Spotkać w dotyku… – powtórzyłam cicho. Słowa staruszki zabrzmiały znajomo.

– Przybyłaś na Niue śladem koru. Witaj w domu.

Jej słowa uwiły gniazdo w moim sercu. Kobiety tuliły mnie w ramionach jak pisklę, które nauczyło się wracać do matecznika o własnych skrzydłach.

Ostatniego dnia urlopu Rangi zaprowadził mnie w miejsce, o którym wciąż opowiadał.

– Ojciec nauczył mnie szacunku do ziemi, matka – miłości do wszystkich istnień. Zginęli w pożarach, które sześć lat temu ogarnęły Australię. Dzień otwarcia Sanktuarium dla Koali zbiegł się z rocznicą ich śmierci. Miałem nadzieję, że w oczach tych stworzeń odnajdę swoich rodziców.

Milczałam. Oprowadzał mnie po wiosce, którą zbudował wraz z mężczyznami z Liku.

– Opuściłem Nową Zelandię, by stworzyć nowy dom, nowe iwi. Ludzie pragną pokoju, zwierzęta potrzebują schronienia, a ziemia… odpoczynku. Wyrwane drzewa zapuszczą korzenie, spalona trawa ponownie się zasieje. Ptaki uwiją gniazda, rafa narodzi się na nowo. Koru oznacza również wzrost.

Rangi wyciągnął dłoń w geście zaproszenia.

– Odbudujemy wspólnotę, która zamiast zagrażać życiu, będzie je chronić. Jest nas ponad czterdzieści, ale przyjdą nowi. Przypłyną łodziami, aby zasiedlić ziemię, tak jak na początku. Oto Kete Aronui, jeden z trzech Koszy Wiedzy. Miejsce, które pozwoli nam bliżej przyjrzeć się środowisku, usłyszeć głos Ziemi. Przestrzeń do czerpania z filozofii, literatury i sztuki, by zapobiec katastrofie ludzkości.

Słuchałam głosu Rangiego, ale nie potrafiłam uwierzyć w jego słowa. Cofnęłam dłoń.

– To piękne idee, za którymi chciałoby się podążyć. Im bardziej chcę ci wierzyć, tym silniejszą czuję rezygnację.

– Nya, wsłuchaj się w siebie. Wiem, że w głębi serca pragniemy tego samego.

– Może udało Ci się ukazać światu moje rany, ale jednej nie udało ci się uleczyć.

– Daj sobie czas.

– Jak mogę żądać więcej czasu dla siebie, jeśli innym go brakuje?!

W płucach zawrzało. Czułam jak paznokcie wbijają się w wewnętrzne blizny. Milczał stojąc na tle zielonej wioski z dłonią wyciągniętą w moją stronę.

– Może i jesteś Rangim, ale ja nie jestem Papą.

Odwróciłam się, zostawiając go za sobą. Nie ruszył za mną. Pozwolił odejść tak samo, jak pozwolił przyjść. Jeszcze długo po opuszczeniu Niue słyszałam nawoływanie kobiet z Liku, matron z łusek i pierza.

*

Po ośmiu miesiącach od podróży do Oceanii dostałam mail od Terri Irwin ze zdjęciami nowych terytoriów dla endemitów. Swoje małe sanktuaria zyskały wombaty, lotopałanki karłowate, niełazy i kolczatki australijskie, a nowe populacje emu i kangurów zostały wypuszczone na wolność. Co jakiś czas dochodziły do mnie informacje o nowych ekologicznych odkryciach z różnych części świata, ale najwięcej uwagi poświęcałam tym z terenów Australii.

Bezwiednie wpisałam w wyszukiwarkę słowa: Kete Aronui Niue. Pojawiły się zdjęcia zielonego terenu, drewnianych domów, uśmiechniętych ludzi. Sprawdziłam lokalizację i zamarłam. Idea Kosza Wiedzy z Liku została zaadaptowana w innych wioskach regionu: Lakepie, Toi, Mutalau i Makefu. Lokalne media informowały trzy miesiące temu, że ludzie rezygnują z mieszkania w Alofi na rzecz tworzenia wspólnot na północy wyspy. Zamknęłam oczy i schowałam twarz w dłoniach. Nie doceniłam Rangiego Munu. Kolejny raz uciekłam. Pierwszy raz, gdy wyjechałam z Abidżanu do Nowego Jorku, aby zamieszkać z dziadkiem. Nałożyłam na siebie filtr ochronny, ukryłam się za obiektywem aparatu. Minęły 24 lata od zakończenia drugiej wojny domowej, a ja szerokim łukiem omijałam Wybrzeże Kości Słoniowej. Gdy osiągnęłam pełnoletniość zrzekłam się obywatelstwa. Pamięć o Iworyjce zachowałam jedynie w fałszywym nazwisku. Siedem lat temu, gdy śledziłam każdy krok młodej Grety Thunberg, dziś przewodniczącej Izby Katastrofy Klimatycznej Narodów Zjednoczonych, w ciszy odszedł mój dziadek. Uciekłam drugi raz. W nagrody, pieniądze, pracę. Miałam rację. Nie jestem Papą, na to imię trzeba zasłużyć.

Otworzyłam album z najstarszą datą. Nie należał do mnie, ale do moich rodziców. Większość zdjęć przedstawiała dziecięcą wersję mnie i matkę, która na zawsze zachowała młodość. Ojciec był Iworyjczykiem z krwi i kości, do końca został wierny Abidżanowi. Matka była Amerykanką francuskiego pochodzenia, poznała przyszłego męża na Sorbonie. Studiowała antropologię, lecz to mitologia była jej największą miłością. Zanim jednak zdecydowała, by zostać żoną iworyjskiego urzędnika, spędziła kilka lat w nadmorskiej wiosce Waimarama poznając kulturę Maorysów. Któregoś dnia opowiedziała mi sen, w którym oboje z ojcem zostali pochłonięci przez fale oceanu. Matka widziała jak stoję na brzegu i rozpaczliwie krzyczę słowa, które ginęły w wodzie. Resztką sił dojrzała chłopca z tatuażem na ramieniu. Wtedy się obudziła. Miałam osiem lat. Rok później zamieszkałam z dziadkiem. Z dziennika, który prowadziła podczas pobytu w Nowej Zelandii wyczytał, że zaprzyjaźniła się z tamtejszą rodziną. Nie spisała ich imion, tylko ciągi tajemniczych znaków, a na marginesie wyrysowała spirale różnych wielkości. Obiecałam dziadkowi, że gdy go zabraknie, odnajdę chłopca z tatuażem, który dziś pewnie jest mężczyzną w moim wieku. Nigdy jednak nie miałam zamiaru odwiedzić Waimaramy, a o śnie matki przypomniałam sobie kilka miesięcy temu.

Trzy tygodnie później złożyłam wypowiedzenie w agencji Blackmoon. Dyrektor nie zadawał pytań. Miałam wrażenie, że od momentu mojego powrotu podejrzewał, że ten moment nadejdzie. Następnego dnia opuściłam Nowy Jork. Po jedenastu godzinach wylądowałam w Abidżanie. Wykupiłam tylko jedną noc w hotelu, nie zamierzałam zostać dłużej. Udałam się prosto do dzielnicy, w której się wychowałam. Przez ponad dwie dekady zmieniło się w niej wszystko. Była dla mnie obcym miejscem. Spojrzałam w okna mieszkania, które kiedyś należało do moich rodziców. Teraz jest to przeszklona ściana biurowca. Nikt już tam nie mieszka. Przestrzeń została oczyszczona. Następnego dnia wsiadłam do samolotu z biletem w jedną stronę. Towarzyszył mi ten sam znoszony plecak i torba na aparat. W pogotowiu czekała amunicja Ilfordów. Dwa dni później postawiłam nogę na nowozelandzkiej ziemi. Nie czułam zmęczenia, choć aby dotrzeć do Auckland przeleciałam pół świata. Po kilku godzinach wysiadłam w Alofi i poprosiłam lokalnego taksówkarza o kurs do Liku. Całe szczęście szerokość wyspy można pokonać w niecałe pół godziny.

Wiedziałam, gdzie iść. Nogi zapamiętały drogę, choć minęło osiem miesięcy. Szłam coraz szybciej, aż chód przemienił się w bieg. Ciężko oddychając zatrzymałam się przed granicą Kete Aronui. Zielona wioska tętniła życiem, ludzie sadzili drzewa i zbierali nowonarodzone plony. Dzieci biegały na równi ze zwierzętami. Starsi siedzieli z młodszymi opowiadając sobie dawne historie. Ktoś śpiewał w oddali piosenkę, której nie zna ucho, ale pamięta serce.

– Witaj w domu – usłyszałam głos, którego nie da się pomylić z żadnym innym. Głos dobiegający od jasnej strony Księżyca. Rangi wyciągnął dłoń, a ja bez wahania ją chwyciłam.

*

Siedzieliśmy na progu jego domu zbudowanego przy linii lasu.

– Byłeś kiedyś w Waimaramie? – biłam się z myślami, czy zadać to pytanie.

– Tam się urodziłem.

Westchnęłam. Ile wynosi prawdopodobieństwo, że chłopiec ze snu jest mężczyzną spotkanym w ZOO?

– Dwadzieścia siedem lat temu rodzice otrzymali list od twojej matki. Opisała w nim swój sen prosząc, aby zajęli się jej córką. Gdy dotarli do Abidżanu mieszkanie było puste. Nikt nie wiedział, gdzie jesteś. Wszyscy mówili o tragedii, która dotknęła twoją rodzinę. Miałem wtedy 13 lat i szczerze mówiąc, niewiele z tego rozumiałem. Zapamiętałem tylko dłonie Lorelei, gdy wspólnie zbieraliśmy muszle nad oceanem. Przyjaźniła się z moją matką.

Używałam tego imienia tyle lat, a dopiero w jego ustach nabrało ciężaru.

– Wiesz co znaczy nazwa mojej wioski? – pokręciłam przecząco głową. – Księżyc nad lśniącą wodą. Gdy Lorelei zaczęła uczyć się naszego języka była wniebowzięta, gdy zrozumiała, że Munu oznacza Księżyc.

Byłam mu wdzięczna, że taką ją zapamiętał.

– Wiedziałeś, że wrócę.

– Czekałem.

– Byłam w wielu miejscach na świecie, ale do żadnego nie chciałam wrócić. Dlaczego Niue? Dlaczego Kete Aronui?

– Zadajesz wiele pytań – drażnił mnie jego spokojny ton.

– Chce zrozumieć.

– Wystarczy poczuć – powiedział cicho, dotykając palcem miejsca, gdzie zimowało moje serce.

– Rangi… Znajdzie się dla mnie miejsce w twoim domu?

– To nasz dom, Nya. Iwi to nie tylko ludzie. Iwi oznacza kość. Wróciłaś do kości. W końcu jesteś u siebie.


Czas letni

Stałam nieruchomo na początku korytarza prowadzącego przez siódme piętro Hotelu Zeit. Odliczałam sekundy dzielące mnie od całkowitej ciemności. Żarówki zamykały oczy, niespiesznie tuląc hol do snu. Moja uwaga skupiona była na drzwiach pokoi ustawionych do siebie niemymi twarzami. Nieświadomość uśpionych gości spinała mięśnie niczym agrafka grube, aksamitne płótno. Jeden nieostrożny ruch i sukno się rozpręży, zostawiając mikroskopijne otwory. Trudno je zauważyć, ale palce mają dar wyczuwania niuansów. Stałam w snopie ciepłego światła, które lada moment miało mnie opuścić. To spotkanie musi zaistnieć w mroku.

*

W 1920 roku niemiecki architekt nazwiskiem Sauer, potentat i podróżnik, przybył nad Odrę, aby znaleźć najlepsze miejsce pod budowę hotelu. Spacerując Messergasse oczarowała go zabudowa ulicy i właśnie przy niej postanowił zrealizować swój projekt. Podwaliną późniejszego Hotelu Zeit zostały szczątki gotyckich kamienic, a budynek – jako jeden z niewielu – przetrwał inwazję wojsk niemieckich. Po 1945 roku ulica zmieniła nazwę na Nożowniczą i do dziś pod numerem 7/9 można spędzić noc w jednym z kilkudziesięciu pokoi w stylu modernistycznym. Choć budowa hotelu trwała rok, to setna rocznica jego powstania liczona jest od momentu podpisania projektu przez architekta. Hotel Zeit zadomowił się w krajobrazie wrocławskiego Starego Miasta.

Letycja Vrubel, wysoka i szczupła kobieta po trzydziestce, ubrana w dopasowany grafitowy garnitur, białą koszulę ze stójką i obowiązkowe czerwone szpilki na siedmiocentymetrowym obcasie, pasujące kolorem do jej oczu. Krótkie, bardzo jasne włosy układa w nienaganną fryzurę w stylu retro. Praktycznie nie używa makijażu, który nie byłby w stanie podkreślić ani zatuszować jej transparentnej cery. Letycja Vrubel, kierowniczka służby pięter Hotelu Zeit, jedyna albinoska we Wrocławiu. Pracę rozpoczęła piętnaście lat temu, jako pokojówka. Powoli, lecz skrupulatnie pięła się po drabinie hotelowego awansu, aż zatrzymała się na niemalże ostatnim szczeblu. Jako przełożona pokojówek i pokojowych pracuje od pięciu lat. Dokładnie za tydzień, podczas obchodów jubileuszu hotelu, ma objąć stanowisko consierge’a. Zasłużyła na to wyróżnienie.

Stałam pośrodku gabinetu przyglądając się własnej sylwetce w wysokim lustrze. W myślach odtwarzałam motywacyjną mantrę utrzymującą mnie przy zmysłach. Letycja Vrubel, odpowiedzialna liderka o nieposzlakowanej opinii, szanowna zarówno przez gości, jak i pracowników, singielka znająca pięć języków – polski, angielski, francuski, rosyjski i kalaallisut. Ivalu, tak nazywają mnie bliscy. Ivalu to inuickie imię zakorzenione w kulturze Grenlandii, oznaczające ścięgno lub nić. Po nitce do kłębka w końcu odnalazłam szlak, który wędrowni przodkowie obrali, aby dostać się aż tutaj. Moja prababka urodziła się w 1920 roku w małym mieście Ittoqqortoormiit, którego nazwa oznacza „mieszkańców dużych domów”. W wieku dwudziestu lat przeniosła się do Nuuk, stolicy kraju, gdzie poznała młodego kanadyjskiego antropologa rozpoczynającego pracę w nowo utworzonym konsulacie. Stała się obiektem podwójnej miłości, jako kobieta i obiekt badań. Krótko później na świat przyszła moja babka, a Kanadyjczyk sprawnie wywinął się od odpowiedzialności. W latach 60. młoda Grenlandka poszła w ślady ojca-uciekiniera i wyjechała do Danii, aby rozpocząć studia kulturowe na Uniwersytecie Kopenhaskim, gdzie poznała swojego późniejszego męża. W 1971 roku, gdy moja matka skończyła dziesięć lat, wyjechali z Kopenhagi do Moskwy. Dziadek, będący Rosjaninem, został zmuszony do pracy na rzecz ojczyzny. Matce udało się przyjechać na studia do bratniego kraju i osiedlić we Wrocławiu. Kilka lat później na świecie pojawiłam się ja, dziedzicząc imię i skazę. Prababka, babka i matka dzieliły imię Ivalu, nierozerwalnie związane nicią utkaną ze ścięgien. Matka przez całe dzieciństwo wmawiała mi, że wraz z imieniem otrzymałam największy dar, a krew płynąca w moich żyłach ma kolor kryształowej wody lodowca. Może dlatego wyrosłam na zimną sukę.

Poprawiłam falę białych włosów dokładnie przylegających do skroni, rozprostowałam marynarkę i wyszłam z gabinetu, aby rozpocząć obchód. Codziennie sprawdzałam czystość i schludność każdego z siedmiu pięter, kontrolując tym samym pracę podwładnych. Z częścią z nich witałam się chłodną serdecznością, ale niektórzy stanowili moją jedyną rodzinę. Rodzice zginęli w wyniku powodzi z 1997 roku, osieracając dwunastoletnią córkę. Opieka społeczna skontaktowała się z moją babką, która przyjechała z Moskwy do Wrocławia, a gdy stanowczo odmówiłam wyjechania z kraju, stara Ivalu przekazała mi fotografie i dzienniki skrywające historię kobieciej linii naszej rodziny. Wyjechała zostawiając mnie jedynie z imieniem, skazą i pudłem pokiereszowanej pamięci. Pod swój dach przyjęła mnie Awa, przyjaciółka matki i pokojówka Hotelu Zeit. Obiecałam, że przetrę własny szlak, podążając śladem ciotki.

Awa każdego dnia witała gości promiennym uśmiechem stanowiącym stempel jakości. Za siedem dni miałam zastąpić ją w roli consierge’a. Wszystkiego nauczyłam się od niej. Ciotka przechodziła na zasłużoną emeryturę, opuszczając Zeit z poczuciem spełnionego obowiązku. Sunęłam bezszelestnie po miękkim, szkarłatno-złotym dywanie czwartego piętra, gdy moją uwagę przykuły lekko uchylone drzwi pokoju o numerze 407. Rozejrzałam się, ale nigdzie nie znalazłam pokojówki ani jej wózka. Spojrzałam na zegarek, 13:30, za pół godziny rozpocznie się check-in. Przezornie zapukałam w uchylone drzwi, ale nikt nie odpowiedział.

– Przepraszam, mogę w czymś pomóc? – cisza. Postanowiłam ostrożnie zajrzeć. Z małego przedpokoju weszłam do pustego salonu. Na stoliku kawowym leżały blistry z napoczętymi tabletkami, szklanka z przeźroczystym płynem zalegającym na dnie oraz elegancki damski zegarek ze złotym łańcuszkiem. Weszłam w głąb pokoju starając się nie robić hałasu. Możliwe, że mieszkanka wróciła późnym wieczorem albo wczesnym rankiem i zapomniała zamknąć drzwi. Rzadko się to zdarza, ale nie mogę tego wykluczyć. Nagle poczułam silne ukłucie w okolicy mostka, zagryzłam wargi i zastygłam w bólu. W sytuacjach stresowych czasami atakuje mnie postrzał. Spróbowałam wziąć kilka płytkich wdechów, a wtedy mięśnie się rozluźniły. Podniosłam napoczęty blister. Lorafen. Wpisałam w przeglądarkę. Lek na receptę stosowany na stany lękowe i zaburzenia snu. Powąchałam ciecz w szklance, wódka. Wskazówki na tarczy zegarka zatrzymały się na 3:09. Wolnym krokiem ruszyłam w stronę sypialni. Drzwi były zamknięte, zapukałam, ale znów nie było odpowiedzi. Gdy weszłam do środka, na podwójnym, idealnie zasłanym łóżku spała młoda kobieta. Mogła mieć nie więcej niż trzydzieści lat. Miała na sobie koronkową, czarną bieliznę, a na nogach złote szpilki. Włosy spały miękko na poduszce, jakby ktoś z wielką ostrożnością je wymodelował. Kobieta w pełnym makijażu, bez ubrania i biżuterii, w butach leżała bez ruchu. Pochyliłam się nad jej głową i przyłożyłam ucho do twarzy. Nie wyczułam oddechu. Dłonią próbowałam sprawdzić puls na szyi i nadgarstku, był ledwie wyczuwalny. Uważnie przyglądałam się ciału przez niemal minutę, aż w końcu dostrzegłam. Klatka piersiowa unosiła się delikatnie, ale nierównomiernie. Trudno było mi zrozumieć ten wzór, jakby oddech utknął wewnątrz niej. Przeszukałam sypialnię, ale nie znalazłam niczego podejrzanego.

– Słyszy mnie pani? – spytałam bez celu, ale wolałam nie wyrzucać sobie zaniedbania. Ręka instynktownie powędrowała w stronę jej ramienia, lecz zatrzymała się w pół drogi. Zamknęłam drzwi do sypialni i wyszłam z pokoju, zawieszając po drugiej stronie plakietkę „Please, do not disturb”. Poprawiłam marynarkę i włosy, wcisnęłam przycisk windy. Spokojnie, przecież oddycha. Poinformuję ciotkę i wspólnie podejmiemy decyzję. Jeśli wezwiemy policję, najlepiej zrobić to po cichu. Awa ma znajomości w całym mieście. W lobby pachniało świeżymi kwiatami, które osobiście wybrałam na ten tydzień. Białe frezje doskonale komponowały się ze złotym wnętrzem hotelu, roztaczając świeży i chłodny zapach elegancji. Energicznym ruchem podeszłam do recepcji, ciotka siedziała przed monitorem komputera. Oparłam dłonie o blat i lekko pochyliłam.

– Mamy problem na czwartym piętrze – powiedziałam, Awa podniosła wzrok. W szkłach okularów odbijał się obraz monitora.

– Od kiedy masz problem z czymkolwiek? – uśmiechnęła się pod nosem, ale spojrzałam na nią mocno. Odchrząknęła, a ja usiadłam obok i udając, że wskazuję na coś w systemie, powiedziałam.

– Drzwi do pokoju były uchylone, więc zapukałam, ale nikt mi nie odpowiedział. Na piętrze nie było pokojówki. Weszłam, na stoliku w salonie znalazłam lek na sen i resztkę wódki. W sypialni leży kobieta w bieliźnie, ma bardzo płytki oddech, ledwie wyczuwalny puls – relacjonowałam, a Awa słuchała w skupieniu. Przez kilkadziesiąt lat pracy w hotelu pewnie nie jedno widziała. – Za tydzień jubileusz, to może zaszkodzić reputacji… – drążyłam, ale ciotka przerwała mi ruchem dłoni. Poprawiła okulary i wstała.

– Który pokój?

– 407.

– Chodźmy – powiedziała, a następnie wydała dyspozycję recepcjonistce. Dziewczyna skinęła posłusznie głową, a ja zaprowadziłam ciotkę na czwarte piętro. Drzwi windy otworzyły się bezszelestnie i w ciszy ruszyłyśmy w stronę pokoju. Wyjęłam kartę, aby otworzyć drzwi. Awa wkroczyła do sypialni, zatrzymując się w tuż za progiem. Zajrzałam jej przez ramię i szeroko otworzyłam oczy. Kobieta leżała w tej samej pozycji, ale w nogach łóżka spoczywał wielki, pogrzebowy wieniec. Pokój tonął w aromacie frezji, a przecież wcześniej nie wyczułam żadnego zapachu. Końcówki palców zmroził nieznany chłód. Może matka miała rację – w moich żyłach zamiast krwi płynie woda lodowca.

– Nie wspominałaś o wieńcu… – zaczęła Awa.

– … bo go nie było – dopowiedziałam.

– Czy ktoś poza tobą wchodził do pokoju?

Znowu poczułam ból w mostku. Przełknęłam ślinę, zamknęłam oczy. Próbowałam przypomnieć sobie, co wydarzyło się od 13:30. Ból odpuścił, spojrzałam Awie w oczy.

– Ktoś, kto zostawił wieniec musiał wejść do pokoju, kiedy rozmawiałyśmy w recepcji.

– Kobieta wynajmuje go od tygodnia. Albo jest pedantką, albo ktoś przed tobą wszedł i posprzątał – zastanawiała się ciotka.

– I nie zamknął drzwi? Nie sprzątnął ze stołu? – pytałam w przestrzeń. Awa stała zamyślona.

– Ktoś ma chore poczucie humoru – stwierdziła patrząc na wieniec.

– Powinnyśmy powiadomić krewnych. A wcześniej pogotowie i policję. Może cierpi na rzadką chorobę? – starałam się mówić spokojnie, ale czułam rosnące ciśnienie w skroniach. Odruchowo poprawiłam włosy i marynarkę.

– To skomplikowane.

Spojrzałam na nią marszcząc brwi.

– Kobieta jest Niemką, przyjechała na jubileusz.

Nie musiała mówić więcej.

– Kto krewna architekta, który zaprojektował Zeit? – ciotka kiwnęła głową.

– Muszę zadzwonić. Niczego nie ruszaj, chyba, że w rękawiczkach.

Awa wyszła z pokoju zostawiając mnie z nieprzytomną kobietą. Przyjrzałam się jej spokojnej, rozluźnionej twarzy. Zdawało się, że niczego nie czuje. Szczególnie chłodu, który zapanował wraz z pojawieniem się wieńca. Dłońmi w rękawiczkach przesuwałam ostrożnie po igliwiu i kwiatach, dopiero wtedy zauważyłam wąską złotą szarfę. Czarnym markerem napisane było „Aasaanerani nalunaaqqutaq”. Wyjęłam telefon i spojrzałam na datę w kalendarzu. 29 marca. W nocy nastąpiła zmiana czasu z zimowego na letni. W większości urządzeń dzieje się to automatycznie, ale w zegarkach nakręcanych godzinę należy zmienić ręcznie. Kobieta musiała zrobić to przed pójściem spać. Co się wydarzyło przez kolejne dziewięć minut, zanim wskazówki stanęły?

– Aasaanerani nalunaaqqutaq – wypowiedziałam na głos, pozwalając ułożyć się słowom na języku, odnaleźć dawną melodię. Zamknęłam oczy, wzięłam oddech i wróciłam pamięcią do ojczyzny prababki. – Czas letni.

Ktoś używając języka grenlandzkiego zostawił wiadomość. Nikt poza mną nie byłby w stanie jej odszyfrować. Wyszłam z pokoju i skierowałam się w stronę gabinetu.

*

Ciotka, korzystając ze znajomości z inspektorem policji, wyciszyła sprawę. Mieszkanka pokoju 407 jest pod stałym nadzorem służb medycznych, a lekarz prowadzący zadecydował, żeby nie transportować jej w obecnym stanie do szpitala. Inspektor przychylił się do decyzji chcąc bliżej przyjrzeć się sytuacji. Co prawda nie stwierdzono zgonu, ale kobieta przejawia objawy śpiączki. Gość specjalny jubileuszu stulecia Hotelu Zeit leży nieprzytomny w jednym z pokoi zaprojektowanych przez swojego pradziadka. Poinstruowałam personel i zjechałam piętro niżej. Szpilki miękko zanurzyły się w szkarłatno-złotym dywanie, gdy zauważyłam uchylone drzwi pokoju 302. Odruchowo spojrzałam na zegarek, było po osiemnastej. Dłonią w białej rękawiczce chwyciłam za klamkę. Wewnątrz panował nieziemski bałagan, na podłodze leżały męskie ubrania, a na stoliku dwie butelki po drogiej whisky, jedna ledwie napoczęta. Od progu sypialni uderzył mnie chłód aromatu frezji. Szpakowaty mężczyzna z lekkim brzuszkiem leżał na idealnie zasłanym łóżku w samej bieliźnie, na nogach miał buty od garnituru, szkarpetki oraz podtrzymujące je szelki. Sprawdziłam oddech i puls, przyjrzałam się nieznacznie poruszającej się klatce piersiowej. W nogach łóżka spoczywał wieniec z napisem „Czas letni” w kalaallisut. Wyjęłam telefon i wybrałam numer ciotki. Po kilku minutach zjawiła się wraz z inspektorem i lekarzem, który stwierdził te same objawy. Policja zabezpieczyła kolejny pokój, a inspektor skierował się z nami do mojego gabinetu.

– Dwa dziwne przypadki wciągu kilku godzin. Jestem zmuszony wyciągnąć od ciebie wszystkie informacje na temat tych gości – zwrócił się do Awy, która chrząknęła. Nie mamy prawa ujawniać danych personalnych, ale w tym przypadku musimy iść mu na rękę. W końcu prowadzi nieoficjalne śledztwo. – Przy obu łóżkach znaleziono pogrzebowe wieńce… przypomnij mi, co oznacza napis na szarfie – tym razem skierował słowa w moją stronę.

– Czas letni. Dziś w nocy nastąpiła zmiana.

Inspektor zapisał coś w notesie. Przyjrzał mi się uważnie, począwszy od stóp niespiesznie obejmując mnie wzrokiem, aż zatrzymał się na oczach. Mogę przysiąc, że w jego zielonkawych źrenicach dojrzałam obrzydzenie.

– Nosi pani soczewki? – spytał próbując usprawiedliwić brak tolerancji na inność.

– To naturalny kolor oczu osób z niedoborem melaniny. Jednak muszę przyznać, że nawet wśród albinosów to rzadkość – uśmiechnęłam się chłodno.

– Zajmij się tym porządnie – powiedziała ciotka, wychodząc z gabinetu. Inspektor odczekał kilkanaście sekund i ponownie zmierzył mnie nieprzyjemnym wzrokiem.

– Dziwne, że napis został wykonany w skomplikowanym języku znanym tylko pani. Drugi raz znajduje pani ciało w stanie śpiączki. Przyjrzę się temu dokładnie – zagroził zostawiając mnie samą. Opadłam na duży skórzany fotel, zakładając nogę na nogę. Ściągnęłam rękawiczki i przyjrzałam się kościstym dłoniom. Paznokcie pomalowane bezbarwnym lakierem nieznacznie posiniały. Czułam chłód wdzierający się w opuszki niczym opiłki żelaza. Zanim dłonie zsinieją do końca zdarzy się więcej tragedii.

*

Następnego dnia znalazłam uśpione ciało w pokoju 503. Na stoliku spoczywała filiżanka z niedopitym espresso, a w łóżku leżała kobieta w wieku Awy. Purpurowy lakier uleżał się we wgłębieniach paznokci u stóp, u rąk powoli schodził. Wieniec wskazywał tę samą przepowiednię, a pokój tonął w subtelnym kwiatowym zapachu.

Pokój numer 204 skrywał tajemnicę młodego mężczyzny dbającego o zdrowie. Kuchnia w salonie zaopatrzona była w świeże owoce i warzywa, a na stoliku leżała wysoka szklanka z koktajlem. W pościeli spoczywało opalone, dobrze zbudowane ciało. Szeroka szczęka z kilkudniowym zarostem nawet nie drgnęła, gdy sprawdzałam puls.

Za drzwiami sypialni pokoju 605 leżała para. Dwoje młodych mężczyzn w wieku studenckim. Pierwsze, co przyszło mi na myśl, to jak udało im się opłacić nocleg w naszym hotelu. Potem przyjrzałam się ich ciałom. Lewy miał w sobie dziecięcą wiotkość, ciało Prawego skrywało więcej historii. Od grdyki do podbrzusza ciągnęło się nieregularne bielawe zgrubienie, zrost po wypadku lub operacji. Trzymał dłoń Lewego w swojej, a jej dziecięcy rozmiar niemal wzbudził we mnie wzruszenie. Nadgarstek miał zapisany różowymi i cienkimi niczym nici bliznami.

Piątego dnia sprawdzając czystość pięter nie znalazłam nic podejrzanego. Wszystkie drzwi były szczelnie zamknięte. Inspektor zabezpieczył pozostałe pokoje, a ja czułam jego wzrok na karku. Na prośbę ciotki nie zawiadomił prokuratury, a ja zastanawiałam się skąd Awa ma nad nim taką władzę. Wychowywała mnie samotnie, w kamienicy na Psim Polu. Pamiętam, jak w sukience z długim rękawem i w pełnych butach biegałam po rynku z innymi dziećmi, którym nie przeszkadzał mój wygląd. Zawsze w cienkich rękawiczkach i parasolce nad głową. Kiedy dziewczynom od słońca płowiały włosy, moje zawsze miały kolor mlecznej zupy. Dorastając zamiast makijażu używałam kremów z filtrem, oczy skrywałam za ciemnymi okularami, a z parasolki uczyniłam modny gadżet. Włosy zawsze były moją dumą. Zaczynając pracę jako pokojówka nosiłam je dumnie jak koronę na głowie. Zmieniłam fryzurę wraz z przekroczeniem trzydziestki i objęciem stanowiska kierownika służby pięter. Zadomowiłam się w hotelu, a jego wieloletnia historia we mnie. Wyglądem chciałam okazać mu szacunek.

Otwierając uchylone drzwi pokoju 106 wiedziałam, co mnie czeka. Na stoliku leżał otwarty, lecz rozładowany laptop. Nawet jeśli udałoby mi się go włączyć, z pewnością jest zabezpieczony hasłem. Skonfrontowałam się z obrazem sypialni. Frezje otuliły mnie świeżym zapachem. Piękna kobieta leżała całkowicie naga w fałdach perłowobiałej pościeli. Jej ciało nie miało grama tłuszczu, było gładkie niczym jedwab. Długie, czarne włosy konturowały jej sylwetkę. W pokoju znajdowała się tylko ona i wieniec.

Od pierwszego przypadku tajemniczej śpiączki dnie i noce spędzam w hotelu. Nadszedł dzień jubileuszu. Awa uspokoiła mnie, że sytuacja jest opanowana, ale inspektor wciąć kręcił się po hotelowych korytarzach. Ukryłam się gabinecie, mając dosyć niekończącej się kontroli. Nie potrafię wytłumaczyć, czemu odkryłam wszystkie przypadki, ale za każdym razem piętra były puste. Goście albo przebywali w swoich pokojach, albo poza nimi, lecz czerwono-złoty dywan nie przyjmował innych kroków poza moimi. Uchylone drzwi zapraszały do środka, a misternie splecione wieńce zdawały się kierować komunikat w moją stronę. Postanowiłam poprowadzić własne śledztwo. Otworzyłam kalendarz, w którym zapisywałam wszystkie detale począwszy od numeru pokoju kończąc na kolorze bielizny. Próbowałam odszukać powiązania między ludźmi, więc pod nieobecność ciotki przejrzałam dane gości. Łączyła ich wyłącznie data meldunku. W nocy zmiany czasu z zimowego na letni, zegarek kobiety z pokoju 407 zatrzymał się na godzinie 3:09. Przeszukałam pozostałe pomieszczenia w poszukiwaniu śladów wstrzymanego czasu, co zaczęło układać się w pewien wzór.

W sypialni pokoju 302 znalazłam męski zegarek ze skórzanym paskiem, którego wskazówki zatrzymały się na 3:08. Pod numerem 503 czas stanął minutę wcześniej, o 3:07. Wskazywał na to zegar zawieszony w salonie. Włączyłam wyświetlacz telefonu mężczyzny zamieszkującego dwieście czwórkę, pokazał godzinę 3:06. W pokoju 605 wcześniej nie zwróciłam uwagi na dwa takie same, sportowe zegarki leżące na nakastlikach po obu stronach łóżka. Lewy wskazywał 3:05, prawy – 3:04. Wczoraj zauważyłam, że w ostatnim pokoju wyświetlacz na lodówce zatrzymał się na 3:02. Jedna minuta różnicy. Przypomniałam sobie, że jeden dzień nie przyniósł żadnego przypadku. Przekartkowałam kalendarz i zatrzymałam się na jutrzejszej dacie. W linijce wskazującej na godzinę trzecią obcym pismem zapisano słowo „ullumi” – dzisiaj. Spojrzałam na dłonie. Skóra zsiniała, jakby powoli pokrywała ją coraz grubsza warstwa szronu.

Uroczystość odbyła się bez przeszkód. Awa wyglądała dostojnie w długiej, butelkowozielonej sukni i nisko upiętym koku. Goście hotelowi, przedsiębiorcy, celebryci i urzędnicy spędzali czas na small talku okraszonym drogim winem i finger foodem z najlepszej restauracji. Ciotka podziękowała w imieniu właścicieli Hotelu Zeit za podtrzymywanie stuletniej tradycji hotelarstwa najwyższej jakości, a następnie przedstawiła mnie jako nowego consierge’a. Mojemu wejściu na scenę towarzyszył głośny, rytmiczny aplauz. Miałam na sobie elegancki, szkarłatny garnitur wpisujący się w kolorystykę wnętrza. Kołnierz białej koszuli spinała camea z podobizną architekta Sauera, zamówiona specjalnie z tej okazji. W białych szpilkach stanęłam przy mikrofonie i wygłosiłam wyuczoną przemowę. Czerwone paznokcie łagodziły siność dłoni. Podziękowałam wszystkim pracownikom, ciotce oraz właścicielom za możliwość wieloletniego rozwoju. Słowa skierowałam również do krewnej architekta, która ze względu na chorobę nie mogła przybyć na uroczystość. Tylko kilka osób znajdujących się na sali znało całą prawdę. Resztę wieczoru spędziłam na podtrzymywaniu kontaktów z bogatymi gośćmi i nawiązywaniu nowych, przydatnych znajomości.

Wjechałam windą na siódme piętro. Spokojnym krokiem przeszłam pomiędzy drzwiami kierując się na początek numeracji. Stanęłam nieruchomo, a białe szpilki wtopiły się w krwisty dywan. Spojrzałam na zegarek, dochodziła trzecia. Przyglądałam się uważnie drzwiom, za którymi spali nieświadomi goście. Wskazówki pokazały 3:01, a korytarz pogrążył się w ciemności. Znając hotel na pamięć, pewnym krokiem ruszyłam w stronę smugi światła wyglądającej zza uchylonych drzwi. Tym razem nie miałam rękawiczek. W nogach łóżka stał wieniec. Zerknęłam na tarczę zegarka, ale działał normalnie. To ostatnie, co zapamiętałam.

*

Obudził mnie chłodny dotyk pościeli. Moment zajęło mi rozpoznanie obcej przestrzeni. Pokój różnił się od tego na siódmym piętrze Hotelu Zeit. Próbowałam się podnieść, ale ręce i nogi miałam unieruchomione.

– Dlaczego? – tylko tyle wydostało się ze ściśniętego gardła. Usłyszałam odgłos miękkich obcasów przy łóżku.

– Znasz mnie od ponad dwudziestu lat. Tak trudno o odpowiedź? – spokojny głos Awy otulił skronie chłodnym zapachem frezji.

Ból w klatce piersiowej wykradał oddech. Odwróciłam lekko głowę, aby spojrzeć w oczy kobiecie, która wychowała mnie na swoje podobieństwo. Psie Pole zdawało się odrywać od reszty Wrocławia, dryfując niczym kra poza granice świadomości.

– Mówiłaś, że oddałaś połowę życia hotelowi, że czas się wycofać…

Awa uśmiechnęła się uśmiechem, którego dotąd nie znałam. Musiała go skrywać wyjątkowo głęboko.

– Nie można wycofać się z czasu. Moje odejście równe jest morderstwu Hotelu Zeit.

– Prawdziwy consierge nie skrzywdziłby gości – ból ustąpił, ale straciłam czucie w palcach. W pokoju zapanowało przerażające zimno.

Awa zaśmiała się głucho, skronie pulsowały pod naporem jej pustego głosu. Powoli wszystko zaczęło się układać. Ciotka nigdy bezpośrednio nie znajdowała się w pobliżu miejsc zbrodni. Zaplanowała to tak, żebym była jedynym świadkiem.

– Wychowując cię, poznałam twoje słabości. Zaszłaś wysoko wyłącznie dzięki mojej protekcji, ale chciałaś więcej. Chciwość to drugi stopień do piekła. Pierwszy już pokonałaś.

Miała rację. Nawet gdyby nie odeszła teraz, zrobiłabym wszystko, aby ją zdetronizować. Bezwzględność płynęła w moich żyłach zimnym nurtem.

– Nigdy mnie nie zastąpisz – jej słowa przecinały napiętą skórę dłoni. – Nikt nie uwierzy odmieńcowi. Pokojówki cię nienawidzą, a inspektor wyrobił sobie opinię. Wystarczyło jedno spojrzenie. Banknot zaknebluje każdego lekarza.

– Co z gośćmi? – to jedyne, co przyszło mi na myśl, stawiając trzeci krok do piekła.

– Dewiza Hotelu Zeit brzmi: „Das Rad der Zeit hält niemand auf”. Czasu nie da się zatrzymać, lecz można go spowolnić. Dla nich proces jest nieodwracalny.

Zagryzłam zęby czując, jak pod ich naporem pęka miękki naskórek. Na języku odłożył się metaliczny posmak.

– Co teraz? – pytanie rozpływało się w eterze. Czekałam wieczność na jej odpowiedź.

– Prawidłowe pytanie brzmi: co zrobisz z nadmiarem czasu?

*

Nie wiem, jak długo spędziłam w zawieszeniu pomiędzy stopniami do piekła. Proces przetoczył się niczym taśma filmowa na przyspieszeniu. Oskarżono mnie o morderstwo siedmiu gości hotelowych, a głównym dowodem w sprawie uznano napisy w języku grenlandzkim wykonane na szarfach wieńców pogrzebowych. Podejrzenia potwierdziły fałszywe zeznania pokojówek oraz opinia Awy o byciu „trudnym dzieckiem” naznaczonym traumą śmierci rodziców. Podobno kierowała mną obsesja kobiecej linii rodziny oraz rządza dominacji. Biegły psychiatra stwierdził osobowość dyssocjalną i przejawy „ciemnej triady”. Psychopatia rozwijała się od najmłodszych lat, przybierając na sile w momencie obejmowania coraz wyższych stanowisk w hierarchii hotelu. Widowiskowość zbrodni uwiarygodniła historię. Skazano mnie na dziesięć lat, biorąc pod uwagę czystą kartotekę oraz nieuleczalną chorobę, za którą uznano albinizm. Nie przyznałam się do winy, ale nie miało to znaczenia. Wyrok zapadł o wiele wcześniej. W momencie objęcia stanowiska kierownika służby pięter, uczenia się na pamięć historii rodziny, przekroczenia progu kamienicy na Psim Polu, migracji z Grenlandii do Polski.

*

Trzy lata w więzieniu wystarczyły, by zebrać dowody wskazujące na winę Awy. W tym czasie umocniłam swoją pozycję wśród osadzonych kobiet przekonując się, że mają o wiele więcej do zaoferowania niż wydaje się to wolnym ludziom. Ciotka miała rację. Banknot działa lepiej niż knebel, ale posiada również moc rozwiązywania języków. Białe włosy prześcignęły ramiona, a każda sekunda przybliża mnie do oczyszczenia imienia Ivalu. Wskazówka przestąpi z czasu zimowego w letni. Godzina robi różnicę.

Katarzyna Skręt – Dwa opowiadania
QR kod: Katarzyna Skręt – Dwa opowiadania