[...] nic nie pomaga oprócz twardego serca, które się niczego od nikogo nie spodziewa.
Raymond Chandler, Playback; przeł. L. Stafiej
Pierwszy był Johnny, chłopak fest nerwowy,
dostawał szału, gdy ktoś się z niego śmiał.
I coś mu wówczas strzelało do głowy,
bił swe dziewczyny, a potem do nich łkał.
I biłby dalej, damski Johnny bokser,
lecz jego szczęście troszeczkę zmalało.
Dostał trzy kulki z broni typu mauser,
darł się coś o tym, że bardzo bolało.
Drugi — Antonio — istne skąpiradło,
chadzał do Beryl, bo taki to był gość.
Wszystko chciał darmo, bił ją gdzie popadło,
gdy na to patrzyłam, to brała mnie złość.
Poskąpił jej nawet marne dwie dychy,
ale przyszło mu w końcu zapłacić. Cóż,
nie miał już w sobie tej buty i pychy,
gdy poczuł po rękojeść wbity mój nóż.
Trzeci — Hugo — dobrze wyposażony,
co nigdy nie wiedział, jak się zachować.
Miał kpiący uśmiech do ust przyklejony
i na dokładkę lubił się targować.
Chciał brazylijski widelec, tłumacząc,
że zrobię wszystko, przecież się sprzedałam.
Byłam zmęczona i chora, majacząc,
wzięłam i go raz-dwa wykastrowałam.
Na koniec i gliniarz skorumpowany,
co zawsze chętnie zadawał pierwszy cios;
kupler oraz rajfur, wiecznie pijany,
wiedziałam — nie chybię go ani o włos,
bo był mężczyzną nielichej postury,
nasz kochany Jack szeryf, totalny zjeb.
Gdy po raz enty sięgnął do kabury,
tępym scyzorykiem urżnęłam mu łeb.

Pieśń Meskaliny

***

Miałam na imię Angélica i posiadałam naprawdę piękne ciało, podobno przywodzące na myśl Lady Godivę Colliera. Idealne, ponętne, szczupłe, lecz miękkie kobiece ciało. Ciało idealnie ponętne i szczupłe w swojej nieskazitelnej miękkości. Delikatne i zadbane pięty, wysokie podbicia, smukłe palce, całe misterne stopy, klasyczne łydki, miłe w dotyku kolana, ciepłe uda, całe posągowe nogi, wrażliwy srom, podane na pocałunki pachwiny, ładnie wysklepiony wzgórek łonowy, wystarczająco płaski brzuch, majestatyczne biodra, jędrne pośladki, falujące, ciężkie piersi, proste plecy, gładkie pachy, powabne ramiona, które aż prosiły się o dotyk, do tego dłonie, o których pisał Cummings, długie palce, całe budzące nieokreśloną tęsknotę ręce, szyja od Modiglianiego, przyjemna broda bez dołka, kuszące usta, perłowe zęby, drobny, lekko zadarty nos, regularne brwi, hipnotyzujące trzepotaniem rzęsy, subtelne, zawsze półprzymknięte powieki, całe rozmarzone oczy, malutkie, zgrabne uszy, cała urocza twarz i te włosy, kruczoczarne włosy, całe w stylu nihonga.

W szkole, na ulicy, w sklepach i w klubach nie było mężczyzny ni chłopca, który nie zwróciłby na mnie uwagi i nie obejrzał się; niektórzy — bardziej zachowawczy — gwizdali albo nieumiejętnie starali się mnie podrywać, podchodzili i przysiadali się, próbowali być mili i czarujący, prawili komplementy, proponując drinki, inni — z powodu braku lepszego pomysłu po prostu nachalni — próbowali obłapiać i składali propozycje, od których robiło mi się niedobrze. Chodziłam ubrana w co prawda tanie, ale ładne sukienki, niektóre zresztą sama projektowałam i szyłam, nie byłam wyzywająca, a jeśli czymkolwiek prowokowałam, to tylko urodą. Moja największa przewina polegała na tym, że urodziłam się atrakcyjną kobietą.

Moja opowieść? Jak każda dziewczyna w moim wieku, miałam wielkie marzenia, szczyty nieosiągalne dla kogoś z moją historią rodzinną, historią krzyku i przemocy, tymi wszystkimi paserami i dilerami w tle pośród gromadki zaniedbanych i w gruncie rzeczy niechcianych dzieci, bierną matką i agresywnym ojczymem, który zamienił nasz dom w fabrykę białego proszku i chwalił się, że zaopatruje znanych muzyków jazzowych, zostawiających u nas w zastaw przeróżne instrumenty, symbole zaprzepaszczonych ambicji i roztrwonionych pasji.

Dość wcześnie rozpoznałam swoje największe zalety, to jest właśnie urodę, nie chciałam więc być sekretarką czy nauczycielką, nie śniła mi się kariera dziennikarki, chciałam za to pracować w świecie mody, w którym wiedziałam, że dałabym radę się odnaleźć, najlepiej jako projektantka wykorzystująca w swoich pracach motywy malarskie (neoplastycyzm na sukienkach, damskie spodnie w motywy znane z twórczości Poliakoffa, surrealistyczne kapelusze), bardziej możliwe, że modelka. Gdybym zaś miała prawdziwy wybór, wolny od ograniczeń środowiskowych, to zostałabym znakomitą malarką, silną osobowością na miarę Georgii O’Keeffe, Fridy Kahlo, Louise Joséphine Bourgeois albo Sonii Delaunay. Tworzyłabym mocne, ekspresjonistyczne portrety kobiece, może nawet autoportrety, przedstawiające postaci bez ciał, same fragmenty twarzy, zwłaszcza oczy, to one są najważniejsze, i oczywiście dłonie, mężczyźni — jak czytałam — nie potrafią malować dłoni. Albo nagie korpusy w towarzystwie zaciętych męskich twarzy. Albo i bez twarzy, same korpusy, by było bardziej tajemniczo. Wszystko na nich byłoby miękkie, płynne i niedookreślone, tylko te twarze wrogie i kanciaste. Moje obrazy zawierałyby w sobie porywczość taszyzmu, nieskrępowanie surrealizmu oraz delikatność orfizmu, właśnie w ten sposób o nich myślałam, a może po prostu teraz, po czasie, zaczęłam tak je sobie przedstawiać, podatna na subtelne meandry wyobraźni. Oczywiście miałabym własne wystawy indywidualne w najbardziej prestiżowych galeriach sztuki współczesnej i — dzięki pieniądzom uzbieranym ze sprzedaży płócien — mogłabym wyciągnąć rodzeństwo z tego bagna beznadziei oraz — co ważne — wspierać inne początkujące twórczynie, by dać im szansę, którą i ja otrzymałam. Uczynić bezinteresownie coś dobrego, tylko tyle, tak bardzo byłam naiwna.

Tymczasem dostałam propozycję od początkującego artysty, który chyba się we mnie zakochał i zaproponował, bym mu pozowała. Zgodziłam się, nie z przekonania, lecz z braku lepszych perspektyw. Może i byłam lekkomyślna, nie przemyślałam wszystkiego należycie, tylko od razu rzuciłam się bez zastanowienia na głęboką wodę złudzeń, których „mój” malarz, dużo mówiący i jeszcze więcej obiecujący, chwalący się różnymi dokonaniami i koneksjami, prędko mnie jednak pozbawił.

Roiłam sobie, że będę muzą artysty, a zostałam modelką uzurpatora, który malował tylko krajobrazy techniką dywizjonizmu i romansował z pointylizmem, tak przynajmniej sam twierdził, nie udało mi się tego zweryfikować, gdyż sama o malarstwie wiedziałam wówczas tyle, co zobaczyłam i przeczytałam w kradzionych katalogach, to jest znałam nazwiska twórców i nazwy kierunków, lecz nie miałam pojęcia o technice; nauczona doświadczeniem, dziś już wiem, że zmyślał haniebnie.

Moim małym wielkim pragnieniem było zostać jedną ze śpiących Led z łabędziem Courbeta czy Bouchera, a bywałam co najwyżej nieporadną Wieżą kościoła na tle nieba nocą, schematycznym Krajobrazem we mgle i pod każdym względem przerysowaną Łąką umajoną. Kazał mi rozkładać szeroko nogi, choć nigdy nie malował aktów, żadnego Pochodzenia świata, zawsze tandetne landszafty, które nawet osobie nieznającej się na sztuce wydawały się tanie. Co gorsze, dodatkowo bezcześcił moje ciało pretensjonalnymi i po prostu złymi wierszami (manieryczny Błogosławiony dzień, gdy z kielicha twej rozkoszy…, jeszcze bardziej bombastyczna kontynuacja Nie mniej błogosławiony dzień, gdy łąką umajoną…, afektowany erotyk Gdy ścielisz me usta nagim pocałunkiem…, daremny sonet Już północ — cień ponury pół świata okrywa…), układał proste, nie!, prostackie melodie, do których nie dało się tańczyć, zadowalał się byle jaką grafomańską narracją i żył beznadziejną nadzieją, że w końcu znajdzie to, w czym będzie naprawdę dobry. Chyba naprawdę wierzył, iż każdy z nas musi po prostu odkryć w sobie odpowiedni talent i trzymać się go, jak mi wielokrotnie powtarzał, tonem autorytatywnym i władczym, nieznoszącym sprzeciwu. Tyle że on był wyjątkowo mało utalentowany.

Po zerwaniu z uzurpatorskim beztalenciem zostałam prostytutką. Pierwszy raz wyszłam na ulicę w sukience za cztery dolary, plastikowych botkach, z pomarańczową szminką na ustach, która miała dodać mi lat i powagi. Zarobiłam czterysta dolarów, to dużo pieniędzy, zwłaszcza dla kogoś, kto jeszcze nie skończył osiemnastu lat. Miewałam po pięciu i więcej klientów dziennie, czyli około tysiąc ośmiuset facetów rocznie, nie licząc powtórek. Miałam dużo szczęścia, nikt mnie nigdy nie postrzelił, nikt nie pociął nożem, a przecież takie wypadki zdarzały się wcale często. Pamiętam Eileen, ładną czarnoskórą dziewczynę, która zaczęła, mając zaledwie czternaście lat. Wspominała, że przez pierwszych piętnaście nie brała narkotyków, dopiero później po nie sięgnęła, ponieważ — mówiła — w pewnym momencie już nie wytrzymujesz i pękasz, kolejny pistolet przystawiony do głowy, znów poduszka na twojej twarzy, dusisz się i masz dosyć, boisz się wrócić na ulicę, więc szukasz nowych dróg ucieczki, sięgasz po odwagę w proszku, po substytut odwagi. Eileen przepracowała w zawodzie w sumie dwadzieścia pięć lat, przed czterdziestką przeszła na emeryturę czy właściwie rentę. Pewnie pociągnęłaby dłużej, gdyby nie wypadek. Pewnego razu jeden z klientów po wszystkim wyrzucił ją z samochodu, a zamykając drzwi, przytrzasnął jej sukienkę. I wlókł biedną, piękną Eileen po ulicy przez prawie pół kilometra, zdzierając jej skórę z twarzy i boku ciała. Trafiła do szpitala, gdzie — ze względu na jej stan — wezwano policjanta. Ten jednak, gdy ją ujrzał, powiedział tylko: Znam ją. To dziwka. Pewnie oszukała klienta, ukradła mu pieniądze, może groziła czy coś. No i doigrała się. Później zaś śmiał się, a do jego obrzydliwego rechotu dołączył lekarz, i śmiali się razem, ona zaś pragnęła umrzeć. Eileen w każdym razie nie wróciła już na ulicę.

W tym samym czasie związałam się na krótko z czarnoskórym leworęcznym basistą, który chciał, by nazywać go Charlie, po prostu Charlie, na cześć Charlesa Mingusa, tego, jak mawiał Charlie, wszechstronnego giganta jazzu, znakomitego kompozytora, nazywanego The Angry Man of Jazz. Charlie też miał w sobie sporo złości i nienawiści, całe pokłady niechęci do ludzi i świata, który go nie rozumiał i nie chciał uznać jego statusu świetnego muzyka, przedstawiciela hardbopowej awangardy. Nie mogąc liczyć na dobre propozycje nagraniowe, dorabiał w marnych klubach, grając dla zblazowanej klienteli, absolutnie niezainteresowanej trendami, za to upijającej się do nieprzytomności i w trakcie wychodzącej z dziewczynami na zaplecze.

Jaki był dla mnie? Czuły, cierpliwy i miły, kupował mi (bądź kradł, co za różnica) najwspanialsze katalogi z obrazami wielkich malarzy, głównie z Europy, szczególnie impresjonistów. Niby niewiele, ale dla kobiety takiej jak ja, o której pisano okropne strofy i której ciałem ciągle się ktoś onanizował, to naprawdę dużo, zresztą niczego więcej nie było mi potrzeba, nauczyłam się już rozsądnie dysponować oczekiwaniami. W końcu to u niego na poddaszu znalazłam tymczasową cichą i bezpieczną przystań, w której nie był mi straszny żaden bezwzględny sutener ani beznadziejnie zakochany klient, miejsce, w którym mogłam być prawdziwą sobą, w którym nie musiałam nikogo uwodzić ani w ogóle robić nic, na co nie miałam ochoty, ponieważ akceptował mnie taką, jaka byłam, niczego nie wymagał i nie miał żadnych wymagań. Nigdy niczym we mnie nie rzucił, nie podniósł na mnie ręki, nie kazał rozkładać nóg, czekał, aż sama będę miała na to ochotę, nawet nie krzyknął, wiecznie w moim towarzystwie uśmiechnięty i wyluzowany, odsłaniający białe zęby, tak pięknie kontrastujące z kolorem jego skóry, a wszystko to, całe zachowanie, każdy pozór sprawiał wrażenie, jakby chciał mi wynagrodzić to, czego doświadczałam na co dzień, gdy jego nie było w pobliżu, od innych mężczyzn, niby takich jak on, a jednak zupełnie innych. Zawsze miał dla mnie dobre słowo, a właściwie to cały ich ciąg. Gdy zdarzało mi się nieśmiało narzekać, nieśmiało, ponieważ bez większego przekonania, jak gdyby była to tylko fanaberia i rodzaj usprawiedliwienia przed innymi, że nie jestem taka piękna, idealna, ponętna, pełna i miękka, jak by się wydawało, ja też mam wady i niedoskonałości, na przykład gdy utyskiwałam na niewielką asymetrię piersi, to Charlie, kochany i usłużny Charlie, z wyglądu potężny mężczyzna, a z usposobienia zagubiony chłopiec, mówił, iż symetria jest estetyką głupców, zapewne kogoś cytując, podobnie zresztą jak wtedy, gdy powtarzał, że jest bardzo skromnym człowiekiem, chce tylko, by wszyscy o tym wiedzieli, albo zapewniając, że z niego cząstka siły mała, co złego pragnąc, zawsze dobro zdziała. Często mówił fragmentami z książek i filmów, zapewne by dodać sobie powagi i prestiżu, choć nigdy nie kwapił się z wyjaśnieniem, gdzie swoje mądrości wyszukał i od kogo pożyczył, dopiero przyłapany na przywłaszczeniu i przyparty do muru pytaniami, pokornie przyznawał się do winy, nadal jednak nie mogąc sobie przypomnieć, kto to powiedział przed nim, zasobów pamięci wystarczyło mu tylko na wyrazy w cudzysłowie.

Zapytałam go kiedyś, gdy nago leżeliśmy obok siebie i paliliśmy w skupieniu, a on głaskał mnie po udzie, jak by mnie opisał.

— Jak byś mnie opisał, Charlie? To, co widzisz. Nie musisz być miły.

— Masz naprawdę piękne ciało, mamacita, przywodzące na myśl Lady Godivę Colliera. Idealne, ponętne, szczupłe, lecz miękkie kobiece ciało. Ciało idealnie ponętne i szczupłe w swojej nieskazitelnej miękkości. Delikatne i zadbane pięty, wysokie podbicia, smukłe palce, całe misterne stopy, klasyczne łydki, miłe w dotyku kolana, ciepłe uda, całe posągowe nogi, wrażliwy srom, podane na pocałunki pachwiny, ładnie wysklepiony wzgórek łonowy, wystarczająco płaski brzuch, majestatyczne biodra, jędrne pośladki, falujące, ciężkie piersi, proste plecy, gładkie pachy, powabne ramiona, które aż proszą się o dotyk, do tego dłonie, o których pisał Cummings, długie palce, całe budzące nieokreśloną tęsknotę ręce, szyja od Modiglianiego, przyjemna broda bez dołka, kuszące usta, perłowe zęby, drobny, lekko zadarty nos, regularne brwi, hipnotyzujące trzepotaniem rzęsy, subtelne, zawsze półprzymknięte powieki, całe rozmarzone oczy, malutkie, zgrabne uszy, cała urocza twarz i te włosy, kruczoczarne włosy, całe w stylu nihonga — opowiadał, to nadal mnie głaszcząc, to bawiąc się włosami, a potem zacytował somewhere i have never travelled,gladly beyond.

Gdy teraz o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że Charlie był najlepszym, co mi się w życiu przytrafiło, ponieważ był przewidywalny. Wiedziałam, czego mogę się po nim spodziewać, a na co nie powinnam liczyć. Nie było mowy o przywiązaniu i wspólnej przyszłości, tylko tymczasowa przyjemność i bezpieczeństwo. Seks z nim stanowił ucieczkę od rutyny, do której przywykłam w pracy. Lubiłam analizować rytm jego jęków namysłu, wsłuchiwać się w unisono naszych przyspieszonych oddechów, smakować heban jego rozgrzanej skóry, która miejscami w dotyku rzeczywiście przypominała drewno, wreszcie poddawać się riffom szybkich palców i wić w rozkoszy, gdy wyrysowywał mi językiem pentagramy na brzuchu. Gdy zapytał, czy może zgasić papierosa na moim pośladku, od razu się zgodziłam, w podnieceniu czekając na rozgrzany niedopałek, który ostatecznie okazał się bardziej gorący, niż się spodziewałam. Czasem wydaje mi się, że tak naprawdę nie tyle pożądałam jego ciała, co jego aprobaty dla mojego ciała. Momentami sama już nie wiem, co jest prawdą, a co zmyśleniem. Nie jestem nawet pewna, co się z nim właściwie stało, pewnego razu, gdy przyszłam do niego odpocząć, nikt nie otworzył, a po tygodniu dowiedziałam się, że zabrał swoje rzeczy i opuścił miasto, bez pożegnania, bez ostatniego cytatu. Być może, jak zapowiadał, wyjechał do Europy w poszukiwaniu szczęścia i sławy. Mnie w każdym razie została po nim tylko ta niewielka blizna na pośladku oraz gruntowne wykształcenie muzyczne, przynajmniej w zakresie hard bopu.

***

Po wymuszonym i niezależnym ode mnie rozstaniu z Charliem pracowałam w Cabanie u Carlita, silnorękiego pana V., gdzie tańczyłam i wyłudzałam drinki od co bardziej pijanych i chętnych klientów. Każda z nas tak robiła, każda była mistrzynią w tańcu, uwodzeniu i wyłudzaniu. Nie narzekałam, wcale nie było mi tam źle. Za każdą moją nieuczciwość klienci słono, ale też uczciwie płacili, najczęściej też byli, jeśli nawet nie mili, to przynajmniej znośni. Mimo iż znaczną część gości stanowiły typy spod ciemnej gwiazdy — zabójcy pracujący na zlecenie gangsterów, handlarze narkotyków zatrudniani przez gangsterów, ochroniarze gangsterów, posłańcy gangsterów, skorumpowani przez gangsterów politycy, działacze związkowi i policjanci, księża rozgrzeszający gangsterów, wreszcie i sami gangsterzy — to nikt nie ośmielił się stosować przemocy wobec dziewczyn, zapewne w obawie przed zemstą szefa i jego oprychów, czyli gangsterów. W takim środowisku człowiek szybko uczy się nowych zasad, by przetrwać, to znaczy nie zadaje zbędnych pytań i nie wtyka nosa w nie swoje sprawy, robi co do niego należy i za co mu płacą, bo jeśli nie będzie tego robił, to płacić nie będą, a ty, zanim się spostrzeżesz, skończysz na dnie rzeki, w bagażniku porzuconego samochodu, pocięty na kawałki, zakopany, zostawiona byle gdzie z dziurą po kuli. Proste. Tak więc funkcjonowałam w nowym dla mnie świecie drogich samochodów, markowych ubrań i pistoletów w kaburach, świecie, który miejscami pokrywał się z tym, co znałam, czyli białym proszkiem i natrętnymi spojrzeniami. Poza tym jaki miałam wybór?

Jeszcze zanim przyjął mnie do pracy, Carlito powiedział, że muszę mieć pseudonim sceniczny, wahałam się między Esmeraldą a Glorią, ale wyobraziłam sobie, że Leda to zdrobnienie od Esmeralda, a ja przecież rozpoczęłam nową drogę życia, porzuciłam modeling i dawne marzenia. Przez pół roku byłam więc Glorią i było mi z tym nie najgorzej.

***

Dzięki nowej pracy nie musiałam już wystawać na ulicach. Nie byłam jedną z tych młodych dziewczyn w krótkich spodenkach i obcisłych topach, z obowiązkową parą czarnych okularów, przysłaniających zamglony wzrok. Myślałam czasem o tych, które zostały. O Shirley, która chodziła wszędzie z małym pieskiem i udawała wielką damę, mówiąc z dziwnym akcentem, którego żadna z nas nie potrafiła utożsamić z konkretnym miejscem. O stupięćdziesięciocentymetrowej Isabel, która nawet nie musiała klękać i której chłopak zawsze chodził w białym kapeluszu, a przez spodnie miał przeciągnięty złoty pasek, jakby chciał nadać sobie prestiżu. O wyrachowanej Natashy, która podobno zarażała, kogo się dało i czym się dało, tak że później pół dzielnicy sikało krwią. O Red, która uwielbiała tłuste jedzenie, zwłaszcza kurczaka z frytkami. Wystarczyło postawić jej obiad, a ona już biegła w podskokach. Pulchnej Beryl, która dla każdego miała dobre słowo i specjalizowała się w prawiczkach. Klarze, której największym pragnieniem było zobaczyć morze. Lubiącej starszych facetów Emmie. Ximenie-kawalarce, która powiedziała młodemu chłopakowi, że tengo la verga pequeña oznacza propozycję spędzenia wspólnej nocy, więc chodził i zagadywał tak do każdej dziewczyny. Często też odsyłała potencjalnych klientów do Natashy, komplementując jej urodę i technikę. O delikatnej Janice, obawiającej się mężczyzn, zwłaszcza tych, którzy dopiero co wyszli z więzienia i żołnierzy na przepustkach. O Angélice, kiedyś marzącej o karierze artystki. Wreszcie o Klubie Jednonogich, do którego należały Brenda, Irene i Peg. Wiem, że któraś z nich miała, bardzo popularną ze względu na egzotyczną urodę, przyrodnią siostrę pół-Azjatkę, ale nie pamiętam już która. Zawsze wiedziałyśmy, kiedy się zbliżały, charakterystyczny stukot drewnianych nóg niósł się daleko, a one miały w zwyczaju chodzić razem. O Minie, tej przyrodniej siostrze pół-Azjatce, tak, na pewno nazywałyśmy ją Mina, która została pocięta i brutalnie pobita przez jakiegoś świra, który machając nożem i tłukąc jej głową o sedes krzyczał, że to zemsta za Pearl Harbor. Wybił jej wszystkie zęby i bardzo oszpecił tę niegdyś piękną i ufną skośnooką twarz. Myślałam też o starym szeryfie Jacku, który naprawdę był szeryfem i nieoznakowanym samochodem rozbijał się nocami, nawalony jak stodoła, a dziewczyny nawzajem ostrzegały się przed jego wyczynami. To on pogrzebał sprawę napaści na Minę. To on był tym policjantem ze szpitala, który wyśmiał Eileen. Był każdym z nich, tak że później już każdy oprawca miał jego twarz. Jack, szeryf Jack, stary pojeb, hijo de puta madre, miał nas wszystkie, po kilka dziennie. Wielu się zresztą później oświadczał, stary dziwak.

Kiedy… Naprawdę nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Już na początku, oswajając się z nowym miejscem i poznając obowiązujące tam zasady, ucząc się reguł obowiązujących w świecie gangsterów, obiecałam sobie, że nie będę zadawała zbędnych pytań i wtrącała się w nie swoje sprawy, choćby nie wiem, co się działo. Chciałam robić to i tylko to, co do mnie należało i za co mi płacili, być obojętna na los innych, pragnęłam skupić się tylko na sobie, swoich potrzebach i pragnieniach. Odłożyć pieniądze i rzucić prostytucję, odbyć szkolenia, zdobyć odpowiednie dokumenty i zostać nauczycielką lub sekretarką, która będzie mogła zapomnieć o niechlubnej przeszłości — to był mój plan. Niestety nie wytrwałam w postanowieniu i zapytałam. Kiedy więc zapytałam Carlita, kim była ta krucha i przestraszona dziewczyna, która zapłakana wybiegła z jego gabinetu, obciągając w pośpiechu poplamioną i rozdartą sukienkę, on bezpardonowo i bez cienia zawahania rozbił mi na twarzy szklany kufel, dając w ten sposób do zrozumienia, że jednak zadaję zbędne pytania i wtrącam się w nie swoje sprawy, a do tego jestem zwolniona. W ten sposób straciłam pracę w Cabanie i przestałam być Glorią.

***

Dziś mam cholernie szpecącą bliznę biegnącą od kącika ust po policzek, wyglądam jak Płacząca kobieta Picassa. Moje ciało, nadal co prawda kobiece, nie jest już jednak ani idealne, ani ponętne, ani szczupłe, ani miękkie, raczej chude, wysuszone, wyniszczone i zaprawione w bójkach, ponieważ zaczęło służyć innym celom, po raz pierwszy nie jest przeznaczone dla innych, należy tylko do mnie i to mi ma sprawiać przyjemność. Zmieniło się wraz ze mną, teraz pełne siniaków i blizn, z obwisłymi piersiami i wklęsłym brzuchem, niezbyt czystymi stopami, obojętnymi na dotyk miejscami intymnymi, zimnymi udami, poobcieranymi knykciami, popękanymi ustami, podbitymi oczami, dwa razy złamanym nosem i nadal czarnymi włosami, w które wkradły się pierwsze pasma siwizny. Na szyi noszę wisiorek z podobizną Santa Muerte, której oddałam się pod opiekę, bo ona jako jedyna nie wybrzydza w wyznawcach, wręcz przeciwnie, cieszy się z kolorowego korowodu handlarzy narkotyków, policjantów, prostytutek, taksówkarzy, właścicieli spelunek, przemytników, nędzarzy i innych banitów oraz wyrzutków.

Jestem ekskluzywną kurwą portową, mam specjalizację z francuza i mistrzostwo ulicy w obsłudze noża motylkowego, sama płacę za swoje drinki, nauczyłam się atakować i bronić. Nie chcesz mnie spotkać w ciemnej uliczce, nie chcesz złapać za tyłek bez pozwolenia, naprawdę lepiej, żebyś nie gwizdał na mój widok, trzymaj łapy przy sobie, bo ci je odetnę, nie plugaw mojej postaci swoim językiem, bo cię go pozbawię, nie próbuj mnie podrywać, nie staraj się być miły czy czarujący, nie praw pustych komplementów, nie wypowiadaj się na temat mojej urody, nie pytaj o wypadek, nigdy nie dotykaj moich włosów ani twarzy, nie uśmiechaj się dwuznacznie, nie poruszaj brwiami, nie mrugaj zachęcająco, nie stosuj przemocy, zapłać i poproś, a może będzie ci dane, nie błagaj o litość, nie spoufalaj się, nie czuj się lepszy, nie odwracaj się do mnie plecami, nie wykonuj gwałtownych ruchów, nie używaj tego samego ręcznika, zapamiętaj raz na zawsze, że nie masz prawa mnie całować, moje usta nie są przeznaczone dla ciebie, tak, możemy się pieprzyć, ale nie licz na to, że będę się z tobą kochać. Jeśli natomiast nie znamy się z pracy, tylko wpadłeś na mnie w barze albo na ulicy, próbowałeś zaprosić na drinka czy umówić się na wieczór, to nie dociekaj, co robię i gdzie pracuję, czy kogoś mam, ty też pamiętaj, że owszem, możemy się pieprzyć, ale nie licz na to, że będę się z tobą kochać.

Jeśli zaś jesteś jednym z tych facetów, którzy podnoszą rękę na kobiety, to wiedz, że tego nie znoszę oraz że nauczyłam się reagować, nie czekając na dotyk zimnego szkła, teraz to ja wykonuję pierwszy ruch, a pierwszy jest często ostatnim. Nie zadaję zbytecznych pytań, nie chcę słuchać twoich nic niewartych wyjaśnień ani nieudolnych prób usprawiedliwienia, musisz ponieść konsekwencje swych czynów, tego też się nauczyłam, że od konsekwencji nie da się uciec. Tak więc jeśli szarpiesz swoją kobietę na ulicy albo ją uderzysz czy nawet zwyzywasz od najgorszych, to oczekuj mojego gniewu, ostrza noża zatapiającego się po rękojeść w okolicy nerki albo przynajmniej potężnego ciosu kastetem, a jeśli będziesz na tyle głupi, by spróbować mi oddać, to wiedz, że ostatnimi słowami, jakie usłyszysz, będzie Buena suerte, cabrón, a potem nastanie wieczna cisza, od której sama Santa Muerte cię nie wybawi. Chcę bronić dziewczyny takie, jak Eileen, Shirley, Isabel, Natasha, Beryl, Emma, Janice, Ximena, Klara, Brenda, Mina, Irene i Peg. I Angélica. Bronić je przed typami pokroju szeryfa Jacka czy uzurpatorskiego beztalencia, przed żołnierzami na przepustkach, byłymi więźniami, zwykłymi okrutnikami, gliniarzami, którzy uważają, że wszystko im się należy za darmo, zbyt pewnymi siebie gangsterami i perwersyjnymi politykami, wierzącymi, że wszystko można kupić, nawet milczenie, przede wszystkim milczenie. Wiem przecież, że nikt inny się o nie nie upomni. O nas.

A jeśli przeszkadza ci, że jako postać literacka nie mam żadnych cech, które czyniłyby mnie bardziej ludzką, nie kolekcjonuję znaczków, nie przepadam za cytrusami, nie przejmuję się podartymi rajstopami, to chingate, vete a la verga, culero, tyle mam ci do powiedzenia.

Moim największym marzeniem jest rewolwer Smith & Wesson Model 29. Kiedyś go sobie kupię, uzbierałam już ponad połowę sumy. Zresztą Sándor czasem pożycza mi swój, nigdy nie pytając, co mam zamiar z nim robić. Na razie w wolnym czasie dla przyjemności tańczę na barze, przeglądam katalogi z obrazami, ostatnio najbardziej przemawia do mnie twórczość Toulouse-Lautreca, żałuję, że tak późno go odkryłam, sporo czytam o nowych prądach w malarstwie. Z nostalgią patrzę na Lady Godivę, wspominając nie tak odległe w czasie, a tak odległe w pamięci dni.

W gazecie widziałam zdjęcia kobiet w surrealistycznych kapeluszach, zachwycające. Słyszałam też, że Yves Saint Laurent ma w planach kolekcję inspirowaną Mondrianem.

Nie posiadam już pseudonimu scenicznego, zamieniłam go na nom de guerre.

Mam na imię Meskalina i jestem bardzo, ale to bardzo wkurwiona.

Adrian Krysiak – Not so pretty anymore
QR kod: Adrian Krysiak – Not so pretty anymore