Dom wariatów. Miejsce, gdzie mnie uwięziono. Samego ze sobą, z własnymi myślami. Hermetyczny świat, zmierzający do chemicznej śmierci mózgu. Jestem tu sam, odizolowany od wyimaginowanego strachu i słońca. Jednak strach, ta przerażająca fobia i przekleństwo życia żyje. We mnie. Głęboko zakorzenione w eksperymentalnych myślach. W głębokiej podświadomości. Natomiast słońce umarło. Pochowałem je. Głęboko, z daleka od mojego ekscentrycznego życia.

Mój pies był mądrzejszy ode mnie. Ta starsza sąsiadka spod siódemki również. Nie dali się ubezwłasnowolnić. Nie mam żadnych wątpliwości, zarówno pies, jaki sąsiadka byli mądrzejsi. Po prostu umarli. To znaczy pies zdechł, a sąsiadka dostała zawału serca. Nagle. Tak nagle, jak ja dałem się otulić bielą szpitalnych kafelek i szczebiotem młodych pielęgniarek.

Dom wariatów. Miejsce, gdzie umiera życie, z tą różnicą, że tu umiera się powoli. Miarowo. Według określonych i ściśle prowadzonych statystyk. Czas i wiek. Te pojęcia nie mają tutaj znaczenia. Nie dla szczebiocących pielęgniarek i garbatego ordynatora.
Tutaj umiera się w agonii. To miejsce jest jak poczekalnia konających emocji, myśli i uczuć. Poczekalnia w drodze powolnej śmierci. Śmierci podświadomości. Nawet najgłębsze zakamarki umysłu pod wpływem spowalniającego czasu blakną coraz bardziej – jak kartka papieru – by w końcowym efekcie całkowicie zaniknąć.

Retrospekcja…
Dla mojego psa najważniejsze były; karma, woda i wierność. Dla sąsiadki cisza, lokalne plotki i co miesięczna emerytura. A dla mnie? Alkohol i całodobowa pogoń za filozofią miłości.
Jak ja ją kochałem. NIE! – wciąż kocham, pomimo tego, że jest nieobecna. Nigdy nie była.
Tutaj pomiędzy napiętymi niciani gestów i słów, rozpięte są ludzki marzenia, dramaty, nadzieje i porażki. Te ostatnie dominują. Chowają się. Bawią się w chowanego ze swoimi właścicielami. Każdego dnia kolejny właściciel chowa się przed złośliwą porażką życia. Chowa się najdalej i najbezpieczniej jak może. Do własnego grobu.

Tutejszy ksiądz, notabene alkoholik i hazardzista zmawia codziennie wyliczankę; raz, dwa, trzy dzisiaj chowasz się ty, najdroższy(a). Tak. Ksiądz to nałogowiec. Gra nałogowo z Panem Bogiem o dusze chorych owieczek, pije także nałogowo. Pije z rozpaczy, że śmierć jest taka zimna i bezlitosna, a jego stadko systematycznie się wykrusza. Codziennie ktoś nowy się chowa. Na zawsze.

Miłość i kobieta…
Jej zawsze nie było. Paradoks. Oni odchodzą zawsze, a mojej ukochanej, mojej miłości zawsze nie było.

Białe kafelki, białe stoły, białe prześcieradła. Biała śmierć. Nawet pielęgniarki są białe. Blado-białe. Tutaj wszystko jest surowo białe. Moje łóżko skrzypi na białej podłodze, ordynator robi obchód w białym fartuchu. Mój pies był czarno – biały, a sąsiadka nosiła się w białej bieliźnie.

Rzeczywistość…
Jestem melancholikiem. Chciałem popełnić samobójstwo. Chciałem dać ostateczne rozgrzeszenie miłości i nadwrażliwości. Miałem pecha. Żyję. Żyję tutaj, w cichym domu dla psychicznie chorych.
Moja śmierć także miała być biała. Zapraszałem ją zimą. Było to jakoś w połowie grudnia. Lecz ona jest zapracowana. Tak jak moja miłość zawsze NIE przychodziła, taki moja śmierć NIE nadeszła.
Żyję.
W tej bieli. W tej obłąkanej ciszy. W tym domu wariatów. Żyję sam, pomimo tego, że codziennie na stołówce napotykam kilkanaście błądzących par oczu, które szukają w bieli ścian tego jedynego wyjścia – ucieczki od otaczającej ich psychodelii (nie)bytu. Jednak zamiast tego, po porannej zupie mlecznej i kubki zimnego kakao niektóre pary oczu idą bawić się w chowanego. Przez moment są szczęśliwi.
Ilu z nich powróci?
Ilu pochowa się na zawsze?
Do nich śmierć przychodzi bez zaproszenia. A jak? Wciąż patrzę w pustą biel.
Zawsze jej nie było…

Przemysław Pawełek – Prostota iluzji życia
QR kod: Przemysław Pawełek – Prostota iluzji życia