Ścisk w autobusie, duszno, gorąco, zdaje się wręcz, że kierowca, zamiast włączyć klimatyzację, włączył ogrzewanie. Ludzie napierają na siebie nawzajem, nie zważając na to, że jakaś kobieta upuściła torebkę i nie może jej podnieść, bo ma za mało miejsca, żeby się schylić – i ona, i ktokolwiek inny, kto by chciał jej pomóc. Stoję przy samym oknie, więc chociaż napierają na mnie z przodu, z lewej i z prawej, to przynajmniej nikt nie napiera na mnie od tyłu, nikt nie próbuje mnie od tyłu zaatakować, od tyłu wymacać. Tak, to jedyne pocieszenie w morzu beznadziei, to jedyne pocieszenie w morzu pasażerów, to jedyne pocieszenie w morzu spoconych pach, w którym tonę. Mam wysiąść na następnym przystanku, a nie wiem w ogóle, jak się do tego zabrać. Będzie to pomniejszy przystanek w drodze centrum, więc pewnie chętni zgłoszą się głównie do wsiadania, a nieudolnie wysiąść będę próbował tylko ja. Naprawdę nie wiem, jakim cudem miałbym dać radę przedrzeć się przez to stado pasażerów, stado, w którym brakuje już tylko kontrolerów i ich wścibskiego sprawdzania biletów. Na szczęście ich nie ma, ale i tak podróż tym autobusem zakrawa na farsę. To przegubowiec – kiedy wchodzi w zakręty na skrzyżowaniach albo, co gorsza, kiedy zwija się w bólach na tym czy innym rondzie, jak dotknięty niestrawnością, sprawia wrażenie jelita cierpiącego na zatwardzenie, czy też na przejedzenie się pasażerami. Nie da się ukryć – to nieprzyzwoite przeludnienie rodzi chęć, żeby wyeliminować przyczynę zatwardzenia, żeby wymordować wszystkich współpasażerów. O tym myśli każdy, kto tu stoi albo siedzi, w tej chwili autobus wiezie około stu pięćdziesięciu masowych morderców, którzy najchętniej wyrżnęliby się nawzajem. A jeśli ktoś nie znajduje w sobie myśli o eksterminacji, to znajduje w sobie przynajmniej chęć, żeby jak najprędzej stąd uciec, która wcale nie jest tak odległa od myśli o eksterminacji, bo jeśli kogoś ciągnie do ucieczki, to znaczy, że ten ktoś dobrze wie, co będzie się już zaraz działo, jaka masakra nastąpi. Taką świadomość ma też ten długowłosy, długobrody, ubrany w łachmany człowiek z obłędem w oczach, który najpierw mamrotał coś do siebie, tak że nie można było go zrozumieć, i chodził po autobusie w tę i we w tę, ale w pewnym momencie, kiedy zaczęło się robić zbyt ciasno, żeby się ruszyć, zaczął głośno mówić to, co wcześniej szeptał, i od tamtej pory powtarza, tak do siebie, jak i do wszystkich pozostałych, zgromadzonych wokół niego osób, słowa musimy stąd uciekać. Mówi tak, poruszając się dookoła własnej osi, trącając śliskie, spocone ręce pasażerów, kurczowo ściskające gumowe uchwyty. Musimy stąd uciekać – powtarza, zderzając się na zakrętach z ludźmi stojącymi obok niego, którzy podtrzymują go, zachwianego, ale tylko po to, by zaraz odepchnąć go od siebie, odepchnąć go w kierunku innych. Tak właśnie ten prorok, ten nawiedzony hipis, obija się o wszystkich. Obraca się dookoła własnej osi, nie trzymając się żadnego uchwytu, i powtarza kompulsywnie słowa musimy stąd uciekać. Powtarza je tak zawzięcie, tak nimi zaraża, że stają się słowami nie tylko jego, ale i całego autobusu. Kiedy szalony hipis, ten niemal wirujący derwisz, obraca się wokół własnej osi, to i cały autobus na zakorkowanych rondach obraca się wokół wysuszonych klombów kwiatów i cały autobus razem z nim, z tym szaleńcem, powtarza w myślach pierwsze przykazanie każdego pasażera – musimy stąd uciekać. Podobnie jak hipis, a z hipisem my wszyscy uwięzieni jesteśmy w przegubowym autobusie, tak i autobus uwięziony jest w korku i nie może się z niego wydostać, chociaż wszystkie pojazdy postękują i spinają pośladki w śmierdzącym kiblu miasta. Tak, to miasto latem jest jak jedna wielka latryna, to miasto latem jest jak otwarte szambo, którego nikt nie chce opróżnić, nad którym latają coraz to obrzydliwsze owady. Dokuczliwych jeszcze chwilę temu potężnych chrabąszczy majowych ani widu, ani słychu, zastąpiły je długonogie spijacze, wysysacze krwi, komary. Gdyby przenosiły wirusa śpiączki, moglibyśmy wszyscy spełnić nadzieje hipisa i stąd uciec, ale, niestety, te paskudztwa pozbawione są podobnych zdolności, nie potrafią uśmierzać bólu, potrafią go tylko wzmagać i dlatego musimy tu sterczeć, nie tylko w tym autobusie, ale i w tym zapchanym do granic możliwości mieście, w którym między bloki nie wciśnie się już ani jedno drzewo. A czy na mieście powinniśmy zakończyć tę wyliczankę? Nie, bo gdzie bym nie wszedł, do jakiegokolwiek pomieszczenia, gdzie bym nie pojechał, do jakiejkolwiek miejscowości, nie opuszcza mnie myśl, że jestem nie na miejscu, i nie opuszcza mnie głos, dokładnie ten sam głos, któremu pozwala mówić nawiedzony hipis, nie opuszcza mnie głos, który podpowiada mi z tyłu głowy – musisz się stąd wynieść. Jesteśmy na wiecznym wygnaniu! – chciałoby mi się zakrzyknąć w tym wypełnionym po brzegi, przepełnionym autobusie, chciałbym dołączyć do ogarniętego obsesją szaleńca i utworzyć z nim duet. Próbuję nawet otworzyć usta, ale głos więźnie mi w gardle. Jesteśmy na wiecznym wygnaniu, przecież nie jesteśmy stąd! – chciałbym wydać z siebie pełen rozpaczy krzyk, ale nie mogę tego zrobić, zbyt długo jestem banitą i nie pamiętam nawet, za czym trzeba tęsknić. Może więc nie ma za czym tęsknić, może wygnanie jest stanem permanentnym, w który zostaje się wplątanym wraz z włączeniem w porządek istnienia. Dlaczego to się tak ciągnie, dlaczego ci ludzie, a ja razem z nimi, dzień w dzień znoszą, znosimy to wszystko? Dlaczego tłuką, tłuczemy się tymi rzęchami, dlaczego godzą, godzimy się na to wygnanie, czy już tak bardzo do tego przywykli, przywykliśmy, że ukochali, ukochaliśmy te swoje odgrodzone kratami od reszty pojazdu siedzenia w sukach, w tych autobusowych sukach? Wożą nas nimi dzień po dniu, a wychodzimy z nich tylko po to, by wprowadzano nas do więzienia atmosfery, gdzie trzymani jesteśmy pod kloszem jak przez zaborczą matkę i pozostajemy oddzieleni, dusząc się w swoich własnych wyziewach, od jedynej sfery wolności – próżni. Więzienie w więzieniu w więzieniu. Luki w zastanym systemie penitencjarnym uzupełniliśmy, wykazując się naszą niebywałą pomysłowością, ochoczo podejmując kolaborację z zarządem zakładu karnego. Ale zniewolenie nie przestaje nam doskwierać. Żyły na moich przegubach to kraty, kości to mury, a mózg jest naczelnikiem. Kontroluje wszystkie punkty oporu w ciele, które dobijają się do murów kości, które szarpią za kraty żył i krzyczą – musimy stąd uciekać! Krzyczą tak bez przerwy, choć nigdy nie uwolnią się od samych siebie, skazane są bowiem na dożywotnią karę i dożywotnie zesłanie, które odbywamy tu, w tych autobusach, tramwajach, pociągach, coraz nowocześniejszych, ale też i coraz bardziej zapchanych; coraz nowocześniejszych, to prawda, ale przecież więzienie, które obfituje we wszelkie możliwe wygody, nie przestaje być więzieniem. Nocami przechodzą nas spazmy, wijemy się na pryczach, pozorując oddawanie ducha, wyobrażając sobie ucieczkę. Fantazjujemy o przeskoczeniu muru, o zrobieniu podkopu, a co odważniejsi próbują w ukryciu piłować sekretnymi nożykami kraty żył. Nie opuszczają nas nigdy słowa, które powtarza nieustannie hipis – musimy stąd uciekać! – ale też i nigdy nie przestajemy stać w kolejkach, stać w korkach. Utkwiliśmy tu, nie dość, że drogę blokuje nam zator, to sami ten zator tworzymy. Utknęliśmy i dookoła nas wymiana powietrza zachodzi przez coraz ciaśniejsze szczeliny. Ktoś musi przepchać tę rurę i nas stąd uwolnić, pozwolić nam płynąć dalej; ktoś musi rozerwać tę rurę i umożliwić nam, żebyśmy się rozprysnęli w różne strony jak swobodne cząstki. Nie możemy już dłużej żyć w takim ścisku, tak się nie da, musimy stąd uciekać. Czym prędzej do domu. A co w domu? Kolejna cela. Sąsiedzi za pomocą wiertarek i młotków próbują przekazywać przez ściany pisane tajnym kodem wiadomości, które mówią, że ten czy ów nie może wytrzymać w karcerze i dlatego desperacko poszerza przestrzeń, burzy ściany, wierci dziury, byle wpuścić choć trochę powietrza, byle wpuścić choć trochę powietrza. Podobnie jak tu, w tym autobusie, drze się rozwrzeszczana wycieczka wczesnoszkolna, tak drze się dzieciarnia piętro wyżej i piętro niżej w bloku – być może bachorki orientują się już powoli, w jaką kabałę zostały wmieszane. Potrzeba kogoś, kto by wyprowadził nas z tego więzienia, potrzeba kogoś, kto by przyszedł z zewnątrz, ale na razie wydaje się, że ta jazda autobusem w ścisku, skwarze i duchocie nie będzie mieć końca. Moment, w którym rodzi się świadomość czasu, jest momentem przeklętym. Nic tak nie uwydatnia rozziewu między teraźniejszością a przyszłością jak utknięcie między jednym a drugim przystankiem. Ile razy chciałem w podobnych sytuacjach, stojąc w podobnych korkach, poprosić kierowcę, żeby mnie wypuścił, bo nie zależało mi już na celu, nie chciałem nigdzie dojechać, chciałem tylko wysiąść z tego pieprzonego autobusu, tak samo jak chcę z niego wysiąść i teraz. Tym razem jednak nie mam nawet jak się do kierowcy dopchać. Teraźniejszość i przyszłość, a dystans między nimi odliczają coraz cięższe oddechy. Trzeba zlikwidować czas. Żeby nie musieć już znikąd uciekać, znikąd odchodzić. Potrzeba kogoś, kto by nas stąd wyrwał, ale jak tak patrzę na twarze osób, z którymi jadę, to uświadamiam sobie, że raczej żadna z nich na nic się nie zda. Może hipis? Hipis mdleje, on też był bezsilny, jego rolą było tylko wypowiedzieć na głos to, co wszyscy myślimy, ale czego nikt nie ma odwagi wyjawić, bo mózgowi naczelnicy sprawują zbyt surową kontrolę nad naszymi aparatami mowy i tylko pozbawieni hamulców szaleńcy potrafią się im sprzeciwić. Hipis mdleje, ale nawet nie pada na ziemię, bo autobus jest tak zapełniony, że ten biedak nie ma gdzie upaść, więc kolebie się bezwiednie między pasażerem a pasażerem. Odpychają go od siebie, a on obija się o przytomne (jeszcze) ciała pozostałych osób. Nagle kierowca szarpie autobusem, bo akurat samochód przed nim posunął się nieznacznie; szarpie i równie gwałtownie, jak ruszył, przystaje. Cały autobus chwieje się w posadach. Hipis upada. Zaraz zostanie rozdeptany przez tłum pasażerów, zgnieciony na miazgę przez całą armię nóg, nogi posiniaczone, nogi z białymi plamami, uda z cellulitem i łydki z obwisłymi mięśniami. – Musimy stąd wyjść, ludzie, musimy wyjść! – krzyczę. – Musimy się stąd wydostać! – Przedzieram się przez wąski przesmyk między plecami pasażerów, rzucam się do drzwi i szarpię za nie, szarpię gwałtowanie za poręcz przy drzwiach, ale drzwi nie odpowiadają, drzwi są we władaniu kierowcy, którego rolą jest spokojnie przeczekać ten atak paniki, tak jak i przeczekał poprzedni, skazany na porażkę bunt, proroczy lament hipisa. Zaraz padnę ze zmęczenia, a ludzie odetchną kolejnym ciężkim oddechem i posuną się o kolejny metr albo dwa w kierunku centrum. Za jakieś dwie godziny autobus powinien dotrzeć do celu.

Mateusz Rosicki – Musimy się stąd wydostać
QR kod: Mateusz Rosicki – Musimy się stąd wydostać