Telefon

Obecne w lokalu staruszki upominają kucharza, żeby mi ryby nie przypalił. Krzyczą na niego. Czy ja jestem na Bałkanach? Nie, to Kraków, róg Karmelickiej i jakiejś. Za dwie dychy masz wszystko.

I zaczął mu opisywać (nadal przez telefon) konia bitego przez woźnicę. I jak w pewnym momencie miejscowy półgłówek rzuca się na sadystę i zwala go z kozła, zaś konia przeprasza, tuli i całuje. Wraca do woźnicy i wymierza mu soczystego kopniaka. Potem skacze po nim. – A koń? – pytam. – Co koń? – Co koń na to? – Przyjmuje wszystko ze stoickim spokojem. Dla niego to tylko wybryki. Ani dobre, ani złe. Zwykłe, ludzkie. – To po co z konia robić bohatera? – A kto robi? Zwracam uwagę na postać szaleńca, tylko on miał odwagę. Ale nie robię z niego bohatera. Przyjmuję punkt widzenia konia. Poza dobrem i złem, rozumiesz? – Ej, tak to się chyba nie da. Człowiek zawsze jest umoczony w brudnej albo święconej wodzie, przecież nie może istnieć w eterze. W eterze to się nawet koń udusi.

W słuchawce milczenie. Rozłączyło nas.

Pod miastem

Postać na leżaku wydłuża się, mijają lata. Nie wyobrażajmy sobie za wiele. Całą resztę ma we władaniu cień. Pokrywa leżak, zarośla, znikającą postać.

Chociaż pamięta się, jaka była kiedyś maleńka. Potem leżak stał się dla niej za mały. Najbardziej interesujące jest to, co teraz. I na co nie ma słów.

Jednak jakieś przychodzą w zamian. Zastępcze. Szpok miesza drewnianą łyżką, uspokaja to, co burzy się w garnku. Truskawki są tylko wspomnieniem. Na plan pierwszy wysuwa się brunatna masa. Potem z wielkich drągów sypią się zgrabne szczypki – Szpok jest już na podwórku, wymachuje siekierą, chcąc mieć wpływ na rzeczywistość. Czy ona też jest zastępcza? Co zastępuje? Jaki pierwotny smak, zapach, fakturę znane ze starych opowieści, z mitów i baśni?

Czy to, co kiedyś było, bardziej było, stawało się dostojniej i według zasad? Nic z tego nie rozumiem, za dużo w tym banału, starych pretensji do wielkości i znaczenia, myślał Szpok, całkowicie oddając się rytmowi uderzeń. Drewno ustępuje z łatwością, dziwnie miękkie i podatne na kolejne ugryzienie siekiery. Stos rośnie. A więc jednak coś zostaje, znaczy, zapisuje się bez pisma.

Cisza.

I tylko to łupanie w kącie podwórza.

Jak hasła w krzyżówce, nagie, oderwane od swojego świata krążą natrętne myśli. I gzy krążą, lepiąc się do spoconego Szpoka, do jego mokrej na plecach koszuli. Przerywa łupanie i chwyciwszy nieprzerąbaną gałąź, bije się nią po plecach, opędza od owadów. Jestem zwierzęciem, ale wszystko, co zwierzęce, jest mi obce. Ta myśl wysuwa się przed szereg, a Szpok zdziwiony jej stanowczością (to chyba pod wpływem agresywnego robactwa) ociera pot z czoła.

To czoło wyróżnia go spośród roślinnego i zwierzęcego świata. Boskie czoło. Tak boskie, że klękajcie pozostałe istnienia. Bijcie pokłony. Dajcie się zjeść.

Martwe gzy zsuwają się z jego koszuli. Same tego chciały. Nie jest ich żywicielem. Nie dla nich jego krew. Zaraz jeszcze większą falą napłyną komary. Na samym dnie powietrza on, niewielki człowieczek, widzi szarpiące się w eterze stworzenia. Na szczęście nadlatują jerzyki. Chwila ulgi. Masakra wśród komarów. Gzy dopadły już kogoś innego. Za płotem porusza się jego czapka. Jedną ręką prowadzi rower, drugą wyciera chusteczką pot z czoła i opędza się od tego diabelstwa. Zaraz powie coś w stylu, że dobry Bóg stworzył idealne warunki do życia, lecz zły demiurg, parodiując boską potencję, dorzucił jadowite węże, gzy, komary i tak dalej.

A wtedy Szpok zapyta o szczegóły, o dobrego Boga i granice tej dobroci, skoro pozwolił na okrutną domieszkę plag, chorób, zbrodni. Zaś Tolek zaraz rozpocznie tym swoim dyszkantem kolejną teodyceę; rytuał się dopełni. Co by to mogło być tym razem? Słucham, słucham.

Człowiek musi być poddany próbie, to raz, człowiek wzmacnia się i szlachetnieje, ewentualnie oczyszcza, walcząc z przeciwnościami, to dwa. Bóg stworzył człowieka nieuformowanego, niegotowego, wrzucił go w materię jako ideę nieustannie poddawaną próbie praktyki. Człowiek wyłania się w ogniu, w burzy, w chorobie, w cierpieniu. Idea jest podgryzana i kąsana, rażona i atakowana po to, by stać się samą prawdą.

A czy patrzyłeś kiedy w oczy wiejskiej, przygniecionej ciężarem chorób, kobieciny z plastikowym wiadrem na zagonie ziemniaków, z uśmiechem odpowiadającej ci dzień dobry? Widziałeś stonkę w jej wiaderku? Słyszałeś siłę w jej głosie?

I gadaj z nim. Zawsze znajdzie coś na obronę tego kurestwa. Ostatni w gminie, co po manowcach rower wodzi. Nie zgodził się na samochód. Już ja sobie dojadę moim rowerem do emerytury. I tak jedzie przez te opłotki. Roznosi listy. I dobrą nowinę. Tolek Maślanka.  

Szefowa wysyła nieraz Szpoka na wiochę pod Świnoujściem. Kolejny przyczółek jej rozpełzającego się kapitału. Kupiła walącą się budę i kupę ziemi. Szpok lubi te wypady. Niby tylko pilnuje, kosi trawę, kręci się po ogrodzie, pielęgnuje zdziczały las, a tak naprawdę żyje życiem tej wsi, czuje się tu kimś ważnym, może nawet „panem z miasta”. Szefowa cyklicznie przywołuje go przez telefon do porządku, nakazując, żeby wziął się do roboty (i tu suchym głosem podaje spis następnych prac), a nie grał za jej pieniądze roli burżuja. Bo do niej, owszem, dochodzą słuchy bynajmniej.

„Nie możesz pójść i wziąć sobie” – takie motto powinno ozdabiać wszystkie podręczniki przeznaczone dla szkoły podstawowej. Nie muszę dodawać, że to są myśli Szpoka, nie moje. Nie jestem zaangażowany tak jak on, nie jestem zainteresowany natychmiastowymi zmianami w podejściu do życia. Według niego życie kurczy się z powodu zajmującymi się nim ludźmi. Życiu należy dać odetchnąć. Mniej zdobywania, eksploatacji, a więcej pokory i medytacji. Nie możesz pójść i wziąć sobie. Trzeba cierpliwie czekać, aż samo przyjdzie do ciebie. Taki powinien być rytm stawania się rzeczy przed naszymi oczami. Rytm zgodnego uczestnictwa. Wsłuchiwanie się i wzajemność.

To wszystko zmierza do dziewiątej. Takiego drugiego zmierzania do dziewiątej już nigdy nie będzie. Z tym samym cukrem, śladami kawy na gazecie, trójkątem arbuza na talerzu w niebieskie kwiatki. To jednocześnie zastyga i wybucha. Pcha się zastygłe przez tunel czasu. W skurczach i podrygach. Razem z wiatrem przymykającym okiennice. Dlatego to, co się pisze, staje się w ciemności. Wymacywanie liter, wyszukiwanie ich w worku, przypominającym ten z dzieciństwa – na klocki, figurki, drobne kamienie przynoszone z pól.

To wszystko przyniosło deszcz, wymodelowało go (określiło jego brzmienie, intensywność), a potem odsunęło, przerzuciło na pola za wsią. Tu już słońce i ręka mokra od tego, co leci z dziurawej rynny, odsuwa okiennice, szuka haczyka w grubym bluszczu, szamotaninie gałązek dzikiej róży. Teraz można mówić o świecie w pełnym świetle, rozchodzącym się cieple, parowaniu lasu. Ślimaki wokół starej jabłoni, i nawet ten w klapkach pozostawionych obok żółtego wiadra, też należą do porządku rzeczy.

Spokojnie. I, jeśli to możliwe, jeszcze spokojniej. Dopiero wtedy jest już tak cicho, że słychać odległy głos, monotonne mamrotanie. Ktoś czyta książkę, w której występujesz, wstępujesz w lejące się słowa jak w zimny strumień. Był taki pod miastem. I co z nim zrobiono? Zanieczyszczono? Mało. On po prostu zniknął. W tym miejscu pokrzywy, kamienie, gruz.

Metoda prób i błędów. Ale co próbować, po co błądzić?

Szpok. Błędy

Niewpuszczone do pensjonatu dzieci, psy oraz jeden kot zajmowały pomieszczenie w głębi ogrodu. Szefowa w licznych wywiadach uzasadniała konieczność porządkowania rzeczywistości. Nie będzie dodatkowo po gówniarzach sprzątać, poza tym przeszkadzają innym wypoczywającym, zresztą informacje na ten temat są w internecie, więc ludzie nie powinni przyjeżdżać, nie uszanowawszy tych zasad. Jeszcze raz powtarzam, nie z pupilami.
Rodzice bez przerwy, tylko zmieniając się miejscami, schodzili do tych spacyfikowanych dzieci, a Szpok robił, co mógł, opowiadając bajki i przytulając najbardziej zapłakane. Należało też ustawicznie uspokajać psy, więc głaskał je jedną ręką, bo drugą miał zajęta przez trzymającego się kurczowo malca. Tylko kotu było to wszystko obojętne, grasował sobie w ogrodzie, kładąc myszy i krety na gumowej wycieraczce. O, tak, być kotem; jego powściągliwość ocaliłaby ludzkość od afektacji, rozmieniania emocji na coraz drobniejsze ich odcienie.

Kto w tym czasie przechodził obok, myślał o tym samym, ale inaczej; ilu dochodziło do przełęczy, którą my obserwowaliśmy z góry, zawieszeni na skalnej półce? Jakże więc mówić o wspólnocie ludzkich doświadczeń, jeśli nie doświadczyliśmy nigdy aż takiego wcielenia, żeby być tymi ludźmi na ich osobnych ścieżkach? O, wietrze obok, ciebie chciałbym rozpoznać, choć to niemożliwe.

Co to było? Z jakiego nieba spadł ten wtręt? Z jakiego miejsca w wielkiej bibliotece noszonej w sobie? A może to tylko parę nędznych półek, w jakie przed laty zaopatrzone były punkty biblioteczne w małych miejscowościach? W tej pod Świnoujściem taki przetrwał i za zgodą sąsiadki w jego smętne resztki Szpok wczytywał się nocami. Stąd napięcie i zaognienie umysłu, przypatrywanie się rzeczywistości przez okulary ze słów. Druciane, staromodne, z grubymi szkłami. Tylko takie pozwalają na zadawanie pytań w stylu „to co w końcu było?”. I co zrobić z tym, czego nie było, a jednak jakaś menda zapamiętała i wciska kit, że przecież było. Wszyscy się pogodzili z wersją odbytego, a ten jeden jątrzy. A kiedy z trudem, bo z trudem, dopisze się jego relację, doklei kartkę do zamkniętej już książki, pojawia się inna ofiara losu i cała zabawa zaczyna się od nowa.

Wszyscyśmy ofiary losu, który nie chce się ładnie zapisać, myśli Szpok, podgrzewając kozie mleko od sąsiadki, przelewając do butelki, a następnie karmiąc dziewczynkę o ciemnych oczach i jasnych włosach; ona płacze bardzo rzadko i właściwie coraz mniej, czyżby polubiła tego starego pierdołę?

A ta sąsiadka to ciekawa osoba. Może to ostatnia w jego życiu istota, w której warto się zakochać? Stary, a durny, kto to widział tak myśleć o kobiecie, tak ją osaczać. Spadaj ze swoimi afektami, patrz jej prosto w oczy, pozwól kozom przełazić przez płot i paść się na twojej trawie. I tyle. Najwyższy poziom uczucia. Dawne wygłupy zostawić za sobą. Teatr egzaltowanych cieni.

Te kozy was połączą. Już właściwie łączą. Stosunek płciowy na dużej przestrzeni. Rozciągnięty w czasie. Deszcz kończący miłosną grę. Zapach ziemi po deszczu. Zapach nasienia. Potencjalność kiełkowania. Możliwość wzlotu między grudami piasku i gliny. Już się coś tam rozpycha. To opisz. Jak sobie trwa, kiedy ty powoli przestajesz.

Prosta kobiecina z krzywego domku pod lasem udzieliła mu właśnie najważniejszej lekcji. Nie kleić się do siebie. Nie wywalać tej swojej płci jak towaru na targu. Rozpływać się.
Popatrywali na siebie z daleka i wyglądali na spełnionych, zaspokojonych poza znaną grą sił, poza iskrzeniem płci. Być coraz bliżej siebie, a jednak zachować dystans. Paradoks późnych miłości, ostatnich w życiu związków.

Już nie zatańczę na deskach tej sceny, chyba że autor w ostatniej chwili coś wymyśli. Obawiam się jednak, że w ostatniej chwili będzie zajęty czym innym; więc jakie są moje szanse? Znikome.

Leokadia

Znowu na wiochę wysłany, pierwsze kroki Szpok kierował do sąsiadki, bo takie już między nimi kumoterstwo nastało. Lodzia bez żadnego skrępowania odsłaniała przed nim tajniki duszy. Ostatnio opowiadała o pomylonym grobie. Przez cała lata świeczki palili, przystrajali i dbali, myśleli, że ojciec tam leży, a tu pewnego razu jakieś babsko podchodzi z urzędowym pismem w ręce, twierdząc, że ten grób jej się należy. I żeby się odczepili, bo to jej tatuś tam spoczywa. Takie było pomieszanie z poplątaniem po epidemii tyfusu, a może czerwonki, w jej rodzinnych stronach zaraz po wojnie. Kilka razy padła nazwa wioski, ale Szpok nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Kokuszka? Jakoś tak.

Dziękuję, że mnie tak wysłuchujesz, że masz w sobie cierpliwość, bo ja jej już nieraz nie mam i jak ta głupia krzyczę na kozy, chociaż one niczemu niewinne. Wina jest we mnie i tylko we mnie, że tak łatwo opuściłam rodzinne strony, ale nie wiedziałam. Naprawdę nie wiedziałam, że potem się tak tęskni. Bo nie od razu. Najpierw chłoniesz tę nowość, nasycasz się nią, to potem przychodzi, zaczyna się śnić niepostrzeżenie i po przebudzeniu pytasz się głupio, co to było, gdzie ja byłam, w jakiej to krainie. I tak powoli że snów przechodzi to do jawy i potrafi nawet w środku dnia zatrzymać, rozmarzyć, przenieść na chwilę na Jaworzynę, taką górę nad wioską, i zanurzyć twarz w jagodzinach, i kapliczkę przypomnieć nad potokiem, i takie tam. Słodka trucizna i zaraz szybko wracasz do przerwanego wątku, ale dobrze wiesz, że tak już będzie codziennie z twoim skradającym się, potajemnie wędrującym sercem. Z każdym rokiem coraz gorzej. I gorzej. I nie mieć nawet komu opowiedzieć.

Ale Szpok jest pod ręką, słucha z uśmiechem, który wcale nie jest pusty czy głupi, a raczej współczujący, rozumiejący, i ten uśmiech komunikuje Leokadii to jedno, a jej o więcej nie chodzi: też tak mam, kobieto. Obcy facet czuje coś podobnie, a nawet współczuje, to więcej niż się można było spodziewać, a skąd on się tu taki wziął i czy nie wykorzysta słabości i spoufalenia?

Czego ty właściwie, Szpoku, ode mnie chcesz, na co liczysz, o co zabiegasz? I wtedy Szpok puszcza jej rękę, którą przed chwilą delikatnie głaskał, i zalewa jakieś zielsko w jej filiżance. Wycofuje się, ciągle uśmiechnięty, chwyta za klamkę i już jest po drugiej stronie drzwi. Ale wróci, zawsze wraca, tego może być pewna. Przecież mają romans. I oby plotki, którymi karmi się cała wieś, nie trafiły do szefowej.

Podróż

A jednak trafiają. Ha! A ta wściekła wysyła Szpoka w jeszcze dalszy teren, nawet przy tym nie wiedząc, jaką mu frajdę urządza. W czym rzecz? W turystyce i geografii. Wieść się rozeszła w świecie biznesu, że na południu Polski jest upadające uzdrowisko do wzięcia, zainwestowania i ponownej reaktywacji. Szpok na przeszpiegi ma być wysłany. Niech się czym prędzej pakuje i na pociąg ma zdążyć. Szefowo kochana, pozwól, że zaproponuję inny wariant i nie obawiaj się, nic cię nie będzie kosztował. Od kolegi samochód pożyczę i tak się do tego Żegiestowa dotoczę. A rób, jak uważasz, tylko miej oczy szeroko otwarte i nie daj się wyruchać przez okoliczności oraz konkurencję, bo tam się padliny najedzie, co nie miara. Każdy kawałek ziemi musisz mi tam obejrzeć, każdą starą budę. I warunki własności, pamiętaj, warunki własności przestudiuj.

Chytry Szpok, oj, chytry. Bo dwa dni potem srebrną limuzyną, lata swej świetności słabo już pamiętającą, przed dom Leokadii zajeżdża, pakuj się moja panno wołając. Co? Gdzie? Jak? I z jakiej to przyczyny? A tak na ten przykład Kokuszka mówi ci to coś?
Zamarła Lodzia, ale już po chwili grzebienia szuka, a drugą ręką na siwe włosy napiera. Kręci się w kółko i próbuje sobie przypomnieć, gdzie jakąś walizkę znajdzie. A kozy? Co z kozami?

Chytry Szpok, oj chytry i oczami mruga, przenikliwy gwiazd z siebie dobywając. Na ten sygnał z auta wyskakuje tajemnicza postać i do ręki Leokadii przypada. Koszarek Wacław, rączki całuję. Ja się na zwierzętach znam od dziecka i szanownej pani trzódkę przypilnuję. Kamień z serca, Lodzia już spokojnie oddycha, pakowanie kontynuując. No tak, przecież ten cały Żegiestów bardzo blisko Kokuszki jest. Albo odwrotnie.

A po drodze niebywałe, dawno niezaznane, atrakcje. Szpok usiłował raz po raz wypełniać ciało Leokadii jakimś przyjaznym skowytem, lecz ona odżegnywała się od tych zapomnianych misteriów. Po jakimś czasie przystała na to, lecz w nader ograniczonej formie. Jej ciało otworzyło się na te dawne wspomnienia dopiero pod koniec podróży. Przypomniała sobie, że w tym wszystkim chodziło o przyjemny i wspólny rytm, poczucie ostatecznej, na progu szaleństwa więzi. Szaleństwa odeszły wraz z młodością, ale pragnienie więzi okazało się nadspodziewanie żywe. Wkrótce opuściło ją nawet zdziwienie, nieme pytanie o to, czego Szpok szuka w ciele starszej kobiety, bo zaczęła sobie to tłumaczyć jako ucieczkę przed śmiercią. Wchodząc w jej ciało, zanurzał się w żywiole wiecznej kobiecości, odradzał się na chwilę i wyzbywał wszelkich lęków. Tak to sobie tłumaczyła. Na chwilę, i nie mam żadnej gwarancji, że za moment nie zacznie, jak to facet, szukać innej chwili, młodszej, skośnej, biodrzastej. Oni działają na oślep i właściwie nie ma się o co gniewać, śmierć nimi powoduje.

Cała sala płakała, jak on go osłonił własną piersią, a potem umierał i pytał, czy słyszysz  dzwony, ale kiedy to było, z pięćdziesiąt lat temu, gdy Winnetou umierał w kinie „Piast” cała sala płakała – tak sobie nagle przypomniał i wylał to z siebie, zasypał ją słowami. Ale Old Shaterhand tych dzwonów nie słyszał, tylko kiwał głową, że tak, że słyszy, żeby umierającemu nie było przykro. Leokadia też tylko kiwała i przeżywała razem z nim, chociaż miała własne przeżycia pokoleniowe i w innych kolejkach za biletami stała, ale tak się wzruszyła razem z nim, że go nawet wzięła w ramiona i delikatnie gładziła po głowie. Uspokoił się wreszcie.

Chciałem zobaczyć Polskę z drugiej strony, z balkonu tych gór, zmierzyć się z mitem, ale nic z tego nie wyszło. Ona niestety wszędzie jest płaska, a ludzie poziomi*, zaś miejsca na balkonie już dawno zajęte. Przez zmarłych. I mówię to najzupełniej poważnie. Mówię, bo tak to odczułem.

Tymczasem w przydrożnych hotelikach odbywały się ich małe orgie. To znaczy, ona mówiła, otrząsając się z kolejnych, głęboko ukrytych, wspomnień, a on słuchał, od czasu do czasu wtrącając słowo. Albo nawet całe zdanie. O, choćby, „ej, Lodziu, to inaczej było”. –

Skąd wiesz, jak było, skoro ciebie tam nie było? – Ale ja też chodziłem w takich spodniach, słuchałem tej samej muzyki i zapisany byłem w bibliotecznej kolejce na książkę, o której właśnie opowiadałaś. Coś mogę dodać, uzupełnić. – Lepiej się nie odzywaj, proszę cię, bo wspomnienie pierzchnie, przestanie w siebie wierzyć. Pozwól układać mu się, jak chce, pozwól mi układać po swojemu wszystkie przygody tego, co było. Nawet jeśli żadnych przygód tam nie było.

Przygody

Śmiejemy się po raz ostatni w tym gronie, ale nie zdajemy sobie z tego sprawy. Niebawem grono zniknie jako grono, pozostaną poszczególne jednostki, pozbawione smaku, skwaśniałe ze złości, owoce. I będą się marszczyć coraz bardziej, aż zeschną się na pokryte pleśnią wióry. I już ich tu nie będzie. I nie będzie żadnego „między nami”, bo już nas nie będzie.

I tak nie będąc, zostaniemy na tych kartkach, z których każda wzywa cię do polubienia, czytelniku, ale nic na siłę. Jeśli nie musisz, to nie klikaj. Odwróć twarz od monitora i zauważ kilka piórek na szybie. Jakiś niebieskawy ptak je tam zostawił, silnie uderzając w twoje okno. Wstań, zarzuć kurtkę, rozejrzyj się pod nim. Jeśli trzeba, urządź niebieskiemu godny pochówek. I, wiesz, ja tak uczynię ze Szpokiem i jego towarzyszką. Nażyli się, wygadali, wystarczy. Oszczędźmy im pustki. Są zmęczeni, chcieliby się już położyć.

Wracali z gminnego domu kultury (chyba w Starym Sączu) bardzo późnym wieczorem. Grzmiało, lało, rzucało. Śmiejąc się i całując, wpadli do rzeki. Jeszcze zdążyli zamienić kilka słów. Lodzia mówiła, że znalazła dalekiego krewnego w Kokuszce. Przegadali z godzinę. Skarżył się, że znów wilki zagryzły mu za dwadzieścia owiec i nic nie może w tej sprawie zrobić, bo są pod ochroną. Jakub zwierzył się Lodzi, tuż przed ostatnim poślizgiem i trzaskiem oznajmującym przebicie barier na moście, że czuł nieszczególnie, gdy juror turnieju jednego wiersza koniecznie chciał nadać jego fraszce tytuł. Bo trzeba jeszcze wiedzieć, że Szpok otrzymał wyróżnienie w kategorii „klasyczna poezja rymowana”. Koperta z pieniędzmi, dyplom i pamiątkowa ciupaga z podpisami wszystkich uczestników i jurorów spoczęły na dnie Popradu. Ledwie zaczęła się jego kariera aktywnego uczestnika konkursów poetyckich, a już się skończyła. Nie pozna smaku nagrody publiczności, trzeciego miejsca ex aeqo, pucharu przechodniego, uroku warsztatów literackich przy piwie i tak dalej. Spóźnił się ze wszystkim. Zapamiętamy go jako autora tych słów wydrukowanych, obok innych nagrodzonych utworów, w „Głosie Popradu”: „Kocha zwierzątka/ i je nie zjada/ lecz gdyby mógł,/ zabiłby sąsiada”.

I przyznajmy mu na koniec rację. Narzucony przez jurora tytuł (Wege-przemoc) nie można uznać za zbyt udany.

(fragment większej całości)

* Chrystusowi zdarzył się najgorszy kraj, jaki mógłby mu się przydarzyć. Skąd to wiem? Z głębi. 

Karol Maliszewski – Szpok (fragment)
QR kod: Karol Maliszewski – Szpok (fragment)