Dwie rzeczy były najważniejsze: skąd się wziął Dyrektor i dlaczego miał do mnie żal – ten afekt, który nicował go, skręcał nim, powodował gniew szalony. Który sprawiał, że gdyby dane mi było stanąć przed jego obliczem, a właściwie nie obliczem tylko maską skrzywioną niczym twarze dalekowschodnich totemów żądających w ofierze czegoś więcej niż tylko tygrysie i smocze łapy, to wówczas zatrząsłbym się cały, zrzucając w proch i pył ziemi całe swoje jestestwo, ten nieudolnie pocerowany, brudny łachman obnażający swymi licznymi dziurami blade, rozdygotane ciało nędznika.

Paliłem. Tak przyznaje: byłem nałogowym palaczem. Nie wystarczało mi kilka papierosów dziennie tylko kilkanaście. Bywało, że i całą paczkę w ciągu dnia wypaliłem. Rano, skoro świt, kupowałem kolorowy, opakowany w błyszczący celofan, kartonik, w którym zamknięte było indiańskie ziele spowite białym całunem. Brałem je do ust, zapalałem, a spopielone tytoniowe ciało strząsałem na ziemie. Albowiem nie paliłem w żadnym pomieszczeniu zamkniętym – od lat było to surowo zabronione – paliłem na dworze. Stałem na chodniku, przed blokiem, a dym z papierosa unosił się w powietrzu wpadając przez otwarte okna do mieszkań czyniąc z żyjących w nich ludzi biernych palaczy.

Wielu nie godziło się na status skazanych mym nałogiem na prawie pewną śmierć. Wystawiali przez okna swoje czerwone z gniewu twarze, krzyczeli na mnie, pluli, bywało że i złorzeczyli. Czasami rzucali we mnie starymi kapciami, obgryzionymi starannie kośćmi, wykoślawionym od długiego używania obuwiem. Wzywali na mnie policję, zrzucali się na ochroniarzy. Bywało, że zbrojni w kije sami próbowali wymierzyć sprawiedliwość. Nie miałem przyjaciół w okolicy, sąsiedzi nie odpowiadali na moje pozdrowienia, przechodząc obok pluli mi pod nogi. Głośno życzyli mi śmierci, raka. Najlepiej płuc.

Przepraszałem tych, pełnych gniewu, mieszkańców kamienic. Odchodziłem z zajmowanego podczas palenia miejsca, ale później znów wracałem. Nałóg był silniejszy, a miejsca zmienić nie mogłem albowiem wszystkie stoiska dla uzależnionych, jakie znajdowały się przed domami, od dawna były zajęte. Tkwiący w równym rzędzie palacze, nie tylko tytoniu, ale też innych środków, również tych odurzających, wypełniali szczelnie trotuar.  Innych nałogowców nie czepiano się, tylko mnie.

Miałem wrogów. Wśród nich wyróżniała się tęga, wysoka baba, której okna usytuowane były tak nieszczęśliwie, dla niej ale i dla mnie, że większość dymu z mojego papierosa, porywanego lekkomyślnym wiatrem, wlatywało właśnie do jej mieszkania. Kobieta zajmowała lokal na parterze. Ja nad nią, na piętrze. To ona najczęściej wygrażała mi zaciśniętą pięścią, ciskała z okna starymi, pamiętającymi lata jej młodości, kozaczkami. Jakże często wracając do siebie musiałem uciekać przed tą starą wiedźmą, która zaczajona za swymi drzwiami, rzucała się na mnie z kijem, gdy mijałem jej mieszkanie. Rugała mnie przy tym najgorszymi słowy, obrzucała ekskrementami wyzwisk wyłowionymi z cuchnącej kloaki-zbioru najbardziej obmierzłych obelg. Groziła mi zabójstwem na zlecenie. W dzień puszczała na starym adapterze zacinającą się płytę z Tango Milonga; nie żałowała przy tym decybeli. A gdy kładłem się spać uderzała kijem szczotki w sufit nie dając mi wytchnąć również w nocy.

Policjant, któremu zgłaszałem przez telefon skargi na tę niewiastę zbywał mnie śmiechem. Później w ogóle nie odbierał moich telefonów. W końcu, gdy wycieńczony wielonocnym niespaniem udałem się na komisariat funkcjonariusz ten poradził mi, cedząc słowa przez zęby, żebym dał sobie spokój ze składaniem skarg na sąsiadkę z dołu.Ona ma wysoko postawionego Syna. Wyżej niż sięga władza. Czyjakolwiek władza.

– Powiedział i kazał mi się wynosić.
– Bo jak nie to pożałujesz! – Warknął jak rozjuszony brytan i wyrzucił mnie z komisariatu.

Uznałem to za bezprawie. Ale nie ośmieliłem się wnieść skargi na policjanta, który zasilił szeregi moich najbardziej zajadłych antagonistów.

Któregoś dnia spotkałem go przed sklepem. Podszedł do mnie, rozchełstana koszula obnażała owłosiony tors niedźwiedzia, i przysuwając twarz tak blisko, że dotykał wargami mojego nosa powiedział:

- Zrób coś, żeby ułaskawić sąsiadkę z dołu. Masz jeszcze szansę. Bo jak nie, to zginiesz. Ona ma Syna.
- Ale co ja mam zrobić? Zapytałem niepewnie.
- Rzuć palenie, zostań jej sługą. Może to coś pomoże, choć pewności oczywiście nie ma. Żadnych gwarancji nie ma. Absolutnie nie ma. Ty jednak spróbuj i wierz!

Od policjanta czuć było alkohol. Czy można wierzyć pijanemu? Czy mój wróg może mi dobrze życzyć? A może to tylko fortel, wybieg który ma mnie zmylić, uspokoić, uśpić moją czujność nadzieją, że jednak coś można, choć przecież, tak naprawdę, już nic nie można?

Zostać jej sługą, paziem, podnóżkiem? Heroldem jej słów? Drukarzem jej opinii, poglądów? Czy ta stara mendziara ma jakieś poglądy?  Przecież to absurd, jawny nonsens; być  jej propagandową tubą, robić jej klakę! A w dodatku przed kim? Kogo interesowałoby to co ta kobieta ma do powiedzenia na temat świata i jego problemów? Wielka, tłusta, wytargana przez życie. O krótkich, żylastych nogach: i rękach, od ciężaru siatek z zakupami, wyciągniętych do kolan.

Zrezygnować dla niej z życiowych przyjemności; z papierosów, z piwa, z kieliszka koniaku? Z oglądania się za zwiewnymi dziewczętami, gdy mijają mnie letnią porą w lekkich, pastelowych sukienkach? Z kontemplowania ich zgrabnych nóg, ich pełnych piersi; półodsłoniętych, w śmiałym i szczodrym geście na jaki stać tylko roześmiane syreny młode? Zrezygnować z tych marzeń nieczystych, że oto kiedyś, w przyszłości, w upojnej godzinie będę mógł do woli cieszyć się ciszą jaka zapadnie, gdy mi się zdarzy być pianą omywającą afrodyty radosne? Dla kogo zrezygnować? Dla niej?

Słowa policjanta nie pozostawiały mi żadnych złudzeń. Po prostu nie miałem innego wyjścia. Jeżeli chciałem żyć, a w dodatku jeżeli chciałem by moje życie  było bogatsze o wiedzę na temat Dyrektora; skąd pochodził i – nade wszystko – o co miał do mnie pretensje, musiałem zrezygnować z nałogów, przyzwyczajeń i tych złudnych nadziei. Gdy pomyślałem, że mogę poznać choć część prawdy o nim i całą prawdę o sobie, żadna cena nie wydała mi się za wysoka. Co jednak nie znaczy, że pozbyłem się wszelkich wątpliwości.

Bo czy, na przykład, sąsiadka z dołu nie mogła być choć trochę młodsza, trochę milsza i ładniejsza? Przecież nic by się takiego nie stało, gdyby miała w sobie seksapil, ten cielesny powab wtrącający w miłe odmęty pożądania? Gdyby na nogach zamiast fioletowej siatki żylaków nosiła kuszącą kratkę kabaretek. Gdyby miała pantofelki, czółenka z  delikatnej, koźlej skóry oraz kapelusz  – nieodłączny atrybut kobiety-wampa – cały w kwiatach zebranych w ogrodach Semiramidy. Albo, przynajmniej, gdyby nie miała tych obskurnych, rozklapanych w wyniku wieloletniego używania, półbutów męskich, gdyby nie miała tego sfilcowanego beretu, tej facjaty wrednej, złorzeczącej pokrytej ordynarną tapetą tandetnego pudru i szminki.

Co by się takiego stało, gdyby ta, której miałem służyć mówiła  językiem wykwintnym, szlifowanym na seminariach najstarszych uniwersytetów, o najwznioślejszych sprawach jakie dzieją się pod słońcem? Gdyby władała językiem pozbawionym naleciałości rodem ze świata, w którym nie wiedzą kiedy należy powiedzieć „ę” a kiedy „ą”. Gdyby była muzą, której każde słowo można by zamienić w pieśń o Rolandzie, w pieśń o Cydzie, w pieśń o dawnych bohaterach; groźnych choć świętych zarazem. Gdyby miała włosy długie i rozpuszczone jak dziewanna, i gdyby biegała rano po rosie śmiejąc się wdzięcznie do robotników słowa, szukających o świcie inspiracji, zatrudnienia dla rąk, z których powypadały pióra natchnienia.

Przecież nic by się nie stało. Wszystko byłoby w normie, a właściwie wróciłoby do normy. Ptaki rodziłyby dumnych, skrzydlatych ludzi o orlim nosie i sokolim spojrzeniu: okutych w złote zbroje świętych postanowień i szczerej skruchy, uzbrojonych w ostre miecze dobrych uczynków i srebrzyste włócznie żalu za popełnione występki. Sowy dawałyby światu myślicieli, a papugi poliglotów i strażników prawa. Z wilczych mateczników wychodziłyby dusze towarzystwa potrafiące, do spółki z tańczącymi niedźwiedziami, rozbawić nawet najbardziej posępnych. Jagnięta i lwy jadłyby ze wspólnego kotła zupę ogórkową z wkładką. Trwałoby życie, ta urocza niczym niezmącona idylla.

Stanąłem przed drzwiami sąsiadki z dołu ze spuszczoną głową i z sercem bijącym na nigdy jeszcze nie doznaną w takim stężeniu trwogę. Zapukałem. Wysoka i tęga otworzyła od razu; jakby wiedziała, że przyjdę. Jakby czekała.

- Czego? – Warknęła nieprzyjaźnie.
- Służyć przyszedłem. – Odpowiedziałem cicho, głosem drżącym, jakże mało pewnym. – Już nie palę. – Dorzuciłem jeszcze.

Kobieta zmierzyła mnie kilkakroć swoimi małymi, głęboko  osadzonymi w czaszce, oczami. Zapaliły się w nich ogniki wesołości, a może raczej ironii. Spocona – dzień choć jesienny był ciepły, a w dodatku spółdzielnia nie bacząc na wysoką temperaturę na dworze grzała w kaloryferach jakby to był styczeń w Irkucku – sapiąca, mrucząca coś pod nosem, była teraz uosobieniem tryumfu. Nie dawała jednak poznać po sobie tego jak bardzo było jej na rękę, że będzie miała parobka, posługacza do czarnej roboty. 

- A co ty potrafisz, oprócz kurzenia fajki? – Zapytała.
- Ja dużo potrafię, a zrobię wszystko co tylko pani sobie życzy. – Mówiłem szybko i niewyraźnie, jąkając się przy tym.
- Wszystko, czyli co? Sprzątać umiesz, gotować umiesz, kibel szorować będziesz? Po zakupy ganiał będziesz? Prać, szyć i cerować będziesz?

Po każdym pytaniu kiwałem potakująco głową. Matka Dyrektora – bo to oczywiście ona była; domyśliłem się tego w komisariacie, gdy policjant wymawiał słowo Syn, wyraźnie przez duże S –  stała teraz w drzwiach w szerokim rozkroku, ręce wsparła pod boki, głowę miała podniesioną wysoko, hardo. Wyglądała niczym haziaja wszechwładna na swej zagrodzie. I rzeczywiście była nią. Przynajmniej w moich oczach; upokorzonego, pokonanego, złamanego. Liczącego na jedno; na wiedzę jaką otrzymam tytułem zapłaty za swoje poniżenie, za trud i znój jałowej służby, niewolniczej harówy.

Kobieta cofnęła się nieznacznie w głąb przedpokoju i lekko skręcając swój wielki tułów zrobiła mi nieco miejsca; tyle bym mógł się przecisnąć w szczelinie jaka powstała między jej cielskiem a futryną. Gdy wsunąłem się do środka drzwi szybko zatrzasnęły się za mną. Moim oczom ukazał się widok okropny wzmocniony smrodem zgniłej kapusty kiszonej i gotowanych cynaderek, przyprawiającym o mdłości już na klatce schodowej, ale dopiero w zamkniętym pomieszczeniu mogącym rozwinąć swe ciężkie, nietoperze skrzydła i pokazać przez to co naprawdę potrafi.

Mieszkanie tęgiej i wysokiej było zapuszczoną ruderą o ścianach pokrytych liszajami grzybów i łuszczącej się farby, kładzionej wiele lat temu. Pod jedną z zapleśniałych ścian stał barłóg zarzucony nieobleczonymi betami. Od nędznego posłania czuć było smród potu, moczu, niepranej od miesięcy bielizny. Zbierało mi się na wymioty.

– Wymalujesz, wysprzątasz, niepotrzebne rzeczy wyrzucisz. O potrzebne postarasz się i przyniesiesz. Będziesz tu pracował, spał i jadł to co sobie kupisz. Ja zamieszkam na ten czas u ciebie. Będziesz mi robił zakupy i przynosił na górę. Zawsze będę miała przy sobie kij od szczotki, żeby zapukać w podłogę ilekroć będę potrzebować twojej obsługi. Na razie będę wołać do ciebie kundel. Jeżeli będziesz się bardzo starał, to zmienię ci imię na bardziej rasowe; może jamnik? No, ciesz się, że tylko to cię spotkało za tak długie dmuchanie mi w nos tym smrodliwym dymem.

Matka Dyrektora uznała, że na tym zakończył się rytuał przyjęcia mnie na służbę.

– Klucze! – Rzuciła władczym tonem wyciągając ku mnie krótką, krzepką rękę o połamanych, brudnych paznokciach.

Podałam jej szybko pęk kluczy.

- Te są od mieszkania, a te od piwnicy i strychu. O a ten mały od skrzynki na listy.
-Do piwnicy i na strych chodzić nie będę. Ale listy to i owszem, przejrzę sobie.

Kobieta ściągnęła z kółka dwa niepotrzebne jej klucze i rzuciła mi pod nogi.

– Na!

 Gdy schyliłem się żeby je podnieść poczułem tępe uderzenie w kark. Zdzieliła mnie kantem swej ciężkiej dłoni.  Od ciosu pociemniało mi w oczach. Spojrzałem na nią i znów w jej twarzy dostrzegłem wesołość i tryumf. Z tym, że teraz z wiadomej przyczyny dostrzegłem to niewyraźnie.

– Na! – Powiedziała znowu, podsuwając do pocałowania rękę. – Buchnij w mankiet tą, której teraz służyć będziesz.

Zrobiłem to.

– I tak teraz będzie zawsze; nagroda będzie, ale i kara będzie jak się nie spiszesz. Bo ja umiem nagradzać i karać też potrafię.

Byłem pewny, że matka Dyrektora potrafi – zwłaszcza to drugie potrafi na pewno. Wysoka i tęga odwróciła się do mnie plecami i wyszła z mieszkania, z tej nory którą miałem doprowadzić do wysokiego połysku. Takie miałem zadanie.

Zostałem sam w brudzie i smrodzie. I gdy zastanawiałem się za co mam się wziąć w pierwszej kolejności doszło mnie wołanie z klatki schodowej:

– Kundel, chodź tu zaraz! No chodź ty kundlu przebrzydły!

To był głos właścicielki chlewu, który miałem przekształcić w salę lustrzaną. W Luwr.

Mnie wołała. A więc mówiąc, że nazywać mnie będzie kundlem nie żartowała. Wprawdzie wolałbym, żeby zwracała się do mnie inaczej, ale cóż, trudno. Wybiegłem na korytarz.

– Nie mogę wejść na górę o własnych siłach. Jestem starą schorowaną kobietą. W dodatku zatruwaną od lat gazem nikotynowym. Weź mnie na barana i zanieś!

Nogi ugięły się pode mną, kiedy brałem na plecy matkę Dyrektora. Każdy krok po schodach był  męką; drżały mi łydki, serce waliło ciężko, brakowało powietrza, oczy zalały się potem. W każdej chwili wędrówki na górę myślałem, że już nie dam rady, że upadnę pod ciężarem tej kobiety a ona razem ze mną potoczy się po schodach klnąc i złorzecząc.

Nie wiem jak dotarłem z brzemieniem na plecach pod drzwi mojego mieszkania. W każdym bądź razie, kiedy zeszła ze mnie poczułem taką słabość, że osunąłem się na kolana. Klęczałem tak dłuższą chwilę nie mając sił aby się podnieść. Tymczasem kobieta otworzyła drzwi i weszła do środka zatrzaskując je przed mym nosem. Po chwili otworzyła je i rzuciła:

– Chce mi się jeść. Przynieś pizze! Ale to już!

Wstałem z kolan, aby zejść na dół i udać się do pobliskiej pizzerii.

– I pepsi do popicia przynieś. Dużą przynieś!

Gdy po niedługim czasie wróciłem z zamówieniem, wyciągnęła przez próg swoją łapę i powiedziała:

– A to nagroda, no na, całuj!

Teraz już mogłem zejść piętro niżej i zająć się odchlewianiem. Zanim wziąłem się do pracy postanowiłem poszperać trochę w mieszkaniu w nadziei znalezienia jakichś znaków, śladów, pamiątek po Dyrektorze. Ciekawiły mnie zwłaszcza lata jego dzieciństwa, wczesnej młodości. Jakim był wtedy Dyrektor, jak wyglądał, co wtedy mówił, jakie miał poglądy? Czy już od najmłodszych lat był w nim ten majestat, ta dystynkcja, ta zapowiedź awansów przyszłych i zaszczytów? Myślę, że tak. Że tak właśnie było. Pragnąłem jednak się upewnić.

Ja zdegenerowany niedowiarek chciałem dowodu w sprawie tak oczywistej. Nie wiem czy późniejsze, wielce niekorzystne dla mnie wydarzenia, nie były zapłatą za bluźnierstwo, na które się poważyłem chcąc tę pyszną, pachnącą sytością i ukojeniem pajdę chleba niewątpliwej wielkości Dyrektora posmarować tłustą i oślizłą omastą naocznego przekonania?

Zacząłem od sterty szmat, albowiem doświadczenie życiowe podpowiadało mi, że rzeczy najcenniejsze; portrety bóstw, herosów, ulotne wrażenia, celne uwagi, najgłębsze spostrzeżenia, przełomowe decyzje, służbowe polecenia stworzenia świata na nowo znajdują się najczęściej pod odpychającymi zwałami śmieci i odpadów przeróżnych.

Nic tam jednak nie znalazłem, z wyjątkiem dwu białych, grubych na palec robaków dyskutujących o czymś zażarcie. Moje wtargnięcie w ich wygodny świat niewygarniętego brudu, zapiekłych nieczystości przywitali głuchym, wrogim milczeniem. Obaj zmierzyli mnie wzrokiem groźnym, bardzo nieprzyjemnym. Jeden z robali; starszy, lekko szpakowaty, powiedział coś do swojego towarzysza; po czym obaj z zaciśniętymi w pięść rękami zaczęli powoli zbliżać się do mnie. Nie chciałem awantury; zresztą sąsiadka z dołu, a obecnie z góry, dała mi już szkołę. Położyłem więc na nich stertę gałganów, szmat jakiś przetłuszczonych i postanowiłem szukać śladów Dyrektora w innym miejscu.

Tylko gdzie mogły skryć się pamiątki po tym wybitnym człowieku, po tym magu z zaczarowanych wysp, utworzonych wśród rozlewisk Eufratu, ogrodniku ogrodów szczęśliwych, rajskich, pachnących  dostatnio jesiennymi owocami, po tym sztukmistrzu, prestidigitatorze przemieniającym, laską cudowną, czarnobiałe klisze w rozbłyskujące feerią barw obrazy żywe, opalizujące, przenikające całe jestestwo. Moje, Twoje. Każdego z nas, jak również tych, którzy żyją na planetach oddalonych  o miliony lat świetlnych. Na owych Syriuszach, Superziemiach, Czarnych Dziurach. Zawszonych Sierściach, Obmierzłych Galaktykach. Olbrzymich Karłach, o zapijaczonych twarzach i zachłannych rękach. Brudnych jak święta ziemia ciałach kosmicznych o nazwach niedających zasnąć: Gliese 436b, COROT-7b, 51 Pegasi b, J-23, RUDY 102, Pitu-Pitu, hop dziś!

  Nie wiedziałem gdzie szukać, Tego, który być może skrył się w gęstwinie włosów łonowych Matki Ziemi i drwił z mych wysiłków, więc skazany byłem na błądzenie. Ale zagubienie, coraz bardziej to pojmowałem, było karą, jakżeż zasłużoną za to, że chciałem zgłębić niezgłębione, że naruszyłem w ten sposób tabu słodkie, tabu rozkoszne. Jedyne, którego łamać nikt nie miał prawa.

Z rozmamłanego, cuchnącego potem i moczem, barłogu wygrzebała się liliputka. Bardzo mała karlica; mierząca co najwyżej dziesięć, piętnaście centymetrów wysokości. Włosy miała zmierzwione, cerę ziemistą, niezdrową. Oczy podpuchnięte, głos, jak się miało to za chwilę okazać, nieprzyjemny, skrzeczący. Czuć było od niej środowiskiem, z którego wyszła. A więc również tu mogą żyć ludzie? – Pomyślałem zdziwiony.

- Czego tu szukasz, świński chwoście? – Zapytała głosem skrzekliwym, ale łagodnym
- Świadectw, dowodów, pewności. – Odpowiedziałem speszony.
- Ludzie lubią pozory, blichtr i świecidełka. Sądzą nie na podstawie faktów, ale tego co im się wydaje. Tyś nie lepszy.
- Nie, ja szukam prawdy, pewności.
- Bo twoja niepewność i fałsz są brzydkie, mają moją twarz. Ale nie sądź, że twoja prawda będzie piękniejsza, że będzie miała wysmukłe nogi i pełne piersi. I że będzie miała brzuch płaski i uśmiech kuszący. Nie myśl tak, bo się zawiedziesz.

Nie wiedziałem co mam odpowiedzieć temu niziołkowi płci żeńskiej. Milczałem więc. Patrząc na nią pomyślałem tylko, że jeśli moja pewność ma rzeczywiście tak wyglądać ja ta kobieta, to podjęty przeze mnie trud otrzyma  niewysoką zapłatę. Odrzuciłem szybko tę myśl.

Karlica, mimo odrażającej powierzchowności miała jednak w sobie coś co budziło zaufanie, a może nawet nadzieję na to, że dowiem się prawdy, że skolekcjonuję drogocenne perły faktów o życiu i twórczości Dyrektora, z których powstanie diamentowa kolia – jedyna rzecz godna by opleść jego łabędzią szyję. 

Pokraczne stworzonko ziewnęło i odwróciło się do mnie plecami, by ruszyć w kierunku cuchnącego barłogu.

- Fajnie się z tobą rozmawia kutasiku, ale chce mi się spać.
- To nie pomożesz mi? – Zapytałem niespodziewanie dla siebie samego.

Kobieta zatrzymała się, odwróciła do mnie. Jej mała, zasuszona twarzyczka była mocno zdziwiona.

- Ja, tobie? W czym, jak? – Jej głos nie krył zaskoczenia.
- No, znasz przecież tu wszystkich. Znasz zakamarki i tajemnice tego domu. Ja nie wiem jak się w tym wszystkim znaleźć, jak się poruszać. Wynająłem się u starej prukwy na posługacza, ale przecież w jej mieszkaniu chcę znaleźć coś więcej niż tylko brudne gacie do prania.
- Tak, chcesz prawdy. Nie wiem o czym, ale to nie istotne.
- Chcę prawdy o Dyr...
- Ci! – Przerwała mi gwałtownie. – Tego imienia nie można głośno wymawiać. Nawet myśleć tego imienia tu nie wolno. Pamiętaj i przestrzegaj. Bo inaczej czeka cię pewna zguba.

Liliputka znów odwróciła się do mnie plecami, by powoli podążać do sterty z  której wyszła.

– Szukaj grubego szczura. – Rzuciła przez ramię nie zatrzymując się. – Znajdziesz go w mysiej dziurze. Tylko nie mów, że przychodzisz ode mnie. Nie darzymy się sympatią. – Po tych słowach zaśmiała się, a właściwie wydała z siebie odgłos nienaoliwionych zawiasów, który wziąłem za śmiech.

Maciupka kobietka zniknęła w barłogu. Szukać grubego szczura? Już sama myśl wydała mi się obrzydliwa. A tu w dodatku trzeba tak szukać by znaleźć. W mysiej dziurze. Ale, gdzie jest ta mysia dziura?

– Mysie dziury najczęściej są w podłodze. – Oznajmił głos za moimi plecami.

Odwróciłem się gwałtownie. Stanąłem teraz twarzą w twarz z otłuszczonym krótkonogiem. Małe, niebieskie oczka zapadały się w tłustej gębie. Dojrzały, tak bardzo, że w niektórych swych fragmentach już lekko przejrzewający, mężczyzna ubrany był w elegancką marynarkę z bardzo drogiego materiału. Ponieważ nie był przystojny, niewiele mu to pomogło – wyglądał jak kloc owinięty drogim suknem. Człowiek chwiał się lekko na nogach, czuć było od niego alkohol.

- Mysie dziury najczęściej są w podłodze. – Powtórzył. - Ale nie będziesz musiał ich szukać.
- Dlaczego? – Zapytałem.

Nieznajomy spojrzał na mnie z rozbawieniem. Przez chwilę poruszał ustami jakby coś do siebie mówił. Spuścił głowę, po czym podniósł ją dość gwałtownie i , wyciągając rękę na powitanie, powiedział:

– Szczur jestem!

Wymieniając swoje imię uścisnąłem mu dłoń. Szczur znów popatrzył na mnie tym razem długo i badawczo. Zrobiło mi się nieswojo. Może rzuci się, gryźć będzie? Przecież to dzikie zwierzę, drapieżne, niebezpieczne. Tak jak Dyrektor. Jak oni wszyscy. Jak się przed nim bronić, jak ujść jego ostrym jak ironia zębom, pazurom jak sierpy zakrzywionym? Co mógłbym przeciwstawić sile i determinacji kogoś kto wymknął się z niejednej łapki na myszy, kto strawił niejedna dawkę trutki na szczury? Nawet piękny i modny garnitur nie ukryje tego, że ten, który go nosi przeżył niejedną walkę na śmietniku lub w kanałach o ochłap, o twardą skórę żołnierskiej sapagi, o przetrwanie.

-Dużo chcesz wiedzieć. Może za dużo. To niebezpieczne. Bardzo. Takiej wiedzy jaką chcesz posiąść można nie przeżyć. Jej ciężar Nawet najsilniejszych w ziemię wgniata.
- Ale ja nie chcę wiedzieć nic ponad to czego można się dowiedzieć z oficjalnych enuncjacji.
- Nie ma innych. Są tylko oficjalne. Bo on żyje oficjalnie, bo ten który tak bardzo ciebie interesuje ma tylko jedno oblicze. Urzędowe, oficjalne, legislacyjne. Nie ma innego; osobistego, prywatnego, intymnego. – Gdy to mówił, ślinił się i raz po raz spluwał przez lewe ramię.
- To znaczy ma, ale tylko dla wybranych, tylko dla nielicznych, tylko dla tych najbardziej światłych, poprawnych, rozsądnych. Młodych, zaradnych, najlepiej wykształconych z dużych miast i dzielnic pilnie strzeżonych. Chyba nie sądzisz, że jesteś jednym z nich? Chcesz o nim wiedzieć jak najwięcej? Kupuj codziennie gazetę i pilnie ją studiuj. Tam jest wszystko.

Szczur spurpurowiał na twarzy, był wyraźnie spięty. Plucie, a właściwie odcharkiwanie, przez lewe ramię niewiele pomogło. Wyjął z kieszeni marynarki dużą kraciastą chustę i wytarł nią spocone czoło i policzki. Zmiętą i mokrą włożył do tylnej kieszeni spodni. Z niej też wyciągnął lusterko i grzebień. Spojrzał na swoje odbicie w miniaturowym zwierciadle i szybko przeczesał dość gęste włosy. Po tych wszystkich czynnościach najwyraźniej poczuł się lepiej, luźniej. Uspokoił się. Wyciągnął paczkę papierosów, zapalił. Zaciągnął się głęboko, ze smakiem.

– Nie palę. Jestem trendy. Ale też nie mogę się denerwować. Za młody jeszcze jestem żeby umierać, żeby już niczego w życiu nie osiągnąć. A ja jeszcze niczego nie osiągnąłem, niczego nie dokonałem. Kim ja jestem? Pierwszym wśród szczurów! Też mi coś.

Klocem w nienagannie skrojonym garniturze znów zaczęły rządzić emocje. Nerwowy dygot zawładnął całym jego ciałem tak, iż nie mógł trafić papierosem do ust. Cisnął ze złością wypalonego do połowy papierosa. Palący się na podłodze ogarek przydeptał energicznie, z furią niemalże.

– Tak będzie z każdym kto ośmieli się pójść za daleko. Zdepcze się go, zadepcze. – Mówiąc to przysunął twarz, od której zalatywało wódką, tak blisko, że prawie dotykał swymi nabrzmiałymi wargami moich ust. – Pamiętaj. Czytaj i ucz się, ale nie próbuj niczego ponad to co dozwolone, co poprawne. Wtedy przeżyjesz.

Zataczając się z lekka szczur poszedł w swoją stronę. Patrzyłem za nim dopóki nie znikł w pryzmie śmieci. Trzeba będzie tu czym prędzej posprzątać, pomyślałem. Ruszyłem naprzeciw sterty szmat, gałganów,kłębowiska włóczki i nici. Wszystko to złożone było na starym fotelu obitym jakimś czarnym, połyskliwym materiałem – może ceratą, albo dermą. Zacząłem ściągać, warstwa po warstwie, naskładane na fotelu rzeczy. Były stare i musiały leżeć tu od dawna. Przykrywał je kurz, czyjeś włosy i starty naskórek. Może to stara liniała na zmianę pogody? Niektóre ze szmat były zbutwiałe. Nikt tego nie ruszał od wieków.

Po odsłonięciu kilku śmierdzących warstw mym oczom ukazała się głowa starca; siwobrodego, o białych jak mleko krzaczastych brwiach. O skórze cienkiej i suchej, jakby zakurzonej. Cienki pergamin ujawniał  kości twarzy; policzków, nosa, żuchwy: wszystko było tak wyraźne jak u mumii. Stary człowiek miał jasnoniebieskie oczy, które teraz patrzyły na mnie lekko zmrużone – ich właściciel odwykł od światła.

- Słyszałem twoją rozmowę z grubym szczurem. – Powiedział cicho. – Nie licz na to, że dowiesz się czegokolwiek od tej istoty. Zwłaszcza na temat tego, którego imię jest wypowiadane tylko od wielkiego święta; raz na rok, w rocznicę biesiady.
- Ale przecież karlica powiedziała...
- Nie nazywaj jej tak. To nasza muza. To nimfa czarowna. Ona budzi w nas nadzieję. Dzięki niej możemy wiele przetrzymać. Jeszcze możemy.
- Ale ona, no ta kobieta, powiedziała, że on, że szczur dużo wie.
- Wie, ale nie powie. Nie łudź się. On już dawno poznał skąd wyrastają mu nogi. I dzięki komu.
- Dzięki temu od biesiady?

Starzec spojrzał na mnie gniewnie. Zaczął coś mruczeć pod nosem. Po chwili kilkoma wprawnymi ruchami zagrzebał się ponownie w brudną stertę.

– Ja nic nie wiem. – Doszło do mnie przez warstwę szmat.

Stałem przez czas jakiś przed fotelem obitym ceratą albo dermą. Czekałem na jakiś ruch lub głos. Coś co mogłoby świadczyć, że zagrzebany w płachciach człowiek nie skończył jeszcze rozmowy, że podzieli się ze mną swoją wiedzą na temat tego, o którym nie mówi się nic. 

Nie doczekałem się jednak. Ze zbutwiałej, sparciałej sterty wyszło kilka karaluchów. Jeden z nich poradził mi bym poszedł sobie:

- Nie przeszkadzaj człowiekowi. Uszanuj jego lata. Niczego się nie dowiesz ponad to co zostało zapisane białą kredą w czarnym kominie.
- Gdzie?
- Ach, to przenośnia. Szukaj w miejscach widocznych, choćby na ścianach. On nie ma nic do ukrycia.

Odruchowo obróciłem głowę i spojrzałem na ścianę w pokoju, po mojej prawej stronie. Była na niej narysowana niewprawną ręką postać małego człowieczka z monstrualnie wielkimi narządami rodnymi.

– E, to przecież dzieło jakichś chuliganów, niczego nie dowiem się z bohomazów młodocianej łobuzerii o tym, o którym chcę coś wiedzieć. Nie warto iść tym śladem.

Mimo tego spojrzałem na kolejną ścianę. I tu spotkała mnie niespodzianka. Na ścianie prostopadłej do tej z obsceniczną gryzmołą – jak mogłem jej wcześniej nie zauważyć: znajdowała się przecież na wprost! – widniała cudownej urody mozaika, a raczej witraż, który opowiadał jakąś historię o dziecku, które druzgotało monstra.

Mała, owita w pieluchę, noga deptała wężowe ciała a palce dziecięcej ręki dławiły gardła byczogłowych potworów. Wokół dziecka i jego kołyski kłębiły się chciwe krwi zębate stwory, leżały sterty smoczych kadłubów oraz oderwane z korpusów łapy i ogony. Toczyły się ziejące do niedawna ogniem i gazem łby z wyłupiastymi oczami. Truchła zaległy olbrzymi, pusty obszar rozciągający się od kołyski aż po horyzont.

Na miejsce jednego wroga, zgniecionego dziecięcą kończyną, pojawiały się dwa, a nawet trzy następne potwory; godzille, mehagodzille, bazyliszki, mumie, frankensteiny, toczygnoje. Wszyscy oni o rozmiarach nieledwie bezkresnych.

Do walki z bohaterem gnały też, co sił w krótkich nogach, trolle. Dziecina zdawała się nie przejmować tym, że mimo tak tytanicznych starań z jej strony tłum wrogów nie rzedł tylko gęstniał; minę miała hardą, można by nawet rzec – wesołą. Oko błyszczące, jak najbardziej pogodne. Głowa była dumnie podniesiona, wzrok utkwiony w horyzont; jakby wypatrujący świtu nowych dni, heros w powijakach, kogut w jajku piejący, zupełnie nie zwracał uwagi na tych, których unicestwiał z taką wprawą.

Od czasu do czasu z ust dziecka wydobywało się raźne:

– Hola, hop! Hola, hop!

Za każdym razem, gdy ręka malca chwytała przeciwnika za przełyk, z jego ust wydobywało się gromkie: 

– A tuś mi!

Po pewnym czasie obraz dziecka szczęśliwego, zwycięskiego zastąpiony został wizerunkiem młodzieńca odbywającego przed lustrem poranną toaletę. Młodzian ten, jakże podobny do mocarnego dziecięcia, golił swój pierwszy zarost. Podśpiewywał przy tym wesoło, uśmiechał się do odbicia w lustrze. Ostre rysy twarzy dorastającego herosa pokrywała teraz biała warstwa pianki do golenia. Kilka ruchów dłoni, przywykłej do unicestwiania wroga, i spod zdrapanego ostrzem żyletki mydła wyłoniło się oblicze wiecznotrwałego; trochę pocięte, trochę pokrwawione, ale już po bruździe na czole dające poznać, że straszne dla wroga.

Boski efeb pogwizdując wpatrywał się przez chwilę swojemu wizerunkowi w zwierciadle. Wycisnął zalegające pod skórą wągry, beknął cicho, przyczesał długie, sięgające do dolnych partii pleców włosy i wtarł w nie żel. Następnie odwrócił się i wyszedł z łazienki.

Teraz nagi z przepaską z ręcznika frotte na biodrach stanął przed dużym lustrem weneckim, które znajdowało się w jego pokoju i zaczął prężyć wyćwiczone na siłowni muskuły.

– Tymi bicepsami unicestwię siły smocze, rozłupię ich głowy jadu pełne. – Powiedział młodzian z

Po tych słowach rozpoczął taniec szalony, taniec dziki, taniec gniewny. Wprawił ciało w rytmiczny dygot, w ekstatyczne konwulsje, podczas których to zamykał się to otwierał – składał jak scyzoryk się składa, lub brzytwa. Wyskakiwał gwałtownie do góry jak ostrze sprężynowego noża lub padał na podłogę jak ranione śmiertelnie zwierzę, jak jastrząb, jak orzeł, którego sprowadziła na twardą ziemię strzała wypuszczona wprawną ręką łucznika. Długie, błyszczące żelem włosy zdawały się w tym momencie ażurową czaszą spadochronu, amortyzującej upadek.

Podczas tych demiurgicznych pląsów wykrzykiwał imiona sprzyjających mu bóstw, półbóstw,  krzepkich herosów, powłóczystych heter. Zaroiło się od imion, tytułów i postaci antyku, średniowiecza, renesansu.. Wylęgli się skądś kwadratowi osobnicy o krótkich nogach i zepsutych zębach; zakrólowały zapachy gnilne. Byli też inni o długich nosach i dużych nosach. I tacy, którym uszy odstawały od czaszki. I łysi też tam byli. I okrutni, i cyniczni, i bezczelni. I megiery też tam były. I dużo ich było. Pojawił się nowy świat, w którym świeżo ogolony młodzieniaszek był postacią znaczącą…

Karlica wyłoniła się nagle, nawet nie zauważyłem skąd.

- On dużo ukrywa. Nie wierz tym, którzy mówią inaczej. On dużo wie. On wie wszystko. Ale nie powie. On milczy, choć mówi tak dużo.
- Ale ja chciałbym napisać o nim księgę! - Wykrzyknąłem z rozpaczą w głosie. – Ale jak mogę to zrobić skoro on milczy, skoro źródło nie szemrze, aojda nie chce zabrzmieć?

Dziewczyna obejrzała się za siebie; szybko, nerwowo. Po czym spojrzała na mnie; na dnie jej wystraszonych oczu pojawiły się, prawie niezauważalne, iskierki podziwu.

- Nie próbuj nawet. Jesteś ambitny a to może się źle dla ciebie skończyć.- Ledwo dostrzegalny błysk atencji zamienił się w troskę, która natychmiast zdominowała jej spojrzenie.
- Ale ja nie chcę nic złego. Ja chcę go opiewać, chcę korzystać w tej pieśni tylko z oficjalnych enuncjacji. Na ich podstawie chcę stworzyć księgę. I chcę, żeby on, a właściwie On, treść tę, przed podaniem do publicznej wiadomości, zaakceptował, albo, gdy nie będzie to możliwe w zaproponowanej przeze mnie formie, treść tę zmienił. Nawet istotnie, nawet całkowicie. Tylko muszę go znaleźć. A to wydaje mi się trudne. Bardzo. Dlatego proszę cię, pomóż mi. Powiedz, gdzie szukać?

Moje słowa wypowiedziane załzawionym szeptem nie zrobiły na czarnowłosej wrażenia.

- Chcesz niemożliwego. Porzuć mrzonki. Bądź mężczyzną a nie dzieckiem.- Karlica mówiła twardo, pewnie.
- Wał, żałosny szpunt! – Wycedziła przez zęby patrząc mi w oczy. W jej spojrzeniu nie było gniewu, raczej zmęczenie, raczej rozczarowanie, że oto na swej drodze znów spotyka pętaka. – Jak ty niewiele rozumiesz. – Powiedziała prawie szeptem, jakby do siebie.

Może powinienem powiedzieć dziewczynie wszystko. Może wtajemniczyć ją w swój plan? Tylko czy ona to pojmie, czy stanie po mojej stronie? Czy pod wpływem tej wiedzy, którą jej przekażę zmieni swoje nastawienie do mnie, do moich celów?; a właściwie celu, gdyż jest tylko jeden cel. Czy wtedy mi pomoże?

Popatrzyłem przez chwilę na moją rozmówczynię. Miała teraz jasną twarz, (pozbyła się ziemistej cery – czyżby to kosmetyki sprawiły ten cud?) piwne oczy, błyszczące, krucze włosy. Budziła zaufanie. Może, gdy jej powiem o wszystkim, gdy się odsłonię, pomoże mi? Przecież sam nie dam rady. Ktoś musi mi pomóc.

Nagle na moją głowę posypał się z powały tynk. Całe pomieszczenie spowiła mleczna poświata. Gdzieniegdzie zaczął padać grad kawałków gruzu z sufitu. Podniosłem do góry głowę i ujrzałem wybitą w suficie dziurę a w niej czerwoną z wściekłości gębę matki Dyrektora. Gęba starała się napluć na mnie. 

– Ty krowia kupo, ty kiszko stolcowa, ty drucie! Ile można wołać, ogłuchłeś hamanie?

Na górę wbiegłem ile sił w nogach. Stara przywitała mnie ciosami swych sękatych pięści.

– Na, na. – Powtarzała po każdym zadanym mi kuksańcu. – Nu, tak i popamiętasz świński cycu. Posłuchu się nauczysz, w karność wdrożysz. Kijem cię ćwiczyć, kijem najlepiej. Albo kablem!

Starsza pani czerwona i sapiąca z wysiłku wdrapała się na moje plecy. Uderzeniem rosochatych pięt zmusiła do stępa a po chwili do kłusa.

– A teraz galop! – Zażądała.

Zacząłem kicać równie żwawo jak królik na którego grzbiecie usadowił się niedźwiedź. Gdy już myślałem, że nastał kres mego życia, że skończę jak zamęczona przez sadystycznego jeźdźca chabeta, usłyszałem:

– A teraz po pizze, raus!

Przez moment wydawało mi się, że baba towarzyszyć mi będzie w drodze do pizzerii. Jednak matka Dyrektora, choć z ociąganiem zeszła z mych pleców.

– Migiem, bo inaczej zabiję! – Ryk usłyszałem będąc już na klatce schodowej.

Wróciłem bardzo szybko. Gdy zziajany kładłem na stole giga pizzę i big pepsi stara leżała na moim tapczanie klikając pilotem w poszukiwaniu wenezuelskiej baśni.

– Chcesz posłuchać jak mi się będzie odbijać, gdy się nażrę? – Zapytała. – Nie spiesz się z odpowiedzią przeczącą, ta propozycja to dowód wielkiej łaski z mojej strony.

– Zdaję sobie sprawę, że nie każdemu składa pani taką ofertę. Czuję się nią bardzo, ale to bardzo wyróżniony, ale mam na dole moc pracy.

Matka Dyrektora popatrzyła na mnie mściwie, ponuro. Coś zamamrotała pod nosem. Jeszcze przez chwilę popatrzyła mi w twarz, splunęła na dywan i powiedziała:

- To wypad stąd! Do roboty wyrywaj!
- Jak będzie pani sobie czegoś ode mnie życzyła, proszę krzyknąć przez dziurę w suficie: nie wytrzymałem i okazałem nadgorliwość; głupio, niepotrzebnie.
- Nogi z dupy wyrywam za takie gadanie! – Stara była wściekła.

Na dół wróciłem przygaszony. Przecież ja nigdy nie znajdę właściwej drogi. Dam się tylko wykorzystać tej wstrętnej, bezdusznej kobiecie. Narobię się przy sprzątaniu chlewu, w którym ta maciora mieszka. I to wszystko, cała moja korzyść. I jeszcze sąsiedzi będą się ze mnie natrząsać. Już się śmieją, już mówią, że stara wiedźma orze młodym chłopakiem. Choć z tym młodym to trochę przesadzili; taki młody to ja znów nie jestem. No, ale stary też nie.

- I co, z tarczą, czy na tarczy! – Głos pytającego zaszeleścił jak karta papieru zgniatanego w kulkę. Mężczyzna był drobnym, niewysokim starcem ubranym w smoking. Chabrowe oczy patrzyły na mnie łagodnie, z zainteresowaniem.
- Ależ, gdzie tam. Znów mnie pogoniła do czarnej roboty posługacza.
- Bo nie znasz się na kobietach, nie umiesz się z nimi obchodzić.
- Z nią nikt by nie umiał. – Odpowiedziałem.
- Nieprawda – Starzec zaprzeczył gwałtownie, z przekonaniem.- Ja potrafiłem. Byłem przez wiele lat jej mężem. I nigdy nie musiałem robić tego co ty robisz.
- Był pan jej mężem! Mężem tej kobiety? A więc jest pan ojcem Dy...
- Nie! – Przerwał mi gwałtownie. - Co ty sobie wyobrażasz, co ty sobie myślisz!

Mężczyzna w smokingu zbladł – jego twarz wyglądała teraz jak zmięty w kulę papier, leżący w czarnym worku na śmieci.

– Chciałem ci pomóc, ale skoro tyś taki; nieroztropny, nierozumny, szalony to ja ci nie pomogę. Nie powiem ci jak ujarzmić Wielką Niedźwiedzicę. Męcz się sam.

Po tych słowach starzec stanął na szeroko rozstawionych rękach. Następnie rozszerzył sterczące w górze nogi.

– Jestem czarną gwiazdą. – Powiedział i uniósł w kierunku sufitu.

Przylepiony plecami do powały świecił przez jakiś czas czarnym nieziemskim światłem, które choć atramentowe, dawało mimo to dziwny, rozświetlający, blask;  po czym zgasł pogrążając pokój w  ciemnościach. Stałem przez chwilę w mrokach obcego mieszkania. Aż w końcu czyjaś ręka zapaliła nocną lampkę. Jak szybko zapada mrok w obcym pokoju – pomyślałem.

W mdławym blasku pojawiła się kruczowłosa. Ach jak to dobrze, że to znów ona. Może w końcu zbiorę się w sobie i powiem jej wszystko.

– I co, znów niepowodzenie? – Karlica zaśmiała się wyraźnie rozbawiona moimi przejściami ze starą. – wygląda na to, że zaczyna cię z wolna otaczać nimb mężczyzny po przejściach. Ciesz się, może w przyszłości staniesz się obiektem westchnień młodych dziewcząt. Może to one osiodłają ciebie i wezmą do galopu. Wielu wspomina to później do końca swego zasranego życia.

Nie wiedziałem o co chodzi karlicy. Ale mimo to cieszyłem się, że jest. Lepiej być z nią niż bez niej. 

- Dlaczego nikt nie chce mi pomóc? Dlaczego nie mogę usłyszeć odpowiedzi na proste pytania?
- Bo źle zabierasz się do rzeczy, nie potrafisz umiejętnie formułować pytań, o tym co niepytalne. Bo trzeba je stawiać tak, by zawarte w nich treści niewyrażalne były tak niewyrażone, iż wszyscy, którzy potrafią słuchać byli pewni, w swojej niepewności, co chcesz wiedzieć o tym, o kim nikt nic nie wie, bo wiedzieć nie może, bo on jest ponad to co na jego temat wiadome i niewiadome. I żeby ich pewność, w niepewności, topniała wraz z udzielaną ci odpowiedzią, aż w końcu zamieniła się w lepką maź niewyraźnego wspomnienia snu dawno prześnionego.
- Żeby, odpowiadając mieli niezachwianą pewność, że nie udzielają żadnej odpowiedzi, nie informują o niczym, nie dostarczają wiedzy o tym, o którym nikt nic nie wie? – Zapytałem, nie rozumiejąc za bardzo treści wypowiedzianych przez siebie słów.
- Nie tylko oni, ale i ty. Chodzi o to, żebyś wiedział, że nic nie wiesz. O nim.
- Ale to bardzo trudne. Wiem, że to bardzo potrzebna ale niezwykle trudna umiejętność. Boję się, że nie będę w stanie jej opanować. – Przyznałem.
- Wszystkiego można się nauczyć. – Uśmiechnęła się.

Zwiesiłem smutno głowę. Któż tak potrafi wyrażać swoje myśli, żeby przez zaciśnięte zęby nie przedostało się nic za co trzeba by później odpowiadać, tłumaczyć się, kajać? Przecież tak potrafią się wysławiać jedynie dalekowschodni demiurdzy; magowie brodaci lub łysi. Z czapką lub bez. I to nie wszyscy, tylko ci po szkołach, po kursach, po uniwersytetach. I to nie wszystkich, tylko tych najlepszych, tylko tych dla najlepszych, tylko tych wieczorowych. Najlepiej zupełnie prywatnych. Wiem, że taka scientia nie była obca Dyrektorowi, że i ci, którzy opiewali jego wielkość też potrafili tak rzeczy wyrażać, że nie wiadomo było czy kpią czy budują jedynie słuszną drogę, po której stąpać będzie różanopalcy Dyrektor. Ale inni? Czy ktoś jeszcze potrafiłby tak jak oni i On potrafią? Może matka, może ta sąsiadka z góry jeszcze potrafi? Ale nawet jeżeli potrafi to czy i ja bym potrafił; no i czy w ogóle chciałaby mnie nauczyć tego czego nikt nie umie: oprócz tych kilku w spiżu wykutych wyjątków? Oto pytanie, oto problem przed którym tacy jak ja mogli tylko z pokorą kucnąć.

- Więc tak to ciebie zmartwiło?
- Bo widzisz ja muszę a właściwie nie, nie muszę chcę – poprawiłem się gwałtownie – chcę napisać o nim książkę!

Dziewczyna spojrzała na mnie z rozbawieniem.

- Wiem, już mówiłeś o tym. Właściwie mówiłeś. Tylko widzisz dziś wszyscy piszą książki.
- Tak, ale nie o nim! – O mało co nie wrzasnąłem na nią. Czasami mnie denerwowała, ale dobrze, że była. – A on, zwłaszcza on godny jest księgi, dzieła, eposu!

Czułem, że drżę jak w wysokiej gorączce i faktycznie zaczęła zalewać mnie fala gorąca. A za chwilę poczułem zimno, straszliwe zimno. I w końcu oblałem się potem; tłustym, gęstym, lepkim. Zrobiło mi się słabo. Przysiadłem na jakieś pryzmie starych klamotów.

- Niepotrzebnie się tak denerwujesz, w gruncie rzeczy sprawa nie jest warta tego – nawet w części.
- Ale jak ty nic nie wiesz. Bo ty nic nie rozumiesz. Bo ty nie masz pojęcia jaki ja mam wobec niego dług. I ty nie wiesz jakie to wielkie brzemię nie móc tego długu spłacić dziełem, którego będą się uczyć na pamięć wszystkie pokolenia, aż do skończenia świata. Co ja mówię do skończenia świata: zawsze!

Karlica patrzyła na mnie spokojnymi oczami, z których nie zdążył jeszcze zniknąć cień rozbawienia.

- A ty potrafiłbyś to zrobić?
- Co?
- No, napisać taką kanconę od której nie puchłyby uszy za to rozrastałyby komory serc?
- Myślę, że mógłbym spróbować. Co ja mówię mógłbym! Ja muszę to zrobić. Muszę!
- To co ci w tym przeszkadza?
- Jak to co? No, jak to co?
- No co?
- Przecież wiesz!
- Nie!

Znów poczułem, że zaczynam dygotać jak w gorączce; nerwy, to na pewno nerwy. Już od tylu lat stale napięte, czujne, węszące niebezpieczeństwo, czekające na atak, wieszczące grozę. A teraz ta dziewczyna, ta karlica, która nic nie rozumie, której wszystko trzeba tłumaczyć. Dlaczego jest taka, przecież miała mi pomóc, a nie kpić z mojej udręki.

- Nie mam materiału, mówiłem ci o tym. Chcę rozpocząć od rzeczy najważniejszej. Od fundamentu wszelkiego poznania. Chcę opisać prapoczątek tego demiurga; chcę odpowiedzieć na pytanie, gdzie był jak go jeszcze nie było.
- To napisz cokolwiek.
- Załóżmy na moment, że postradałem zmysły i że zgodzę się na napisanie czegokolwiek, to powiedz mi skąd wziąć materiał?
- Zmyśl!
- Jak śmiesz drwić sobie z pracy dla tego, który i w tobie budzi uczucie szacunku i bojaźni!
- E, tam, zaraz budzi. No, może i budził, ale to było kiedyś a teraz już nie budzi. Nudzi. Po prostu nudzi. Ty też. Ciebie też.

Już chciałem powiedzieć, żeby sobie poszła, że nie godzi się słuchać tych skandalicznych słów, że jeszcze ich pożałuje, ale dziewczyna sama odeszła; odwróciła się i znikła w labiryncie korytarzy mieszkania matki Dyrektora. Znów zostałem sam, czyli bez niej. Ale może wróci; no chyba, że wróci. Wróci na pewno. Dziwna to osoba, tak szybko zmienia zdanie i to w sprawach najwyższej wagi – życia i śmierci. Zmienia zdanie, jak wzrost: gdy wychodziła, wydała mi się wyższa: no nie dużo; może o pięć, dziesięć centymetrów, ale jednak. I zgrabniejsza, mi się wydała. I głos miała jakby mniej skrzekliwy. Ale może to tylko złudzenie, może już się do niego przyzwyczaiłem? I do niej, do jej brzydoty. Spowszechniała, przestała drażnić, a przez to jakby wyładniała. To znaczy stała się nie-szpetna. Chyba tak właśnie. A może jednak – inaczej?

Cios był silny. Ten kto mi go zadał musiał być nie lada fachowcem od wymierzania razów. Zapadłem w ciemną otchłań nie wydając nawet krzyku, ani stęknięcia czy zipnięcia. Zupełnie nic. Nie wiem jak długo leżałem na stercie zbutwiałych szmat i papierów, których nie udało mi się jeszcze sprzątnąć. Gdy się obudziłem zobaczyłem nad sobą matkę Dyrektora masującą kant dłoni.

- Tom ci przywaliła, aniś zipnął. Mam jeszcze cios, stara już jestem, ale swoją siłę mam, byle pyta mi nie podskoczy. – Mówiąc to nie patrzyła w ogóle na mnie, tylko w bok na jedną ze ścian pokrytych brudnymi plamami wilgoci i grzyba.
- Nu wstawaj pies, szybko wstawaj, bo ci zaraz piąchą przywalę. – Miała spokojny, pewny siebie głos.

Podniosłem się bez ociągania. Kręciło mi się jeszcze w głowie, więc stałem niezbyt pewnie, obawiając się przy tym, żeby stara nie wskoczyła mi na plecy karząc się wnieść na piętro, albo pogalopować do pizzerii. Jednak matka Dyrektora tylko na mnie patrzyła. Milczała. Wysoka i barczysta, a nade wszystko bardzo ciężka, stała w swojej ulubionej pozie; na szeroko rozstawionych nogach, trzymając się pod boki. Oddychała spokojnie, miarowo; jej pierś to podnosiła się lekko, to znów opadała, sprawiając za każdym zaczerpnięciem powietrza wrażenie jakby baba lada chwila miała się łagodnie unieść na dwu olbrzymich rozmiarów balonach. Kobieta cały czas coś żuła; robiła to miarowo, dostojnie. Co jakiś czas wyrzucała z ust przeżutą cząstkę. Może znalazła koszyk z suszonymi śliwkami, które zachowałem na zimowy kompot? A skoro tak to pewnie wypluwała resztki pestek z nie dość dokładnie drylowanego owocu.

- Nu, doszły mnie słuchy, że ty o moim synu książkę chcesz napisać, ty kundlu, ty fajfusie, ty zbuku gęsi.- Mówiła beznamiętnie, właściwie spokojnie, a nawet z pewnym roztargnieniem, jakby myślała o czymś innym niż o tym, że jej posługacz wymyślił sobie, że jest pisarzem, człowiekiem pióra.
- To moje największe marzenie, o pani!
- Ty wale! Znów powiedziała tonem pozbawionym śladów zacietrzewienia; chyba nawet powiedziała to do siebie.
- Ale nie wiem czy podołam, a poza tym – a właściwie przede wszystkim – nie mam materiału; ja nic pewnego nie wiem o pani synu, a więc nie wiem jak mam go czcić, jak piać z zachwytu na jego cześć.
- A bo to on kura, żebyś piał na jego cześć śmierdząca kicho! – Tym razem głos był stanowczy, władczy. Kobieta chciała mi przerwać i przerwała.
- O mnie pisz, ty łoju zjełczały! O mnie. A jak zobaczę, że umiesz piórem ruszać to ci coś o synku opowiem. Ale najpierw tu się spraw, tu pokaż, że potrafisz o nietuzinkowych postaciach pieśni układać. O póki co, a ło, masz! Ano, żebyś poczuł, że to wszystko nie na żarty, a naprawdę się dzieje i jest tobie nakazane, abyś pisał, o mnie pisał, to co ci powiem. A powiem to co będę chciała. Ona masz, a masz raz jeszcze ty świński cycu, ty dziurawy pantalonie! – Ciosy starej wiedźmy padały z dużą siłą to tu to tam; baba waliła na odlew, na oślep, z furią, ale precyzyjnie. To znaczy zawsze trafiała we mnie; to tu, to znów tam.

Wziąłem do ręki ołówek, zawsze piszę ołówkiem, i kartkę papieru. Pokazałem matce Dyrektora, że rysik jest zaostrzony, kartka czysta; że jestem gotów do notowania każdego słowa, które padnie z jej ust.

Robert Kościelny – W niewoli u sąsiadki z dołu
QR kod: Robert Kościelny – W niewoli u sąsiadki z dołu