Telefon dzwoni już dziesięć minut
Podaj choćby jeden powód,
dla którego miałbym nie odebrać
sobie życia

Nie pamiętam, gdzie się o tym dowiedziałem. Pewnie w pracy. Zawodowo budziłem pożądanie. Ktoś to musiał robić. Padło na mnie. Długo się nie wzbraniałem. Ciekawe, że robiąc reklamy przez pewien czas żyjesz w przekonaniu, że sam zachowujesz na nie odporność. Przecież nie jesteś, do cholery, na tyle naiwny, żeby uwierzyć, że ten czy inny ser, telefon czy płyn do płukania da ci radość i szczęście wiekuiste. Uwierzyć we własne kłamstwa? Dajcie spokój.
A jednak.

Myślałeś sobie gnojku, że jesteś jakiś lepszy? Bo co? Bo znasz dobry bajer i wiesz dokładnie, jaki jest target? Kobiety 25-38 lat, duże miasta, wykształcenie średnie i wyżej. Kochają taniec, ale wstydzą się potu. No to hop. Wskakujesz na ten wstyd i jedziesz na nim jak na wzbierającej fali.
Ale poczekaj trochę. Nagle ni stąd ni zowąd sam się zaczniesz wstydzić. Że śmierdzisz. A im bardziej się będziesz wstydził, tym bardziej będziesz śmierdział.
Nie pomogą wiadra antyperspirantów najnowszej generacji. Soraya. Obniżasz loty, Ikarku.
Pod skrzydłami nie masz już tej świeżości, co dawniej. Inni może jeszcze tego nie czują. Ale ty tak. Ty już tak.

Marek nie był typem człowieka, który łatwo odpuszcza. Dyrektor świata. Ten, co pociąga za sznurki. On nigdy nie czekał na szczęście, on je sobie tworzył. Czuł, że wypala się w marketingu? To zapalił się do latania. Pif paf. Akcja reakcja. Sto tysięcy. Parę miesięcy. Machnął kurs pilotażu i fru. Oderwał się od ziemi. To mogło imponować.

Pierwszy zgrzyt zdarzył się w Afryce. Projekt Kilimandżaro.
Bo Marek nie jeździł na wakacje. Nie. To dobre dla szaraczków. On realizował projekty wyprawowe. Colca Expedition, Tanzania Escape, Sahara Desert Rose. Przygotowania kondycyjne. Interwały. Satelitarne esemesy. Oddychające materiały.

I nagle chuj. Dętka. Rzygi. We łbie szary wiruje pył. Pora umierać.

Czarni wołali – „Pole, pole!”. Powoli, powoli, zaraz cię góra zapierdoli. Ale on miał pałer w nogach. Co mu jakiś Masaj będzie mówił.
Podobno spuchł czwartego dnia. Ledwo dotarli do Barafu Camp na 4600 m n.p.m.
Mdłości, apatia, czacha dymi. Normalnie – choroba wysokościowa. Nie spał całą noc.
Ale nie umiał odpuścić. Do krateru Stella Olga praktycznie go niosła na plecach. Rzygał i błagał. Błagał i rzygał. Chodźmy. Chodźmy.

Zobaczył że nic z tego nie będzie, dopiero gdy przestał widzieć. Najpierw na jedno oko. Zaraz potem na oba. Obrzęk mózgu. To się czasem zdarza. Ciekawe, że najczęściej młodym, sprawnym, silnym mężczyznom. Spełniają wszystkie niezbędne warunki. Brakuje im tylko jednego. Odrobiny pokory. Pod koniec wspinaczki lądują na poboczu mijani przez dziarskich sześćdziesięciolatków, których dzień wcześniej z pobłażliwym uśmiechem wyprzedzali.

To musiał być paskudny widok. Król świata płacze tymi swoim ślepymi oczami.
Dla Olgi – przykre i krępujące. Dla Marka – kompletna miazga. Słabość na całej linii. Nie tylko przed sobą samym, ale – co gorsza – przed nią.

Oczywiście po kilkunastu godzinach od zejścia objawy zaczęły ustępować. Ale coś w nim jednak pękło. Na dobre. To się czuło.

W samolocie z Nairobi – szampan, całuski, pieszczoszki. Ale to już nie było to.

No, a potem jeszcze ja. Bo on wiedział. Od samego początku. Olga była szczera do bólu.

Wiedział też, że mam żonę. Więc rozpoczął walkę. Wytaczał działa. Coraz większego kalibru. Ze mną była w Egiptowie, to on kupił bilety na Mauritius. Trochę się wkurwił, jak nie pojechała. Chciał zabrać sekretarkę. W końcu spalił te bilety w kominku. Klasyczna pokazówka.

Oczywiście – Olga może mieszkać, ile zechce. Jego mieszkanie jest jej mieszkaniem. Robił jakieś cyrki z testamentem. Chciał pokazać, że daje jej wszystko.

Ja wręczałem jej marny bukiecik od kwiaciarki, on – kupował pod oknem jej biura dwunasto-metrowy billboard z polem tulipanów i rozdartym sercem. Żeby wszyscy widzieli, jak ją kocha.

Ale im bardziej się starał, tym bardziej musiał czuć, że to wszystko na nic. Że już po nim. Okazał słabość, a Olga tego nie wybacza. Miał swoją szansę i ją spierdolił. Koniec. Kropka.
Ale to wszystko się jeszcze toczyło jakby siłą rozpędu.

Ja po powrocie z nurkowania nie umiałem już z powrotem zanurzyć się w to moje dotychczasowe żyćko. Patrzyłem w wilgotne oczy poczciwej Anuli i czułem jedynie suchość w ustach.

Trzeba przyznać, że się starała. Balejaże, małże, lody. Było lato, odsłoniła nogi. Zaczęła szeptać mi do ucha bardzo brzydkie słowa. Twarde, grube i ostre. W mroku czasem działały. Narvik naszej jasnobłękitnej sypialni przebierał się w fatałaszki Madrytu czy Rzymu. Styczeń na krótką chwilę stawał się kwietniem.
Ale ja już wtedy wiedziałem, że istnieje Brazylia. Że tańczy naga na plaży w środku nieskończonego lata.
Anka próbowała nawet wzbudzić we mnie zazdrość. Któryś z kolegów szepnął mi na ucho, że umawia się z jakimś zapaśnikiem.
Ale do mnie to jakoś nie trafiało. Mnie tam już wtedy nie było.

Posuwałem przez miasto dwieście na godzinę na swojej Czerwonej Księżniczce.
Z Olgą przyklejoną do pleców tak mocno, jakbyśmy byli jednością. To było coś pierwotnego.
O wiele czulszego niż seks. Kochając się ze mną dążyła – jak zawsze – do zwycięstwa.
Ale w tych krótkich chwilach, gdy przelatywaliśmy pomiędzy światłami na błyszczącym pocisku mojej Hondy, ogłuszeni swoją bezgraniczną bliskością, tylko w tych krótkich chwilach pozwalała sobie na bezbronność. Na ułamek sekundy opuszczała gardę i stawała się znów małą, bezbronną dziewczynką.
Może nawet z błogim uśmiechem przymykała oczy i kładła rozpalony policzek na moim oblepionym czarną skórą ramieniu. I leżała tak wsłuchując się w świst wiatru. I była taka spokojna. Spokojna jak nigdy.
Do czasu.

Bo któregoś popołudnia dogoniła nas czarna Hayabusa. Stanęliśmy obaj na czerwonym. Wysoki, chudy jeździec w lśniącym ostentacyjną nowością białym kombinezonie Dainese przegazował z dwu potężnych rur i odwrócił się do nas na chwilę.
Palce Olgi wczepiły się kurczowo w moje żebra.
Rozpoznałem wpatrujące się we mnie nieruchome oczy Marka.

***

Sokół wędrowny, wbrew swojej nazwie, prowadzi całkiem osiadły tryb życia.
Falco peregrinus, Pellegrino, Wanderfalke – ciekawe, że wszyscy dookoła robią ten sam błąd.
To znaczy… latają gdzieś, owszem, ale tylko młode, niedojrzałe sokoły. Tylko żółtodzioby gdzieś tam czasem nosi. Poszumieć, poświszczeć, pozawodzić. Jestem tu, jestem tam. A kto mi zabroni.
Wkrótce jednak zataczane koła stają się coraz mniejsze.
Głosy w głowie coraz głośniejsze.
Stój. Daj spokój. Sokole…
Co będziesz tak latał. W tę i z powrotem.
Kto jak kto, ale ty już chyba nie musisz.
Naprawdę myślałeś, że gdzieś tam jest lepiej? Jest zupełnie tak samo. A może jeszcze gorzej.
Daj sobie spokój. Siądź se na gałęzi. Niech się inni męczą.
No to siada jeden z drugim. Siada. I zaczyna czekać na śmierć.
Najlepiej szybką.
Bo one kochają szybkość. To im akurat nigdy nie przechodzi.
Może to z wrodzonego wygodnictwa. Może nie lubią za dużo kombinować. Strategia polowania sokoła jest prosta. Zlokalizować najłatwiej dostępny łup w zasięgu wzroku. A potem bezszelestnie złożyć skrzydła i zanurkować w dół. I spaść na ofiarę jak nagły gniew boga. Potężnym uderzeniem szponów w tył głowy skręcić jej kark. A potem nawrócić i z równie zawrotną prędkością przechwycić lecącego bezwładnie ku ziemi trupa.
300-350 kilometrów na godzinę. Żadne inne stworzenie nie potrafi poruszać się szybciej.

Najszybszy motocykl świata nie mógł się więc nazywać inaczej, niż sokół wędrowny.
Po japońsku Hayabusa. 300 na godzinę. 2,5 sekundy do setki.
A król świata nie mógł, ma się rozumieć, wybrać innego modelu na swój pierwszy motocykl.
Moja RR-ka była o połowę mniejsza, o połowę słabsza i wyglądała przy potężnie umięśnionej Hayabusie niczym obudowany plastikami rower. Była też jednak o dobre sto kilo lżejsza, więc gdy zapaliło się zielone, odkręciłem do odcięcia i biały Marek na czarnym potworze nagle zrobił się malutki. Przy GUS-ie trochę zwolniłem. I bez tego by mnie doszedł. 200 koni robiło swoje. 200 koni na 260 kg. To tak, jakby samochód miał 1000 koni. Monstrum.
Na swój sposób go podziwiałem. Odwaga? A może to było coś innego?

Pamiętam sprzed lat dziewiczą przejażdżkę z kumplami na moim pierwszym naked bike’u. To był Zephyr. 50 koni. Nie potrafiłem nic, ale starałem się nadążyć. Wiadomo, nie chciałem, żeby musieli czekać, nie chciałem czuć się gorszy. Przy prędkościach rzędu 120-140 kilometrów na godzinę nie rozumiałem nic z tego, co się dookoła dzieje. Rzeczy docierały do mnie długo po tym, jak już się zdarzyły.
Jeden świst. Nie było owiewki. Dlatego „naked”. Bo jechałem nagi. Nagi wobec wiatru, który uderzał mi prosto w pierś, przed którym nie było się dokąd schować, z którym non stop trzeba było walczyć. Czułem wtedy wyraźnie, że to nie ja prowadzę motocykl. Że to on gdzieś mnie wiezie. A ja… ja tylko próbuję się jakoś utrzymać w siodle. 50 koni.

Marek bujnął się lekko na bok, położył na tłustym, czarnym baku, i wystrzelił nagle z prawej bus pasem. Haya pozostawiła za sobą rozmazaną smugę przeciągłego ryku.
Nagle, na samej krawędzi pola widzenia dostrzegł wyjeżdżający z przystanku autobus. Dał po heblach i odbił na środkowy. Jakiś dziadek za kierownicą rdzawoczerwonej Astry właśnie dostał palpitacji. Jego rozrusznik zrobił pim i włączył się alarm. Kur zapiał! Panie tego… Dziadek machał rękami, ale Marka już nie było.

Dochodziła 17. Ruch gęstniał z każdą chwilą. Tu RR-ka ujawniała swoją niezaprzeczalną przewagę. Jej chuda dupcia mogła się zmieścić wszędzie. W przeciwieństwie do dorodnego zadu Hayabusy. Coś jak Kate Moss kontra J. Lo.
Ja tam wolę chude. Bo bardzo nie lubię czekać.

Kiedy wy stoicie długimi kolumnami w swoich blaszanych puszkach, jak czekający na rzeź potępieńcy, klnąc w duchu, że nic się nie porusza, a jedyne, co możecie zmienić, to przełączyć podnieconych coraz gorszymi newsami spikerów na jakieś Radio Classic, żeby Schumman czy inny Strauss ukoił waszą bezsilną wściekłość, ja, na krawędzi pasów, pomiędzy waszymi lusterkami mam swój mały świat. Świat, w którym nie ma że stop.
Się jedzie.

Leciałem osiemdziesiąt, sto pomiędzy autami. Zapomniałem na chwilę o całym świecie. O Oldze na tylnym siedzeniu. A może to ona zapomniała o mnie. Poddała się całkowicie. Będzie co ma być.
Zaczęło mżyć. Samochody zlewały się w jedno. Jechało mi się najlepiej w życiu.
Marek wyraźnie nie dawał rady. Został z tyłu. To przyspieszał, to znów hamował, z obawy, że się nie zmieści. Wyobraźnia podsuwała mu – skądinąd słusznie – obraz tego czy innego kierowcy, który – zniecierpliwiony – nagle wysuwa się ze sznura pojazdów, żeby wyjrzeć i centralnie zajeżdża mu drogę.

Po paru sezonach jazdy uczysz się widzieć więcej. Twój mózg potrafi zmetabolizować coraz więcej informacji na sekundę. Dostrzegasz drobne drgnięcie przednich kół volviaka z prawej i już wiesz, że kierowca za chwilę zmieni pas, prawie na pewno nie patrząc w lusterko.
Takie tam.

Starłem z kasku wierzchem rękawiczki krople deszczu rozmazujące mi obraz. Trochę się rozluźniło. Marek znów mnie doszedł. Czego on właściwie chciał? Sam nie wiem. Pokazać, że nigdy nie da jej spokoju? Że zawsze będzie w pobliżu, jakby się namyśliła? Że jakby co, to on wciąż nadąża?
Zacząłem się z nim droczyć. Zwalniałem i przyśpieszałem na zmianę. Takie zabawy chłopców. Marka musiał szlag trafiać. To było żenujące. Wstyd mi było za siebie.
Adolf Fletcher. „Not quite my tempo!”

Kończmy wreszcie tę farsę. Na wysokości Torwaru: heble, prawa i ognia. Wszedłem w ślimaka stówą, muskając asfalt lewym kolanem. Na plecy spadał mi grad uderzeń kościstych pięści Olgi, która od gwałtowności manewru niemal zleciała z siodełka. Znając ją darła się jak opętana. Może nawet płakała. Ale ja tego nie słyszałem. Przygryzłem wargi do krwi, a słodka fala adrenaliny wypełniła mój brzuch po brzegi. Pędziłem prosto na Gdańsk. Dwieście, dwieście dwadzieścia… Jakbym chciał się zatrzymać dopiero w chłodnych falach Bałtyku. Bajo bajo, Mareczku.

Pikujący 300 kilometrów na godzinę sokół jest w stanie strącać z impetem ptaki o wiele większe od siebie. Ale jest prosty sposób, żeby się przed nim uchronić. Wystarczy się zatrzymać. Siąść na ziemi bez ruchu. Cel, który nieruchomieje, przestaje dla niego istnieć.
Gonisz, gonisz, gonisz.
Ale właściwie kogo?

Na co tak naprawdę polował wtedy Marek?
Dopiero wieczorem, w pracy dowiedziałem się, że rozpędzony wjechał w barierkę, która pocięła go na drobne kawałki. Musiało mu strasznie zależeć, żeby nas dogonić.
Pewnie dlatego w ogóle nie hamował.


Martwa papuga-fragment

Mirosław Kulisz – Martwa papuga (fragment)
QR kod: Mirosław Kulisz – Martwa papuga (fragment)