3 wiersz dla Franza Kafki

Trzeba iść spać zgasić światło.
Zasunąć zasłony kotarę śnieg sypie.
Nie, to zamieć białych kwiatów jabłoni.
Padających na skronie. Śni w kuchni,
opuszczona armatura, kalt und warm.
Werschmeltz. Kafka opuszcza duszny,
zaułek. Spóźnił się do teatru, zegar bije.
Praskiej wiosny, zimne podmuchy,
rysują, na szkle niewidoczne rysy,
jak rozgwiazdy, śmiechu-kurze łapki,
zmarszczek. Był , wiek i przeminął.
Z biciem dzwonów w wrzasku kaprali.
Starte, spłowiałe mundury, tkwią
w szafach. Jak , opalizujące krwawo
sztandary. Czyż, mógł przypuszczać,
że jest ostatnim piewcą cesarstwa?
On, złoty słowik w klatce. Ciemna
litera, przypis na ostatniej stronie.
Aneks.

II

Czy pamiętasz tą, grę z dzieciństwa?
Zimno, zimno, ciepło, ciepło, gorąco!
Niewidomy, z zawiązanymi oczami
obracany w kółko wokół swojej osi.
Jak spadający w dół, nurkujący
niepewnie badający świat wokół.
To, Kafka. Zanurzony w powietrzu,
którym się dławił, jakby musiał wypluć,
płuca, aby móc oddychać. Śmierć,
gruźlicza. Listy, pisane do przyjaciół.
Jednego.
Nic potem tylko zimna, zimna ziemia.
W której obraca się wraz z jej osią.
Siostry, zagazowane drążą powietrze,
drapieżne jak kruki rozdziobując ziemię.

23/04/15


Dykteryjka
Annie Sexton

To było już nieco później.
Całe lato później.
Pisał.
Chciała się zderzyć z czymś co istnieje.
Ale o świcie, ujrzała w kuchniach czajniki wrzące na niebieskim gazie.
I stałam się nagle bezcielesna jak anioł.
Jakbym była z szkła i mogła się potłuc,
na byle, jakiej przeszkodzie.
To się stało , tak nagle, że nie zdążyłam nawet powiedzieć, jak się nazywam:
(wyzna już, nieco później w wywiadzie prasowym).
Nadal jednak
uśmiechałam się jak anioł i mówiłam jak anioł,
nawet jadłam tak, jak one.
tak, jak anioł tańczyłam, oddychałam i chodziłam.
W śnie przychodziły wciąż do mnie, wielkie i współczujące,
cień ich skrzydeł zasłaniał światło rażące,
głaskały mnie po twarzy, płakały i mówiły:
wytrwaj, kochana wytrwaj koniecznie
chociaż do rana.

10.11.2013


Przyjazd na wieś

Od małych wiosek, dostaję uczulenia.
Nic tu nie ma oprócz fryzjera, sklepowej,
rzeźnika i jednego przystanku PKS-u.
Hodowcy drobiu i oracze ziemi,
ksiądz i wójt. Na płotach wisi plakat
z zeszłego roku. Dziewczyny
chodzą w używanych ciuchach z ciucholandów,
z zachodu i żują gumę.
Tego, najwyraźniej nie kręci HBO.
To, nie jest materiał na serial.
Traktory, rdzewieją w deszczu w febrze korozji,
Wieś śpi, chociaż jest środek dnia. Kto, nie w pracy
piję, albo ogląda poranne powtórki.
A, nie w pracy dwóch na trzech.

Wysiąść nie na tym przystanku, co trzeba.
Zabłąkać się nie w ten pejzaż.
Bez biletu powrotnego. Wiatr, niesie
środkiem pustej drogi jakiś karton,
czy też gazetę, czy też ziemię, którą
nawiewa pod paznokcie, powieki w usta.
Ziemię, którą się zarasta, jeśli jest się stąd.
Która wchodzi pod skórę, czernieje.
W którą się wrasta, pączkują, kłącze, owocnia,
niczym kapelusze plechowe grzyba, grzybnia.
Miejscowi, płot, pies, rozległe pole,
pas mokrego żyta aż po las:
jak czarna interpunkcja, skrzydło
stodoły obwisłe w tej wilgoci, melancholii
(melancholia słowo przyjezdnych,
letników, badaczy folkloru, ankieterów).
Nieokreślona matnia, macica,
rozpuszcza swoje naczynia krwionośne,
posłańców podziemnego świata,
oddychająca przerasta, wchłania wokół.

Ludzi, przystanek, przyjezdnego.
Wszystko jest tutaj akurat po to.
Ażeby, się nie zatrzymywać jechać dalej.
Jeśli, się zawahasz nie będzie

wyboru.

2511/2013


Po lekturze
Virgini Woolf

piszę wiersz
z krawędzi czerwca,
z opuszczonego hangaru
tego lata jakże
beznadziejnego
w zaroślach
trwa operacja
zaszycia ust i oczu
zaszycia ciała
w worek
odcięcia krocza
odkręcenia
odłączenia
spadania
mokry śluz
ślimaka
łożysko
jej matki
w jej głowie

po śmierci zostaję
jednoskrętnym
kolczastym koralowcem
o który drą sobie
usta i języki
drżący wielbiciele
chcąc dotrzeć
dotykając leżącego
na dnie
miękkiego więzadełka
podniebienia
ukrytego
w skorupie
(nie wiem,
co myślała o
małżach)
dziwnej melancholii
srebrnej patery

jej
martwa wagina
staje się ciałem
opuszczonym bunkrem
przeciwlotniczym
światłem deszczowego
londynu
i jej znękany zaśpiew
wciąż gdzieś krążący
jak śpiew ptaka przedrzeźniacza
tyle głosów
tyle głosów

3/07/2015


Popołudnie pana Wangla

Powiedziałby:
Znalazłem cudowny sposób na mole.
Popołudniami,
kiedy kończy robotę,
chodzi po pakistańskich
sklepach.
Sieć sklepów za jednego
pounda.
Niewymowny skład,
rzeczy prawie nieprzydatnych.
Chłód późnej jesieni.
Druk liści na ścieżce.
Nie wie jakim językiem
mówią.
Może językami ognia,
co skręca je od środka
marszczy zaciera,
delikatny alfabet
naczyń krwionośnych.

Chodzić po nich.
To jak łamać kruchą
ugodę między porą:
żniw i siewu.
Jeszcze pamięć unosi
biały blask pól
pszenicznych między
pagórkami.
Widzianych z okna
pociągu.
Wciąż przez szybę
przez ciemne zadymione
szkło.
Omszałych kolejowych
tuneli.
W których ciemność,
staje się dotykalna prawie
półgłuchy starzec nasłuchuje.
Muzułmanka w zawoju.
Hindus w drodze na studia.
Przypadkowy zbiór
jednostek.
Pod tym wciąż rozszerzającym
się nieomal bez końca.
Czymś, ale o co chodzi,
on nadal nie pojmuje.

Jednak
Przeczucie.
Podobne do skrzydła
motyla.
Muśnięcie chłodu,
jak lekki pocałunek.
Przeszywa go
na wylot.

05.10.2015


Wtorek 16: 15

Chciałem przyjść i coś napisać,
ale, byłem zbyt zmęczony
(zmęczone z mnie bydle).
Chciałem przyjść i coś napisać,
ale byłem zbyt zmęczony
(zmęczone z mnie bydle).
Cały dzień łaziłem, to
w tej trawie zaszyta mieścina,
z hangarami na obrzeżach,
gdzie błądzą, jak pielgrzymi,
miejscowi i przybysze, wydeptując,
niczym mrówki trakty poszukując
pracy w poszukiwaniu pracy
(chciałem coś napisać, ale
byłem zbyt zmęczony zmęczenie
to bydle, pomyślałem kiedy, ten
kolejny przystanek ominął mnie
niczym wygrana w zakładach
wyścigów konnych dziewczyna
nie wiedziała, gdzie to się mieści
chciałem coś napisać, ale bydle
w mnie było zmęczone, i oglądało,
się za autobusem powrotnym.
Nie, wiem powiedziała w końcu.
Nie postawiłem na żadnego konia,
gnającego na małym ekranie nad
ladą, gdzie przyjmowano zakłady
czy przyjmą mnie do pracy, byłem
zbyt zmęczony, żeby czuć się jak
bydlę wziąłem długopis zapisałem
nazwę tej ulicy, i w końcu trafiłem
jak po sznurku, przyszedłem i napisałem,
że umiem dodawać, mnożyć, odejmować,
odejmować, zwłaszcza to umiem, albo
komuś, jak zawarczał tamten biedny facet,
w barze, że przez takich jak ja nie ma pracy,
złożyłem aplikację zacząłem odejmować,
w drodze powrotnej najpierw drogę
którą już raz przebyłem, domy, drzewa,
łąki, krowy, konie, kamienne nadproża
odejmowałem, to bydlę w mnie zbyt
zmęczone, żeby pisać, ruszyło do
urzędu, żeby się dowiedzieć że trzeba
czekać, czekać, czekać.
Zbyt, zmęczony, żeby czekać położyłem
się spać. Teraz zasnę, a potem się
obudzę. I to, tyle. Żadnego dramatu.
Nic. Zwyczajnie.

Wtorek 16: 56 / 2 czerwca 2015


Barka

tak długo będzie
zwracać w twoją stronę
twarz opuchniętą
od pijaństwa jak twarz tej
Angielki lekko chwiejnej
na obcasach idącej
skądś dokądś nazbyt
pijanej późnym widmowym
popołudniem ażeby dostrzec
ale co?
Zmiany wątrobowe
posunięte zbyt daleko tak:

że zniekształcając cerę.
Rzeźbiąc ją od środka
w pigmentarium księżycowym.
Cętki plamy wybrzuszenia.
Jakby księżyc był pierwowzorem.
Tej katastrofy w twarzy
odbitej jasną płonącą łuną.
Lunarium czymże więcej?

Niż dziecinną piosenką:
Mary had a little lamb
Twarz zamglona jak o
zmroku tutejsze pastwiska
i łąki. I dźwięki, z
pobliskiego kościoła.

04/2016

Marek Schainer – Siedem wierszy
QR kod: Marek Schainer – Siedem wierszy