Dwunasty
Kiedy nastąpi, na której drodze ziemia przyjmie słodką krew, czy twarz na liściach ułoży – jak na poduszce z gęsich piór? Kto zje ostatni kupiony chleb, kto podleje kwiaty i zdejmie pranie z suszarki? Kto przeczyta nieotwarte listy, zgasi światło i zamknie drzwi? Wiatr w milczeniu nawieje piasku w oczy, ze wszystkich stron wypełzną błaźni, głupcy i wisielcy? Czy spadną deszcze na sutanny zakonnic, czy nad dolinę wzleci ptak upiorny niosąc na skrzydłach żałobną pieśń?
Kiedy nastąpi, kiedy nadejdzie; muchy rozniosą pozdrowienie życia; rozgniecione na szafkach, ścianach i podłogach, na szybach samochodów zaschną łzy [idź, biegnij
Piętnasty
Nie nadaję się
do zbiorowego życia. Jeszcze czasem okłamuję samego siebie,
że przełamię ten opór, lecz nic nie jest w stanie
powstrzymać narastającego we mnie pragnienia życia w ukryciu,
poza tą wrzawą piekielną i uściskiem obmierzłych
ciemiężycieli, co pod postacią dobrej matki lub
surowego ojca gimnastykują się, by wskazywać mi drogę.
Czymże jest mój lęk, jeśli nie prawdą, która sprzeciwia się
gwałtowi, finezyjnie wykładając historii zarys ludzkiego
rozkładu?
Jeśli jestem chory, to zabijcie mnie albo otoczcie opieką lekarską.
Jeśli zdrowy, to dajcie spokój, lecz ja was nękać nie przestanę.
Dwudziesty pierwszy
Zarzucają mi że nie otwieram się na ludzi, lecz w rzeczywistości sami zamykają się na Innego, kiedy podpali zaciemniony obszar ich świadomości. Nie pragnę życia z tymi, którzy nie wpuszczą mnie do swego serca; najwyżej cenię tych, którzy mi wewnętrzne ściany pomalowali swoją krwią bez litości [odpłacam tym samym
Dwudziesty czwarty
Oto
jest miłość, która płacze nad nami.
My płaczemy, że nie nadchodzi,
lecz ona już nie może podejść
bliżej. Nie odważy się bardziej
nam szkodzić.
Dwudziesty siódmy
Modlitwa Pobłogosław luby Panie moje życie, obłóż je zapachem niedorzeczności, spraw, bym pozostał do końca chory i nie uległ pokusie przynależności. natchnij ubogiego ducha mrokiem, aby światło zdrowia nie zgasiło żaru wątpliwości. Postaw na mej drodze złoczyńcę, kata i niewdzięcznika, abym swój los mógł oddać w ich ręce.
Dwudziesty dziewiąty
Żeby tak się położyć jakoś wygodnie, ale nie tak wygodnie, żeby tylko wygodnie tak perfekcyjnie i doskonale. No, nie da się. Bo zawsze uwiera coś w materacu, poduszce czy kołdrze. Zawsze coś doskwiera, jak nie sumienie brudne, to niesprawiedliwość społeczna, waga – 85 kg, mniemanie o sobie, brak powodzenia albo jego nadmiar. Pycha, cnota, chuć czy brak pożądania. Pieniądze, które dają szczęście i które szczęścia nie dają. Miłość, o tu jest problem nie lada. Kocha, nie kocha, oszukuje, kontroluje! No, nie da się ułożyć wygodnie. Żeby choć zasnąć spokojnie i chrapać donośnie na cały wszechświat! Nie. To też wykluczone. Bo już się dziwują – O, ten to się ułożył wygodnie! I trącają go, gwiżdżą, kuksańcem okładają nerki. Nie może dziwić przeto, że ceremonie pogrzebowe kończą się dostojnym zwrotem: spoczywaj w spokoju! bowiem sen żywych jest tylko patetycznym horrorem; karmionym rozpaczą utraconej nadziei na życie wieczne.