Zapach stęchlizny uderzał już na schodach. W środku było tylko gorzej. Było też chłodno jak na sierpniowy wieczór, ale nie za sprawą klimatyzacji. Sutereny po prostu tak mają.

Wszędzie walały się pędzle, książki i rupiecie, które zbierał po śmietnikach. On sam, chudy, niedomyty, palący papierosa bez filtra w przyciągniętym z ulicy skórzanym fotelu, wyglądał jak rupieć.

Gdyby to miejsce robiło za pracownię ekscentrycznego artysty, w każdym gracie widzącego dzieło sztuki, miałoby swój urok. Ale było również jego domem, bez łazienki i ciepłej wody, z piecem, na którego ciepło nie było go stać. Domem pod ziemią, gdzie chował się przed światem, żeby powoli umierać z butelką w ręku.

Schodziła tam bez przekonania, z obawą, że sama przejdzie zapachem stęchlizny. Schodziła, bo inaczej nie zobaczyłaby jego pięknej twarzy, nie poczuła zimnego oddechu.

Kiedy z nim piła, znikały wszystkie rupiecie, z kranu leciała ciepła woda, a on był ekscentrycznym artystą w zagraconej pracowni, widzącym w niej dzieło sztuki. Dlatego tak trudno było jej z nim nie pić.

— Ludzie nie powinni dorastać — mówił i zatrzymywał ją spojrzeniem. Wtedy ona nie mogła się ruszyć. A może nie chciała. Zatrzymywał ją w biegu, między jednym pytaniem a drugim. Miała ich trochę. — Wkurwiają mnie twoje pytania.
— Idź sobie — rzucała obojętnie.
— Nie chcę.
— Skoro wkurwiają.
— Ale są dobre. Są zajebiście dobre… — Zamyślał się i znów zawieszał na niej wzrok.

Nie zauważyli nawet, w którym momencie zaczęli się w to bawić. Jak dzieci, kto pierwszy mrugnie.
W jego oczach widziała smutek. Czasem strach. Innym razem gniew.

— Uśmiechasz się tylko dlatego, że ja to robię. Nie jesteś prawdziwy — rozdrapywała kolejne rany, bo od początku tej zabawy było jasne, że wszystkie chwyty są dozwolone. Byle tylko przeciwnik mrugnął. — Smutek i strach. To dajesz naprawdę.
— Tylko to ci daję?
— Tylko to dostaję.
— A może ja daję więcej. Tylko ty nie umiesz brać.

Jego szczelna skorupa luzowała i wpuszczał ją czasem w miejsca dla innych niedostępne.

— Mam problem… — mówił wtedy.
— Z czym?
— Facet, od którego wynajmuję, to kamienicznik. Zamieszany w spalenie kobiety w Lasku Kabackim…
— Wynieś się. Nie widzę problemu.
— Wiszę mu w chuj pieniędzy. A to dobry człowiek, rzadko się upomina…

Doskonale rozumiała, że problem jest i w czym tkwi. Że przyjdzie czas, kiedy kamienicznik wreszcie się upomni, i niegrzecznie będzie mu odmówić. Niedobrze być u kamienicznika w kieszeni. Ale warto.

Zaglądała czasem do sutereny po przeciwnej stronie korytarza. Bez zamków w drzwiach, za to schludniej, bez wilgoci, z kącikiem kuchennym zalatującym domową atmosferą.

— Można by zrobić całkiem fajną chatę… — rozmyślała głośno.
— Też jego. Wynajmował skrzypaczce, ćpunce na moje.
— I co z nią?
— Tego nikt nie wie.

Przypominała sobie porozrzucane po kątach damskie ciuchy i robiło jej się jeszcze zimniej.

— Uważaj na siebie, chłopaku.
— No co ty…
— W starciu z kamienicznikami ćpuny i pijaki nie mają szans.

Gdyby nie był pijakiem, byłby dla niej doskonały. Nie bał się pyskować. Do tego umiał używać mózgu. Szkoda, że mózg u pijaków tak szybko się zużywa.

— Gdzie jesteś? — pytał po przebudzeniu.

Patrzyła na niego. Był równie daleko jak ona, a może nawet dalej, może najdalej ze wszystkich ludzi, których znała. Ale z jakiegoś powodu ją wołał. Nieustannie.

Delikatnie kładła dłoń na jego wątłej klatce piersiowej. W miejscu, gdzie silne uderzenia serca odmierzały jedyny istniejący czas. Wiedziała, że jest bardziej tam niż gdziekolwiek indziej.

Gładziła sztywne, wijące się pod opuszkami włosy:

— Tutaj…

Poza tym miała kogo ratować i nie musiała już ratować siebie. Wtedy było jej najwygodniej. Inni byli od niej o wiele mniejszym wyzwaniem.

— Ile ty masz w sobie śmiechu! — wołał.
— Też go masz — zapewniała. — Tylko zabierasz ze sobą tam, pod ziemię. Wszystko tam zabierasz, chowasz przed światem. Bo świat nie jest wart ciebie i odwrotnie. Nie przewidziałeś tylko jednego.
— Więc oświeć.
— Nie przyszło ci do głowy, że jesteś ważny i że życie samo się o ciebie upomni.
— To jest takie proste… tak cholernie proste… — Zamyślał się i znów zawieszał na niej wzrok.
— Co takiego?
— Miłość.
— Wypluj to! — wołała, próbując ukryć drżenie rąk. — I nie śmiej się we mnie, bo jeszcze uwierzysz.
— Ale ja chcę. Chcę się tobą naśmieszyć.

Szczytowali zawsze głośno, zawsze zlani potem. I zaraz na nowo byli siebie głodni.

— Zabiję cię — szeptał i wchodził w nią mocno.
— Kochaj… Nie zabijaj… Po piąte… — Z trudem łapała oddech między jednym pchnięciem a drugim.
— W pewnych okolicznościach to to samo…
— Teraz?
— Zabiję cię…
— Ja ciebie też…

Gruchali tak miesiącami. Były miesiące, w których nie miał na rachunki, i wtedy gruchali przy prądzie podprowadzanym z klatki schodowej. Przy takim świetle widać było jeszcze wyraźniej, jak głęboko można ugrząźć w kieszeni kamienicznika. A jednak wciąż schodziła pod ziemię.

— Nie wiem, czy mi ktoś kiedykolwiek powiedział, że przyjdzie się ze mną kochać — mówił do niej.
— Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej szłam do kogoś, żeby się z nim kochać — kokietowała ona.

Nie była głupia, coraz bardziej widziała pijaka. Próbowała jednak pokazać mu kilka rzeczy. Jak każda w podobnych okolicznościach, miała nadzieję, że ten pijak jest inny i że dla niej pijakiem być przestanie.

— Dlaczego dałaś mi dwa cukierki? Sobie wzięłaś jeden… — zastanawiał się głośno.
— Też wzięłam dwa, tylko jeden schowałam na potem. — Wyjmowała z kieszeni zawinięty w celofan dowód zbrodni. — Zawsze wezmę tyle samo. Kochaj bliźniego swego jako siebie samego. Nie mniej, nie więcej.

Wkrótce, jak to zwykle z pijakami, zaczęły się odpływy i przypływy. A ona zawsze otwierała ramiona.

— Ale tak nie może być — oszukiwała sama siebie. — Że ty sobie tak tu wracasz, wiesz?
— Że tu, czy że wracam? — grał w słowa, bo wiedział, jakie gry ona lubi najbardziej.
— Że taki piękny. Się odkochać w ogóle, kurwa, nie można.

Ale potem zaczął robić co w jego mocy, żeby nie znaleźć pracy. Żeby nie znaleźć wyjścia spod ziemi. Żeby zostać pijakiem. Chociaż oficjalnie zmierzał w przeciwnym kierunku.

— Jak poszło? — pytała, gdy wracał z kolejnego niewypału.
— Wcale nie poszło. Za mało się uśmiechałem.
— Tak powiedzieli?
— Nigdy nie mówią — przekonywał bardziej siebie niż ją. — Ale zawsze chcą, żebym się bardziej uśmiechał.
— A ja ciebie zawsze kocham, nawet jak się nie uśmiechasz.
— Ja też ciebie zawsze kocham. Nawet jak się nie uśmiecham.

Zaraz potem zupełnie przestał się uśmiechać oraz robić co w jego mocy. Wtedy ona przypomniała sobie o sobie. I chociaż nie przestała kochać pijaka, kiedy przyszedł kolejny odpływ, zamknęła ramiona.

Beata Kołodziejczyk – Głęboka kieszeń kamienicznika
QR kod: Beata Kołodziejczyk – Głęboka kieszeń kamienicznika