Ląd

Skończyły się orzeszki.
Ostatnia kostka lodu
topnieje
w plastikowym kubku. Z dołu
prześwitują strzępy miasta.

(Znam ten kawałek—
mówię do siedzącego obok
faceta, który na przemian bije
na niby w bęben
i klaszcze.)


Nowy świat

Miron Białoszewski
w New Jorku
podglądał
zza płotów
foteli facetów
na facetach
i inne babelskie
normalności.
Bał się
jeździć metrem –
na początku.
Dom przy domku.
Roześmiane zakonnice.
Siódme piętro
było rajem –
zero chamowa
na rozłożonych na podłodze
świerszczykach
i płytach.
„Serce Jezusa”
czuwało nad nim.
A w telewizji
widzowie bili
brawo i ryczeli
ze śmiechu –
niewidoczni
o każdej godzinie,
porze roku.
Ich język nie miał nic
wspólnego
z pierwszym
śniegiem w domu.
Co innego ananasy,
których sok,
jak słońce
wyciśnięte
na żółto pod blokiem,
spływał mu
godzinami po brodzie.
Uptown – downtown.
Siku tu i tam.
Zobaczył, pojechał –
nie każdy ma tak
pisane.


Córka

Śpi u mnie
na klacie. Cmoka
i wzdycha,
poci się w upale.
Kiedy przekręca
głowę na bok,
w błysku
burzy, miga mi
paproć odbita
na jej policzku.


Z gazet

Choć obiecał swojej żonie,
że tego nie zrobi, w Dniu Pamięci
Narodowej posadził krzew habaniero
za domem, tuż obok
kapiącego szlaufa i resztek
sidingu po remoncie.
Gdybyś go widział, też byś się dziwił,
co robił z zardzewiałą łopatą,
w czerwonych gumniakach,
cały dzień w chwastach,
niezręcznie liżąc wargą konewki
każdy korzonek przed zakopaniem.

Oprócz Ciebie, kolego,
który przyniosłeś kosz z winem i serem,
nikt inny nie widział go
bez koszuli, w podwiniętych
sztruksowych spodniach,
jak łamał się wpół
przed kamienistą ziemią, aż w końcu
upadł na kolana i zniknął,
aby za chwilę pojawić się znowu –
nad żywopłotem, boiskiem, remizą
i rondem – taki szczęśliwy, z twarzą
oblepioną błotem.


SMS

Dym, dom, dym, dom –
komu bije dzwon?

Nie odbieram.


Trzmiele

Jak co roku, trzmiele pojawiają się w kwietniu,
w szczelinach między rynną a dachem, pod parapetem.
Tylko co dziesiątemu udaje się trafić

w moją szybę. Nie punktuję ich nalotów.
W tej chwili, na przykład, przyglądam się
mapie świata na ścianie, myśląc, co by tu zjeść.

Przed nimi były tu wiewiórki. Znosiły
kosmyki włókna szklanego na strych.
Wszystko mogło się zdarzyć. Aż pewnego dnia

znalazłem na podjeździe wróbla. Wiatr potrząsał
mu skrzydłami; jego czarne oko wyświetlało film o końcu czasu.
Nie pamiętam, co było dalej.


Remis

Czy to, co już, już
było, ma prawo

powracać?
Ile jeszcze razy

padnie
bramka ratująca

wynik
i nie zostanie

uznana przez nikogo
z obecnych?


Ziemia niczyja

Ta bazgranina na ścianie w sypialni –
to kwaśny deszcz. Aby go rozszyfrować potrzebujemy
gorszej pogody; słupek rtęci musi opaść na dno
w termometrze za kuchennym oknem.

A do naprawy przeciekającego dachu
potrzeba człowieka na czworakach, takiego, co wsadzi
palca w dziurę, potem załata, co trzeba, blachą i smołą,
tak aby Bóg, itp., nie zwalił nam się na noc.

Piotr Florczyk – Osiem wierszy
QR kod: Piotr Florczyk – Osiem wierszy