Opowieści spomiędzy ścian

Luiza ma chłodne spojrzenie
i podarte pończochy zsunięte do kostek
mówi — dotknij mnie mocniej
tak by zapaliły się światła w oknach sąsiadów

jutro będzie zapominać

nawet pokolorowana naprędce skóra —
raz dwa trzy cztery pięć
sinych śladów na przedramieniu
zniknie pod bawełnianym rękawem

Luiza zniknie razem z nimi
na chwilę w zimnej wodzie umywalki
spuści odwagę i przeklnie

dotknij mnie mocniej
dotykiem który wyprowadza dzieci spod kołdry
każe patrzeć na czerń
oczom nieprzywykłym do ciemności


Olej na płótnie

źrenice potrafią być jak okna opuszczonych domów,
gdzie sen odchodzi ze ścian razem z tynkiem.

tam wszystko jest nieco mniej realne.
biały kożuch na stygnącym mleku,
smuga kurzu. w sączącym się z zewnątrz świetle
wyglądamy jak kobiety z obrazów Vermeera —

podczas gdy przyszłe dni zdają się już nie istnieć,
żyjemy jaśniej, niż można przypuszczać.
gasnąc w tajemnicy przed innymi.

pełni niewyklutych jeszcze stworzeń
i niepewności, od której puchną skronie.


Nie patrz w dół

Ostatniej zimy na tamtej ścianie
wisiało jeszcze lustro.
Żyły — odbicia poruszane światłem,
których pulsowanie miało coś z radości.
Lubiłam obserwować je z góry.
Aż do zawrotów głowy.

Co się zmieniło od tej pory?

Kilka pęknięć gdzieś w rogu, trochę nieśmiałych
strug czerwieni na bielonej wapnem fakturze.

Stado kroków w korytarzu na piętrze
swędzi jak gojąca się rana.

— Hej, mała, wyskoczymy gdzieś wieczorem?
Odmawiam. Wstyd mi, ale boję się wysokości.


Odloty

Chłopcy mają się dobrze.
Nie chorują.
A ich rumiane buzie powoli zaczynają kłuć matkę w policzek.
Ona wie, że każda następna zima jest jej ostatnią.
Nauczyła się nie płakać za głośno.
Zamiast tego, co niedzielę przesala rosół.
Odchodzi od zmysłów, a potem wraca.
Trochę spokojniejsza, bardziej śpiąca.
Mam ją wtedy na wyciągnięcie ręki. Wystarczająco blisko,
by odcisnąć opuszki na miękkiej od czasu twarzy.
Jak w glinie, zacząć formować od początku.

Wieczorem widzę, jak chlipie kompot ze szklanki.
Ma taki mały dziób i ciemne znamię na końcu skrzydła.
Pyta, czy gniazda można zacerować jak pończochy.

Chłopcy mają się dobrze – mówię.
A ich rumiane buzie już nie kłują matki w policzek.


Paris, London, New York 24/7

powietrze jest zbyt gęste by mogła zapaść noc
zrozumiałam to dopiero tutaj
w bezsennie smutnych miastach

może gdy przestanę uciekać
będę czymś więcej niż jasnym włosem
na brzegu hotelowej umywalki

gdzieś między zwrotnikami
wśród linii startów i lądowań są miejsca
które nie rzucają cienia

chciałabym je znaleźć
przypomnieć sobie jak to się zaczęło
że polubiłam rozbierać się przed obcymi
złuszczając naskórek na kolejnym płacie ziemi


Przydrożne bary końca świata

Niedługo w szklance z wychłodzoną herbatą zaczną pływać owady.
Wygłodniałe koty odejdą, by zdziczeć.

Opuściliśmy to miejsce w pośpiechu. Bez pożegnania,
jakby tylko na chwilę.
Latem, gdy śmierć zakażała lękiem.

I nawet jeśli nocami uczyliśmy się zasypiać, przed świtem
paląc opium w ogrodzie,
brakowało już rozmów, od których nie ropiałyby oczy.

Uznajmy więc, że wszystko co ważne jest nieoczywiste.
Być może wędrówka to nadal tylko wieczorny spacer po kuchni,
ciche kroki na patio, gdy nie można zasnąć.

Ale co jeśli – by ruszyć w drogę – musimy
wziąć lotniskowe światła za drogowskazy. Morskie latarnie,
dzięki którym możliwy będzie powrót do domu.


Łyżeczkowanie

Wczoraj kazałam ciału rozebrać się do naga.
Dotykam go teraz po kawałku – miękko, pusto;
poniżej żeber wielka głucha jama;
wilgotny świeży grób, na który nie umiem patrzeć,
nad którym nie umiem płakać.

Puk, puk.
Proszę,
zostaw mnie tu na chwilę.
Nagle tyle rzeczy wymaga zapomnienia.
Pluszowe kocyki, kołysanki,
imię, jak spóźniony list, którego nie zdążyłam nadać.

A przecież trzeba jeszcze nakarmić szczenięta,
odebrać ze szkoły cudze dzieci.
To chyba trochę potrwa,
ale obiecuję, wkrótce, może już na wiosnę,
jak tylko rozkwitną blizny,
wybrzuszę się od początku, wypatroszę pamięć do czysta.

Katarzyna Ślączka – Siedem wierszy
QR kod: Katarzyna Ślączka – Siedem wierszy