Wiosna

W jej włosach zakochał się, gdy wyrzucała śmieci. Każdego ranka w drodze do pracy, zanim pobiegła do autobusu, robiła przystanek przy śmietniku. Przyklatkowy kubeł stał zamknięty za żelazną bramą, jakby kontenery z odpadkami po ludzkiej codzienności stanowiły największy skarb, na równie pozamykanym przed resztą społeczeństwa, nowoczesnym osiedlu na Targówku. Zresztą chyba wszystko na tym osiedlu było jedną wielką warownią. Szlaban przy wjeździe, elektroniczne zamki do klatek pełnych pancernych drzwi do mieszkań lokatorów, którzy zapewne i w swoich pokojach odgradzają się przed nachalną obecnością reszty rodziny. Osiedle izolatorów – tak je nazywał od samego początku pracy. Posada nie była szczytem jego marzeń, ale i tak stanowiła lepszą opcję od kolejnego miesiąca na bezrobotnym, bez prawa do zasiłku. Zamiatanie chodników, koszenie trawników, odśnieżanie, drobne naprawy – nic, co wymagałoby specjalistycznej wiedzy albo doświadczenia, którego i tak nie posiadał. Nie w fachu ciecia. Nie powiedziałby, że lubi tę robotę, ale nie narzekał. Czynności do wykonania nie było za wiele, a i natrudzić się przy nich nie musiał, bo co to za robota przejechać kosiarką po skwerkach, wymienić żarówkę czy, jak dziś, otworzyć śmieciarce bramkę do kontenerów. Jednak zanim: zabrać sprzed bramki, zostawiony przez ognistowłosą lokatorkę, niebieski worek ze śmieciami. Średnio co drugi dzień zaczynał zmianę od włożenia klucza do zamka bramki i wrzucenia do kosza osobistego syfu spod rudej, zamieszkałej 3D/6.

Nie od razu wiedział, że to ona. Podejrzewał starą z parteru, co wiecznie wietrzy cycki na parapecie lub bachory wdowy po kolejarzu, które w oczach matki uchodzą za anioły, a gdy tylko opuszczą klatkę, rzucają papiery gdzie popadnie, jakby dostawały przykaz wytrzepania kieszeni w drodze do szkoły, koniecznie na środku chodnika. W grę wchodziło jeszcze kilka innych osób, jednak szybko wyeliminował je w drodze śledztwa, a mówiąc precyzyjnie: któregoś ranka sprawczyni sama się ujawniła. Trzy kolejne zasadzki okazały się być opóźnione, raz był już o siódmej, mimo że zmianę zaczynał dopiero od dziewiątej – też nie wystarczyło. Wreszcie postanowił przyjechać tuż przed szóstą. Opłaciło się. Miał przygotowaną srogą reprymendę na temat braku poszanowania dobra wspólnego, a zwłaszcza jego ciężkiej pracy albo coś w rodzaju niedostosowania się do ogólnie przyjętych zasad współżycia społecznego, bo osiedle strzeżone jest zarówno przed obcymi z zewnątrz, jak i przed tego typu występkami mieszkańców. A przecież regulamin podpisywał każdy nabywca; cztery strony drobnym drukiem praw i obowiązków lokatorskich, które on sam też musiał przyswoić, jako egzamin
po okresie próbnym. Wyrył na blachę każdy paragraf, każdy przypis oraz uzupełnienia zapisów pod gwiazdkami. Szczycił się, że praktycznie stoi na straży ładu i porządku osiedla. Niech się wszyscy izolują przed całym światem w sposób, jaki tylko sobie umyślili, ale przestrzeń wspólna wymaga wspólnego wysiłku, ot co! I nie będzie na jego terenie żadnych odstępstw od regulaminu ani pobłażania dla wykroczeń!

Czekał z tym komunikatem w klatce na wprost bramki do śmietnika, z minuty na minutę jeszcze bardziej zaostrzając przekaz w głowie. Szlifował każde zdanie, jakby za chwilę miał zdawać maturę, chociaż pojęcia nie miał jak to jest, bo ledwo udało mu się zawodową ukończyć. Za to miał kilka spraw sądowych – drobne rzeczy, dwa włamy i kradzież. Niewiele z nich pamiętał, tylko jakoś tak dziwnie świergoliło go w brzuchu podczas zeznań, identycznie jak teraz, to chyba na maturze jest podobnie. Wyskoczył z klatki, gdy drobna sylwetka pod parasolem zatrzymała się na moment w miejscu przestępstwa. Schyliwszy się lekko, zostawiła niebieski worek, po czym krokiem po brzegi wypełnionym gracją, jakiej nigdy wcześniej nie było mu dane widzieć na żywe oczy, skierowała się do wyjścia za bramę osiedla.
Zatrzymał się w połowie chodnika, niczym rażony prądem.
Już miał otworzyć usta i rozstrzelać pieczołowicie układaną rugą, gdy ona zbliżyła się i przechyliła na bok parasol, by nie wbić mu szprychy w ramię.

Wtedy właśnie zobaczył jej twarz omotaną kępami rudych loków. Nie, nie omotaną, takich słów używają szlamy z praskich kamienic – myślał potem wieczorami – jak to powiedzieć, jak napisać… że też matka do książek nie goniła… otuloną, osnutą, spowitą… o, to ładne jest. Spowitą. Dumnie, po poeciemu.
Na dobieraniu coraz to nowych słów do rudej 3D/6 spędzał od tego dnia każdy następny. Wieczór i noce tym bardziej. Ale tamtego ranka nie wydusił z gardła ani litery.

– Dzień dobry – powiedziała.
Mu powiedziała. Do niego. Osobiście i na priv. Nikt inny nie mógł tych słów przechwycić, współusłyszeć, zabrać jemu tylko należną część dźwięków, a była to melodia taka, że… Rihanna to szmata. O, znów się zrymowało mu. Jemu. Ona rym mu przyniosła. Tego dnia pod śmietnikiem spotkał muzę swą. Ją. Rudą boginię spod 3D/6. Przeszła przy nim, otarła się parasolem i poszła.
Nie! Przemknęła. Przepląsała.
Zdołał jedynie skinąć
I przepadł
Dla świata, dla siebie, dla niej i przez nią
Odizolowała go od wszystkiego
od całej reszty zdarzeń, czynności, śniegu, trawników, żarówek
Wydestylowała go z jego własnego ciała
duszę oddzieliła od snów
serce przebiła parasola szprychą
niech kona, niech zdycha
dzień potem drugi i znów
od nowa przywołuje kolejne słowa
I pisze zeszyt za zeszytem, wiersz za wierszem
Tak muza każe, taki dostał wyrok.


Lato

Lato zauważył dopiero po jej sukience i ciemnych okularach. Dwa ranki wstecz zostawiła tobołek ubrana w sweterek, to chyba zaraz jesień. Jesień złota, w jej lokach splątana – zapisał. Włożył klucz do zamka od bramki i przełożył „worek jej życiem związany” do kontenera. Werbalnie ciągle się nie udzielał. Wiedział, o co chciałby spytać, o co kiedyś zapyta, ale nie teraz. Dopiero, gdy będzie gotowy słowo z siebie wydusić. Jak przestanie go onieśmielać. Zapyta o klucz. Do zamka, co skrywa sekrety całego jej ciała, od chustki do nosa zużytej, przez rolki po toaletowym i oczko w pończosze, co w tańcu zerwała. Wszystko notował skrupulatnie, bo pomieścić w głowie tylu słów nie był w stanie. A wiedział o niej wszystko dokładnie: co je, kiedy wstaje, gdzie pracuje i jak się nazywa. Anna. Anna B, przez sześć trzy de. Przeczytał to na lokatorów liście, a potem, wśród sąsiadów, mimochodem niby, dopytał jak długo zamieszkuje. Tylko ten klucz go dławił, bo skoro dostała komplet przy wykupie, to i do śmietnika w pęku miała. Zgubiła? Nie. To było zamierzone! W ten sposób dary mu składała. W niebieskim worku całą siebie. Mu. Jemu oddawała. Był przy niej. Odtąd musiał trwać, się opiekować, pilnować, jak ochrona królewny ze strzeżonego osiedla.

Na pytania o notoryczne przekraczanie wyznaczonych godzin pracy oraz groźby, że nie zostanie mu wypłacone nic więcej ponad umowę, machał ręką, to nic nie znaczyło, mógł i za darmo pełnić obowiązki, byle tylko mógł. Jednak odkąd zrobił sobie posłanie na korytarzu, w bloku po przeciwnej stronie, by do późnej nocy patrzeć w jej okna, sąsiedzi zaczęli zgłaszać pretensje. Dłużej szef nie mógł tego ignorować.

– Pytałem, Wysoki Sądzie, pewnie, że pytałem. Ale oskarżony nic nie mówił.
On w ogóle mało się odzywał. Odpowiadał tylko na pytania o zapas żarówek i zakres zadań. Czasem nabazgrał jakiś świstek, zostawił mi jeden w biurze, cytuję:
„Taka jest moja powinność. A czym jest człek, wobec woli boskiej muzy? Sługą jeno uniżonym”. Dokładnie nie powiem o co mu chodziło, bo on to jakimś wierszem dziwnym pisał.

Nie do końca była to prawda, mówił, tylko jakby poza sobą. Nie myślał o tym, nie kontrolował. Jak tych włamów. I jednej kradzieży. O to też się zaczęli żalić, głównie stara z parteru, że jest niegrzeczny, wręcz wulgarny, a ona nie po to na renomowanym osiedlu w pięknym Otwocku mieszkanie kupiła, żeby teraz słuchać od jakiegoś chłystka niewybrednych inwektyw. Gdyby chciała słuchać, kupiłaby na warszawskiej Pradze.

– Świadek może przytoczyć, w jaki sposób oskarżony ubliżał?
– Zapytałam go, dlaczego na tych dzieciaków od wdowy tak naskakiwał za papierki po cukierkach, a jak tamta zostawia mu całe worki, jakby ciężko było kluczykiem bramkę otworzyć, to on pozwala. Ani się nie zająknie. A śmieci śmierdzą na pół osiedla, jak się z klatki do sklepu rano wyjdzie.
– I co oskarżony odpowiedział?
– Odpowiedział: „Ty, stara franco, bardziej śmierdzisz. I odczep się, bo cię ukatrupię, jak coś powiesz o Annie”. Tak mi powiedział! A ja przecież nie po to.

Nie wiedział czy tak powiedział. Może i powiedział, słowa nie da. Nie na taką starą francę jego słowa. Chociaż te dawne, z poprzedniego jego życia, sprzed Anny, takie właśnie były. Może jeszcze chciały o sobie przypomnieć i tak się wyrywały znienacka?
Nawet jeśli, on w tym nie uczestniczył. Jego słowa od wiosny są inne.
Szlachetne
Wykwintne
Jak Anna
Żywe
W 3D
Tylko Anna nie.


Jesień

Nie przyznał się na sprawie. Odkąd Ona odeszła, porzuciły go wszystkie słowa. Zabrała je ze sobą, spakowane w niebieską paczkę. Nie było mu ich brak. Nie tęsknił, bo do czego? Jak nie ma o czym, o kim, dla kogo, to po co? Nie po to. Nie widział już przyczyny, dla której miałby używać słów, nie znał ich źródła, procesu powstawania, miejsca narodzin. A zwłaszcza celu.
W celi. Czasami mu się przyśniewa tamten wieczór jałowy. Na burzę. Duszny. Została uduszona? Nie. Zabita. Ona. Anna. Wie to i nie chce się budzić, chce być już przy niej na zawsze, jak wtedy.
Widział to z okna w klatce na przeciwko.
A wiedział już wcześniej, że tak się stanie.
Się zanosiło.
Brunet przychodził porą wieczorową odwiedzał głaskał po ręce zostawał budził śniadał krzyczał wychodził ona płakała wracał pieścił loki co jesień witały.
Zaszła.
To też wiedział. Test widział. Przyniosła mu go w worku pod bramkę.
Kolację wieczorem zrobiła wino i świeczka czerwona jak jej włosy dla czarnego zapalona. Uderzył. Raz.
Nie pierwszy nie ostatni.
A on to widział tylko patrzeć nie mógł.
Zerwał się z posłania poleciał do drzwi załomotał niczym ptak skrzydłami o serce zranione. Nóż wbity!
Czarny wyskoczył spłoszony uciekł jak dym z komina.
A on nóż wyjął i skonał z rozpaczy.
Przy niej. Za nią. Anną. Jego.

– Pobudka! Wstajemy! Zaraz ma pan psychiatrę.

Wyrok Sądu Rejonowego. O sygnaturze. Z dnia.

(trzykropek) Prokuratura Rejonowa już dnia następnego po ujawnieniu zwłok Anny B i jednoczesnym zatrzymaniu podejrzanego, zadbała o ambulatoryjne zbadanie jego poczytalności. Biegli psychiatrzy wraz z powołaniem otrzymali kompletne informacje, że:

a) podejrzany nie znajdował się dotychczas pod opieką poradni zdrowia, chociaż
wielokrotnie był widywany na slamach poetyckich na warszawskiej Pradze;

b) zaobserwowane podczas pierwszego przesłuchania słownictwo, postawa ciała, cechy mimiczne i temu podobne właściwości podejrzanego, raziły pewną sztucznością.

W oparciu o te dane oraz spostrzeżenia z bezpośredniego kontaktu z podejrzanym biegli wnioskowali o skierowanie na obserwację. W Klinice Psychiatrii Sądowej rozpoczęto ją w sześć dni potem. Równolegle kontynuowano czynności śledcze, których zakończenie zbiegło się w czasie z nadejściem opinii o poczytalności. A raczej o nie. We wnioskach z opinii wpisano: ocena stanu psychicznego jasno wskazuje na trwałe zaburzenie w postaci choroby Licentia Poetica, w wyniku której stwierdza się zniesienie świadomości w momencie dokonania oraz nie ma zdolności rozpoznania znaczenia zarzucanego mu czynu, a także zdolności kierowania swoim postępowaniem w przyszłości. Zachodzi również wysokie prawdopodobieństwo, że czyn ponowi. Konieczne jest odizolowanie podejrzanego na leczenie psychiatryczne w zakładzie zamkniętym.

Zamknięte osiedle. Znów jest u siebie, będzie skubał trawę, kiedy przyjdą wiosenne dni. A teraz, gdy Słońce za mocno go razi po nocy, zbija żarówkę. Lubi ten dźwięk, bo wie, że gdyby nie było w pokoju jego uszu, dźwięku też by nie było. Dlatego nie mówi. Słyszy własne słowa i bez otwierania gęby, a obce uszy niech słuchają czegoś innego. Na przykład Rihanny. Z wyroku nic nie zrozumiał. To nie jego słowa. Cudze. Anna też mówi mu w myślach, żeby nie otwierał więcej ust, bo ktoś wepcha w nie obce treści, a potem nie uwierzą, jak o czarnym. Cudza zbrodnia, cudze zeznania, to i karę włożył w cudzysłów. Widocznie nie ma znaczenia, co niosą słowa, ważniejsze, kto je wypowiada. Taka prawda.
Więc milczy. Tylko gdy widzi starą kucharkę na stołówce, co w okienku ciągle wypina cycki w jego stronę – sklina ją, ale w ciszy, wsobnie, bez szelestu, to prawie bez wulgarnie.
Za żarówki dostaje karne dyżury przy koszu na śmieci. Samoczynnie je sobie wyznacza, przecież zna regulamin. Na wyrywki.


Zima

Znów piszę. Jeden kitel napisał o mnie notkę. Dał mi do zapoznania. O tym zeszycie, co wtedy zapisywałem. Tak napisał:

„Pacjent, zgodnie z Licentia Poetica, kieruje się zasadą dopuszczającą maksymalną swobodę. Na potrzeby utworu tworzy nowe słowa, nazwy, imiona, tak, żeby zachować rytm a czasem i rym. Sporadycznie, zwłaszcza przy próbach przekroczenia języka za pomocą metafory, jak sam twierdzi, ponosi porażkę. Jest to złudna impresja poety, ponieważ twórczość pacjenta z powodzeniem wywiązuje się z postawionego jej zadania, przede wszystkim na polu łączenia słów z rzeczami. Owszem, można odnieść wrażenie, że miejscami brakuje czegoś na kształt łącznika pomiędzy frazami. Jednak w gatunku, jaki poeta uprawia, słowu udaje się doskonale dotrzeć do natury rzeczy. Poetycka samoświadomość i wiedza, że język, jako aparat przekazu, jest zbawieniem i przekleństwem jednocześnie, to cechy charakterystyczne autora. Natomiast cała poezja jest dla pacjenta sposobem na wyrażanie siebie przy odwiecznych poszukiwaniach „ja” na polu świat i zaświaty, przy czym raczej używa jej do ucieczki, aniżeli powrotu, który, pomimo wieloletniej terapii, może nigdy nie nastąpić. Syndrom typowy dla każdego poety”.

Ładnie napisał, prawda? Nic z tego nie rozumiem. Dla mnie to jakieś pieprzenie.
Jak w wyroku. Już wolę mój slam w świetlicy, przynajmniej mogę się śmiało zwulgaryzować. A Anna mówi, że ładne. Jak to pierwsze słowo – spowita.
Myśl w słowo spowita.
Objawiona.
Wypowiedzenie nadaje drugiego wymiaru.
Napisanie przenosi w 3D.
Pobieramy się.
Dołączę do niej na wiosnę.
Ja i moja Epi(f)Ania.

Joanna Bielak – Epifania
QR kod: Joanna Bielak – Epifania