W wolnych chwilach Robert Krul lubił wyobrażać sobie, że przychodzi do niego Szatan i proponuje mu spełnienie trzech życzeń w zamian za jego nieśmiertelną duszę. Fantazjował na ten temat od wielu lat. Na początku były to proste, nieprzemyślane zachcianki: szóstka w lotto, miss Kostaryki za żonę i miss Rosji na kochankę. W chwilach desperacji rezygnował z kochanki na rzecz prośby o śmierć w męczarniach dla któregoś swojego wroga. Po czasie Robert cieszył się, że Szatan wtedy go nie odwiedził, bo były to życzenia kompletnego frajera, zmarnowane szanse. Teraz był już przekonany prawie w stu procentach, że doprowadził je do perfekcji. Pierwsze: główna wygrana w każdej loterii, w której tylko weźmie udział, aż do końca życia. Drugie: przeżyć w idealnym zdrowiu minimum sto dwadzieścia pięć lat. Zakładał, że nie było możliwości wynegocjowania nieśmiertelności w rozmowach z tym akurat kontrahentem. Trzecie – nie, żadne tam kobiety, uważał, że te, jeśli tylko będzie miał nieograniczony dostęp do gotówki i wyśmienite zdrowie, będą same do niego waliły drzwiami i oknami – zamiast tego wolał posiąść umiejętność cudownego uzdrawiania. W ten sposób mógłby chronić wszystkich swoich bliskich a w przypadku, gdyby na świecie przestano organizować loterie, miał zapewnioną możliwość zarobku jako uzdrowiciel-cudotwórca.
Od dłuższego czasu Robert nie zmieniał już treści tych życzeń, co najwyżej doszlifowywał ich brzmienie, analizował jakiekolwiek słabe strony czy logiczne luki. W myślach prowadził drugie życie, z tymi mocnymi atutami w ręku.
Czekał na pojawienie się Szatana, stojąc za ladą prowadzonego przez siebie osiedlowego sklepiku, od siódmej do dziewiętnastej w dni powszednie i od ósmej do piętnastej w soboty. W niedzielę miał nieczynne. Warzywa, owoce, lody, piwo, gołąbki w słoiku, pulpety, papierosy, prasa. Nie zastanawiał się, jak Szatan miałby wyglądać. Mógłby zjawić się w skórze węża albo w butach od Hugo Bossa. Było mu to obojętne, najważniejsze, by dobili targu.
Dzisiaj jeszcze nikt go nie odwiedził. Pierwsza do sklepu wleciała osa. Robert nienawidził tych stworzeń a je nieustannie ciągnęło do drożdżówek na ladzie. Wziął najnowszy numer Newsweeka, z płaczącym premierem na okładce, zwinął gazetę w rulon i machnął nią w powietrzu. Osa oberwała porządnie, spadła na podłogę. Robert dokończył dzieła, rozgniatając ją pod podeszwą buta.
Potem pojawił się pies. Duże, groźnie wyglądające bydlę, jakiś mieszaniec. Kundel położył się dokładnie przed wejściem do sklepu i zabarykadował drzwi. Leżał tak do wpół do dwunastej. Klienci, nawet jeśli planowali wejść do sklepu, na widok bydlaka rezygnowali. Mimo to Robert nie reagował, trochę ze strachu przed zwierzęciem a trochę dlatego, że nie chciało mu się nic z tym robić. Przeczytał wywiad z płaczącym premierem. Najbardziej spodobało mu się pytanie: bezsilność czy wzruszenie? Najmniej spodobała mu się, według Roberta, bezczelna i pozbawiona wdzięku odpowiedź na pytanie: czy używa pan w kuchni cebuli? Pies odszedł tak samo jak przyszedł, bez żadnego wyraźnego powodu.
Wtedy nadeszli oni. Ona i on. Ona wściekła, on obrażony – to było widać na pierwszy rzut oka.
– Czyli co chcesz na obiad? – zapytała.
W odpowiedzi on tylko wzruszył ramionami. Zatrzymał wzrok na okładce Newsweeka.
– Mam cycki pokazać, żebyś się zainteresował? – warknęła.
– Jak tam sobie chcesz. Dorobili mu te łzy w Photoshopie – ocenił, przyglądając się zdjęciu premiera z bliska.
Sięgnęła pod koszulkę i rozpięła stanik. Po chwili i koszulka i biustonosz wylądowały na ladzie, pośrodku drożdżówek.
– Super. A ja co mam pokazać? Fiuta? – wkurzony rzucił w kąt tygodnikiem.
– Obleśny jesteś. Obrzydliwy.
– Moglibyście wyjść i załatwić to między sobą na zewnątrz? – zaproponował Robert.
Byli tak zajęci sobą, że puścili jego słowa mimo uszu. Kłócili się dalej.
– Powiedziała, wystawiając cycki przed ludźmi – zadrwił.
– A widzisz tu jakichś ludzi? – prychnęła, ale sięgnęła po biustonosz, żeby założyć go z powrotem.
– Masz teraz cycki z lukrem.
– Lepiej podnieś tę gazetę.
– Bo co?
– Bo premier płacze.
Mężczyzna, zamiast podnieść Newsweeka, kopnął go jeszcze.
– Albo wy wychodzicie, albo ja – zagroził im Robert. Zignorowali jego groźbę.
– Kupię sobie fasolkę w słoiku.
– Po moim trupie.
– Lepsze to niż cycki w lukrze.
– Prawdziwy facet by je wylizał.
– Zaraz się porzygam.
– Proszę – mówiąc to, kobieta złapała za wiaderko z kiszoną kapustą i wyrzuciła całą zawartość na swoją klatkę piersiową.
– Chryste.
– Fasolkę? – zaproponowała, będąc w coraz bardziej bojowym nastroju.
Robert wyszedł zza lady, minął zacietrzewioną parę i wyszedł przed sklep. Zamknął drzwi na klucz od zewnątrz.
– Niech się pozabijają – mruknął pod nosem.
Po drugiej stronie ulicy stał blaszany dyskont, Biedronka. Robert kiedyś przysiągł sobie, że jego noga nigdy tam nie stanie. Z czasem zmienił zdanie. Zachodził tam, ale nic nie kupował – zamiast tego w dyskretny sposób robił im bałagan na półkach. Teraz, wchodząc do środka, nie wziął nawet wózka ani koszyka. Krótką bagietkę wsunął do pojemnika na zużyte foliówki. Przedziurawił palcem kilka wieczek jogurtów. Z zamrażalnika wyjął porcjowane kotlety i zostawił pośród bananów. Wtedy zatrzymał go okularnik w mundurku ochroniarza.
– Dlaczego pan to robi?
– Szatan mi każe – odpowiedział Robert Krul, chyba żartując.

Adam Kaczanowski – Wolne chwile
QR kod: Adam Kaczanowski – Wolne chwile