Szanowny Panie Berryman

Widziałem kiedyś wspaniałą fotografię.
Wędrowny Kaznodzieja głosił Słowo w Central Parku.
Mówię Panu – wspaniały kadr.
U jego stóp, obojętne na wszystko gołębie – jedyni słuchacze.
Pomyślałem sobie, że na miejscu Kaznodziei mógł stać Poeta.
Na jedno wychodzi i tak słuchają go tylko gołębie.
Na koniec jeszcze, kiedy wydziobią co lepsze kawałki,
zostawią ślady na butach i odlecą.
(Pan wybaczy, że podaruję sobie w tym przypadku naturalizm
wszyscy wiemy o co chodzi. Niech eufemizm stanie się łącznikiem.)
Czasem myślę, że to zdjęcie mi się śni.

Trzymam je w ręce, idąc we mgłę. Wszystko mi jedno dokąd dojdę.
Może być Central Park.
Póki co jednak, najdalej zaszedłem nad Atlantyk.
Stałem na klifie patrząc przed siebie. Później usiadłem, potem się położyłem.
Wcale nie ma się ochoty skakać w dół.
Niestety, w takim miejscu sprawdza się tylko polifonia.
Leżałem i powtarzałem ze wszystkim – Allegro ma non troppo, Allegro ma non troppo.
Nic nie znaczący głos w gigantycznym chórze,
który przypomina – jesteś, jesteś.
Dodając z chichotem – taki malutki.

Dlatego, nie ma co obrażać się na gołębie.


1999

Zbliżenie na samochód.
Za mokrą szybą Julianne Moore śpiewa:
„Zrób listę tego, co potrzebujesz,
Zanim podpiszesz rachunek.
Bo to się nigdy nie skończy,
dopóki nie zmądrzejesz.”
Pada deszcz.

Od tego miejsca powinniśmy zacząć.
Wtedy miało się coś skończyć.
Wyszliśmy z kina i chyba nie mądrzejsi.
To powinien być nasz ostatni spacer w tym mieście.

Głos Aimee Man po wyjściu z kina:
„Dopóki nie zmądrzejesz.”
Mokre ulice wyglądały jak w kinie.
Blade światła, prostokąty kamienic,
smugi samochodowych reflektorów.
Zrobiło się łzawo. Tak kurewsko łzawo, że aż rozczulająco.
Do bólu oczu.
Nie spadły z deszczem żaby.
Żadnych plag.

Od tego miejsca powinniśmy zacząć.
Wtedy miało się coś skończyć.

Twarz kobiety wypełniła witryny.
Na szybie tańczyły krople deszczu.
Wirowały przed oczyma.
Zwolnione tempo.
Myśli o jutrze? Nie.
Wejście do kawiarni.
Od progu witał nas Prince:
„Mówią, że w dwutysięcznym
koniec imprezy i mamy mało czasu.”

Od tego miejsca powinniśmy zacząć.
Wtedy miało się coś zacząć.

Było tak zwyczajnie. Wyszczerbiony kawiarniany stolik.
Kwadrat czerwonego obrusu.
Rude włosy Julianne Moore za mokrą szybą.
Serwetka zapełniona niezgrabnym pismem.
Smugi czerwonego wina w kieliszkach.
Jakaś książka wydana zbyt wcześnie.
Żadnego sensownego patentu na ból.
Żadnego sensownego patentu na życie.

Powiedziałaś: „Szkoda, że w tym mieście nie ma magnolii.”

Od tego miejsca powinniśmy zacząć.


W czerwcu

W czerwcu nie myśli się o sprawach zasadniczych. Nie myśli się z zasady.
Raczej się nie myśli.

W czerwcu nogi dziewcząt wydają się dłuższe. Wydają się dłuższe i smuklejsze chociaż to te same nogi, co w maju.

W czerwcu ulice zapyziałych miast wydają się milsze. Nie ładniejsze, bo takie nie są. Milsze właśnie, choć porastają zielskiem już od marca. Może dlatego są milsze, że w czerwcu zieleń jest najbardziej intensywna?

W czerwcu nie myśli się o sprawach zasadniczych. Sprawach, które muszą zostać doprowadzone do końca natychmiast, albo jeszcze wcześniej. W czerwcu nie ma wymiaru ostatecznego.

W czerwcu, na klombach przy ulicy kwitną róże. Miniaturowe różyczki i smoliwąsy.
Dziewczyny opalają się pod blokiem. Opalają się pod blokiem przy ulicy w zapyziałym mieście i są jak róże na klombie.

W czerwcu nie myśli się o sprawach zasadniczych. O nie, nawet trąbka z cmentarza nie brzmi zasadniczo. Trąbka z cmentarza brzmi jak z włoskiego melodramatu. Brzmi raczej jak koncert Andre Rieu.

W czerwcu nie myśli się o sprawach zasadniczych. Dzieciaki przyglądają się smoliwąsom na klombie, później wąchają i ich śmiech sprawia, że ulica staje się jeszcze milsza. Ulica robi się miła. Dzieciaki śmieją się z własnych nosów czerwonych od pyłku.

W czerwcu nie myśli się o sprawach zasadniczych. Słucham deszczu, który w czerwcu nie drażni, choć pojawił się znikąd. Słucham deszczu i zasadniczo myślę tylko o tym, że świetnie wyglądasz – nie tylko w letniej sukience.


Lato (gołąb)

Rozdarł go na pół,
w locie drapieżny sokół.
Koty chłepcą krew.
Tnąc drogę płynie lekko,
Pióro w czerwonej rzece.


Zima (briefe und zeitung)

Osiemdziesiąt lat,
schody skrzypią tak samo,
choć ludzie inni.
Pod mosiężną tabliczkę,
wrzucają ciągle pocztę.


Czasy dla poetów

Ośmiu magistrów, dwóch doktorów nauk humanistycznych,
zapierdalamy na budowie w poszukiwaniu sensu życia.
Wbijamy nity w stalowe konstrukcje wieżowców
niebosiężnych marzeń ze stali i szkła.
W przerwach na lunch, czytamy klasyków filozofii,
i podśpiewujemy – „Życie twarde jest jak chuj murzyna”.

Tylko jeszcze rok i się ustawimy!
To miasto będzie nasze.
Wyciągniemy zmiętą zza pazuchy godność.
Pójdziemy kopulować ze starą Europą jak równi.
Świat się nasyci naszymi wzniosłymi ideami.
Nie będziemy już przemykać jak cienie ani czapkować sofizmatom.

Na razie mamy odciski. Dostajemy biegunki od taniego żarcia.
(ale tylko jeszcze przez rok, może dwa, jak dobrze pójdzie)
Jeszcze przemykamy się cicho korytarzami metra,
ze spuszczoną głową,
Żeby nikt nie rozpoznał naszych słowiańskich kompleksów,
na wykrzywionych w mordy twarzach.

I jedyne za czym tęsknimy to wódka i czasem miłość.

Tomasz Kościkiewicz – Sześć wierszy
QR kod: Tomasz Kościkiewicz – Sześć wierszy