Mariazellerland to urokliwy zakątek turystyczno kiczowatej Dolnej Austrii. Od setek lat idylle tej krainy zakłócali jedynie pielgrzymi podążający do miejsca kultu maryjnego – Mariazell. Wiedzeni, co prawda, zbożnym celem, zachowywali się nie zawsze bardzo pobożnie. Nie byli zbyt lubiani przez miejscowa ludność, która po dziś dzień używa słowa „puecher” (brzmi jak „piucher” od słowa Pilger – pielgrzym), jeśli uważa kogoś za oszusta i rzezimieszka, raczej obcego, chociaż niekoniecznie. Po pielgrzymach zostały już tylko kaplice, a krętą i stromą drogą na przełęcz w Annaberg wspinają się najwyżej zlani potem rowerzyści w obcisłych gatkach i pstrych koszulkach szukający potwierdzenia, że ich kryzys wieku średniego nie dopadł, przynajmniej nie na rowerze.

Oczom jawi się soczysta zieleń łąk, na których pasą się stada krów, z zupełnie nieznanych powodów nie pomalowanych w kolory popularnej marki czekolady mlecznej, intensywny ciemny kolor lasów, które z końcem lata nabierają rumieńców, przy których wspomnienie złotej polskiej jesieni blaknie jak odbitka z filmu ORWO.  Jej miejsce zajmuje autentyczny krajobraz, którego bajkowość zakłócają jedynie przesyłowe linie wysokiego napięcia. Niezbyt wysokiego też, jako że znajduje się tu czynna od 1924 roku elektrownia szczytowa Erlaufboden, która cicho i bezsmrodliwie zaopatruje w prąd także i górską kolej wąskotorową, jedną z atrakcji turystycznych tego regionu. Pnie się ona wysoko nad potokami pełnymi pstrągów i lipieni, za łowienie, których rasowy muszkarz bez żalu wypłaci 100 Euro za dzień, w góry pośród dziewiczych lasów pełnych zwierzyny, łącznie z niedźwiadkami, które nie zżerają rolnikom owiec ani baranów, nie grzebią w kontenerach na odpadki, by przy okazji spróbować, jak smakuje rolnik lub turystka. Lasy dają im wystarczająco naturalnego pożywienia: saren, kozic i jeleni… Jelenie… To właśnie one były przyczyną tragedii, jaka zdarzyła się tu siedemnastego września. Ich wspaniałe poroża, rozłożyste i potężne są obiektem pożądania wielu myśliwych, gotowych na poniesienie niemałych wysiłków, finansowych lub fizycznych by je zdobyć. To pożądanie spędzało też sen z powiek myśliwego Aloisa Grubera, kierowcy ciężarówek i potomka rolników indywidualnych, wdowca i odludka. Jego rewir łowiecki nie obfituje jednak w zwierzynę płową mogącą zaspokoić jego pragnienia, na tyle silnego, że nie zważając na etykę myśliwską ani obowiązujące przepisy zapuszczał się swoim SUV em w nocną ciszę idyllicznego Mariazellerlandu by z okna samochodu zabijać te piękne zwierzęta, odrąbywać im głowy i zostawiać ścierwa na skraju lasu. Proceder ten uprawiał już od kilku lat. Znał doskonale teren, jak również wiedział, że miejscowa policja nie bardzo ma czas i personel na ściganie nieznanego kłusownika. Nie oznaczało to, że w ogóle się tym nie zajmuje. W wrześniową noc dwa samochody policyjne zablokowały drogę, na której spodziewano się, że będzie nią jechał. Jako że wchodziła w grę broń palna, do akcji byli wezwani policjanci z jednostki specjalnej Kobra. Sytuacja dość niecodzienna, ale też nie jakoś specjalnie wyjątkowa. W przypadku zatrzymania, kłusownikowi groziłoby zarekwirowanie broni, zabezpieczono by głowę jelenia i facet pojechałby do domu, oskarżony z wolnej stopy. Miałby spore kłopoty, ale do ciupy by pewnie nie poszedł, najwyżej jakiś rok w zawiasach. Gruber jednak zamiast się zatrzymać dodał gazu, rozepchnął blokujące drogę samochody, przejechał kilkaset metrów, zboczył w las i pognał ze sztucerem z powrotem, zabił policjanta, potem kierowcę wezwanej karetki pogotowia, siedemdziesięcioletniego wolontariusza. Niczym Rambo przechwycił inny samochód policyjny, zabijając jednego funkcjonariusza, drugiego biorąc jako zakładnika. Zamordował go również w drodze do swojego domu, w którym się zabarykadowałby po kilkunastu godzinach oblężenia popełnić samobójstwo.

Historia straszna, chociaż w dobie dzisiejszej komunikacji podobne docierają do nas z całego świata. Dla rodzin i przyjaciół ofiar to oczywiście bezkresny ból i tragedia. Należy im się wsparcie i współczucie. Pojawiają się oczywiście głosy krytyki, że akcja była źle przygotowana, że lekkomyślnie narażono życie ludzkie. Zarzuty być może merytorycznie słuszne. Być może…

W moich oczach ludzie ci zapłacili najwyższą cenę właśnie za idyllę, za to, żeby były miejsca, gdzie można się czuć bezpiecznie, gdzie natura ze swym bogactwem i pięknością jest dla wszystkich. Nie podziurawili jak rzeszoto z pulemiotów samochodu Grubera, bo im się to po prostu nie mieściło w głowach, że maja do czynienia z szaleńcem. Zapłacili za to, że nie trzeba przy kontroli na drodze obawiać się, że wystarczy jeden nieodpowiedni ruch lub gest i policjant otworzy do nas ogień, za to, że ludzie chcą żyć normalnie, a nie w atmosferze nieustającego zagrożenia i podejrzliwości. Mam nadzieję, że ten akt szaleństwa jednego psychopaty nie zniszczy idyllicznej atmosfery tego miejsca, i wielu, wielu innych. Potrzebne są one nam wszystkim…

Nie zapomnijmy o tych czterech mężczyznach.

P.S. Idylliczność tamtych okolic polega też na tym, że nie ma zasięgu telefonii komórkowej.

Jan Herzig – Cena idylli
QR kod: Jan Herzig – Cena idylli