Epitafium dla Humphreya Bogarda
(1899-1957)

Papierosowy dym gęstniał z czasem
nad Los Angeles niczym twój osobisty krąg
pierwszy i ostatni.
Próbowałeś początkowo oprzeć na nim
swój cały świat. Żyć w pozornej
nieważkości. Pamiętasz jak Charlie Chaplin,
gdy w „Dyktatorze” na czubku palca
kręcił plażową kulą ziemską.

Twoje płuca – wieża Babel,
wypełnione szczątkami drabiny Jakubowej,
sarkazmem ojca i uważnością matki
żyły własnym utajnionym życiem
Przecież widziałeś już, że Niebo,
zszyte na okrętkę,
to całkiem nie filmowa bajka.
Pod płytkim oddechem
chowałeś na czarną godzinę filmowe dialogi,
ścinki taśmy i ten zniewalający uśmiech
Lauren Bacall.

Witałeś bezdechem kolejny poranek,
a śmierć przyczajona czyhała cierpliwie
z dymiącą strzelbą Hemingway’a
na twój najmniejszy błąd. Tak dla żartu
lub potwierdzenia,
iż unieśmiertelnieni w filmie
do końca świata tkwić będziemy
w tej samej ogranej bez reszty roli.
Uczyłeś się jej jak modlitwy, lecz
zbawienie nigdy nie nadeszło.

W kącikach ust od lat ściskałeś
ciągle tego samego papierosa. W twoich
przymrużonych oczach cień Hollywood
uwierał jak czarna dziura
wydrapana we śnie
w atrapie dalekiego nieba.

Kiedy próbowałeś na planie filmowym
porzucić swój własny cień
od początku wiedziałeś, że życie
to nie Casablanca, a pilot nigdy
nie ląduje dwa razy
w tym samym miejscu.

24/09/13


Epitafium dla Seamusa Heaney’a
(1939-2013)

Błoto z Mossbawn było ciężkie
jak drewniany kierat na farmie Heaneyów.
Przylepiało się do wszystkiego, czułeś je
na języku, a czasem w sercu.
Przenosiło się z tobą z farmy na farmę.
Wydeptane w nim ścieżki podobne do
zwodzonych mostów
najczęściej prowadziły
przed siebie albo na manowce.
Pogoda rzadko była przejrzysta

Kościelne dzwony i kosy w Derry
zagłuszając nostalgię
rozbudzały głód wiedzy.
Sztandary kościelne wmieszane
w stada owiec przypominały
o Ostatniej Wieczerzy
i Baranku Bożym. Ale twój wszechświat
nigdy nie dojrzał
do prawdziwego katharsis.

Później otworzył się
na poezję i Irlandię,
mimo to twoją bezsenność
przecinały rok do roku
pochody Oranżystów
i nocne graffiti. Bojownicy IRA
przechodzili o północy
przez twój pokój
zostawiając na stole
niedokończone wiersze

Sprzyjało ci nocne życie;
godziny wydłużały się w
nieskończoność,
albo przybierały postać
wąskiego pasma wybrzeża
na którym lądowały duchy
amerykańskich żołnierzy
poległych w Normandii.

Uwielbiałeś jako dziecko
podróże w oku kruka,
w głąb pamięci i umierania,
a także te w przestwór wyobraźni,
kiedy Yeats w dniu twego urodzenia
zaplątany w północne błota
umierał niedaleko Sandymout
na przedmieściach Dublina.

Zwiedzałeś świat od środka
odnajdując jego znaczenia
dotykiem słowa, laską wędrowca.
Otwierając listy od Miłosza
Herberta czy Szymborskiej
wyjmowałeś z nich
ostatnie już okruchy
duchowej wspólnoty.

Puls świata wygasał w tobie
nieśpiesznie. Tego dnia
Londyńczycy jadąc metrem
czytali o pożarach lasów w Portugalii,
powodzi na Mali
i rekordowych opadach śniegu w Peru.

14/09/13


Epitafium dla Elmora Leonarda
(1925-2013)

Wiesz, kiedy schody przeciwpożarowe
dryfują wzdłuż budynku
jak statek pozbawiony kapitana
wtedy cienie w oknie
podobne są do strzeleckiej tarczy.
Siadasz z papierosem i „burbonem”,
wymyślasz im życie, charaktery,
te śmieszne tiki i niepokój,
kiedy mierzą do siebie
przed lustrem z „czterdziestki czwórki”,
a tylko niechcący udaje im się
wypalić niedopałkiem
dziurę w dywanie.

Bezsenność przenosi ich
na „sześćdziesiątkę szóstkę”;
jadą szukać swoich demonów
na skraju pustyni, potem do Kalifornii i Miami,
by słuchać Dextera Gordona
w tanich tekturowych motelach.
Każdy z nich był po trochu tobą,
międląc w zębach meksykańską trawę,
pijąc wczorajszą zimną kawę
zagryzaną czerstwą pizzą. Marzą
o skoku swego życia albo
locie w otchłań Guardian Building;
zostaniu Amerykańskim Ikarem;
skrzyżowanie Supermena
z Kapitanem Ameryką.

Pod koniec dnia
ślady po pociskach
zostawiają w sercu
dużo pustego miejsca
na ważne rzeczy; podróże
do stóp amerykańskiego snu
lub głowy Szalonego Konia.
To nic, że Detroit pustoszeje,
że Jezus wiszący na krzyżu
poczerniał ze starości.
Jest jeszcze w tobie Elmore miejsce
na zupełnie inną bajkę.

15/09/13


Mam pięćdziesiąt sześć lat
epitafium sobie

Moim braciom w latach

Mam pięćdziesiąt sześć lat,
mój czas powoli dobiega do mety.
Jest tam przede mną. Zdejmuje buty,
próbuje masować opuchłe palce;
poznał wyboistość drogi
i zapadłe w siebie niebo.

Mam pięćdziesiąt sześć lat,
coraz częściej spotykam we śnie
moich kolegów z klasy,
To co inni traktują jako normalne,
do nas przyszło za późno,
nawet wolność.

Mam pięćdziesiąt sześć lat.
Prowadzony na rzeź
przez moich braci w rządzie, nie
mam już siły tłumaczyć moim synom,
ze wszystko miało być inaczej,
że to własnymi rękami
zgotowaliśmy sobie ten los.

Skończyłem już
pięćdziesiąt sześć lat,
w bezsenności
widuję swój cień;
dla bezpieczeństwa
śpię z otwartymi oczami,
coraz częściej
mówię do siebie,
pewny, że i tak
nikt mnie nie słucha.

Nikt do mnie nie strzelał,
moja linia frontu,
od waszej strony jest kompletnie
niewidoczna,
a jednak czuję za plecami
oddech nagonki, smak polowania.
Obiecuję wam matko i ojcze, że
nigdy nie wezmą mnie żywego.

10/09/2013

Gabriel Leonard Kamiński – Epitafia (vol. 1)
QR kod: Gabriel Leonard Kamiński – Epitafia (vol. 1)